Żonaci księża - przyszłość Kościoła?

Żonaci księża - przyszłość Kościoła?
(fot. cathopic.com)

Co jeśli kiedyś, przychodząc na poranną Eucharystię, spotkam kapłana, który, jako ojciec gromadki dzieci i mąż jednej żony, przed chwilą wyszedł z małżeńskiego łoża, wyspowiadał kilku penitentów, a teraz w ornacie staje do Bożej służby przy ołtarzu? Co to oznacza dla mojej wiary? Co mi zrobi w życiu duchowym? Z całą odpowiedzialnością muszę powiedzieć: nic szczególnego.

Powraca więc idea wyświęcania na kapłanów tak zwanych viri probati – sprawdzonych w małżeństwie, doświadczonych mężczyzn, którzy, jako mężowie i ojcowie rodzin mogliby zostać dopuszczeni do niektórych czynności kapłańskich. Czy to rzeczywiście koniec świata, rozwodnienie doktryny Kościoła i sprzeniewierzenie się apostolskiej tradycji? A może początek nowej schizmy w Kościele?

Od razu dopowiem – nie jestem zwolennikiem idei udzielania święceń kapłańskich żonatym mężczyznom. Widzę plusy i minusy takiego rozwiązania (z przewagą minusów), jednak gdyby Kościół poszedł tą drogą, nie będzie to dla mnie powód do dramatu. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię. Najpierw jednak pewna uwaga wstępna: poważniejszym problemem od malejącej obecnie liczby powołań jest marna jakość kapłaństwa wielu spośród już wyświęconych prezbiterów. Myślę, że jest to między innymi efekt długich lat różnego rodzaju błędów i zaniedbań, a także pielęgnowania klerykalizmu – zarówno przez duchownych, jak i przez świeckich. Przyzwyczailiśmy się więc od bardzo dawna – także w Kościele w Polsce – do budowania i podtrzymywania obrazu księdza jako wszystkorobiącego, omnipotentnego i wszechuzdolnionego duchowego herosa, który wiedzę, kompetencje i wszelkie umiejętności otrzymuje nieomal w sposób wlany wraz ze święceniami i w związku z tym należy mu się szczególna estyma oraz uznanie za niekwestionowany autorytet. Część księży taki obraz ochoczo podjęła i tak rozgościła się w jego mamiącej ułudzie, że za żadne skarby nie chciałaby go już porzucić, nawet zdając sobie sprawę z tego, że znaleźli się w zabójczej dla ich kapłaństwa pułapce. Inni z kolei, wyczuwając niebezpieczeństwo, zdołali postawić sobie i fałszywym narracjom rozsądne granice. To właśnie jest ta zdrowa i – jestem o tym przekonany – większa część kapłanów. Dla nich zresztą celibat nie jest zazwyczaj największym problemem. A my, świeccy? Nam w wielu wypadkach wygodniej było pielęgnować nadwartościowy i zwalniający z odpowiedzialności za Kościół obraz podziwianego przez wszystkich kapłana-herosa. Tak było nam na rękę. W gruncie rzeczy nasza rejterada na z góry upatrzone, komfortowe pozycje stanowiła jednak ukrytą formą opresji – przemocowego nadużywania kapłanów z ukrytym komunikatem w tle: spróbuj nie podołać, spróbuj zawieść, musisz sobie poradzić, musisz być przykładem. Wielu nie podołało. Owszem, nie tylko dlatego, że zbyt wiele od nich oczekiwaliśmy. Trudno pominąć takie przyczyny jak samotność, przemęczenie, brak wsparcia i braterskiej pomocy w kapłańskim środowisku, niezrozumienie a nawet mobbing ze strony przełożonych, itd. Nie zmienia to jednak faktu że mamy dziś wśród księży pewną część tych, którzy właśnie dla takiego nadwartościowego obrazu oraz z innych jeszcze nieuporządkowanych pobudek w kapłaństwo poszli, a Kościół nie zdołał należycie zweryfikować ich powołania. W pewnym momencie ten stan musiał się odsłonić.

Jeśli, nie daj Boże, za kilkanaście lub za kilkadziesiąt lat w Europie będziemy w sytuacji, gdy na spotkanie z kapłanem trzeba będzie czekać kilka miesięcy, obojętne stanie się nam, czy odwiedzi nas celibatariusz, czy człowiek żonaty

DEON.PL POLECA

Dziś spotkamy więc niejednokrotnie nie tylko kapłanów w kryzysie, ale także kapłanów bez powołania. Można oczywiście – nawet trzeba – pomóc im uratować ich kapłaństwo. Nie zawsze jednak jest to możliwe. Dla niektórych jedynym wyjściem wydaje się przeniesienie ad laicatum – nie za karę, ale po to, żeby mogli żyć w zgodzie z sobą i z Bogiem. Kościół musi im mądrze w tym towarzyszyć – być może także modyfikując w tym zakresie pewne procedury. Niezależnie od tego trudno jednak nie zauważyć faktu, że jak bumerang powraca kwestia braku kapłanów. Nawet jeśli będą zdrowsi, stabilniejsi, dojrzalsi, autentyczni w swym powołaniu – co z tego, jeśli będzie ich coraz mniej? Czy lepsza jakość przełoży się na większą ilość? Czy ci gorliwi, rozpaleni Bożym ogniem, pociągną za sobą innych? Czy radykalizm ich życia zainspiruje i rozbudzi kolejne, autentyczne powołania? Nie sposób tego przewidzieć. Niewątpliwie w kontekście spadku powołań, na nowo, z jeszcze większą siłą wraca pytanie o rolę świeckich w Kościele – o ich zaangażowanie w nauczanie, ewangelizację, rozmaite formy duszpasterstwa i posługi. Dziś już nie sposób pomyśleć sobie Kościoła przyszłości bez dobrze rozumianego partnerstwa i braterstwa duchownych oraz świeckich we wspólnym dziele apostolstwa dla Bożego królestwa. Im szybciej zrozumieją to duchowni – chodzi o tę ich część, która wciąż traktuje świeckich z nieufnością, jako zagrożenie dla swej pozycji – tym prędzej zobaczymy tego dobre owoce. Nie można jednak rozstrzygnąć, czy będzie to zarazem wystarczająca odpowiedź na kryzys samego kapłaństwa.

Czy zatem w Europie również nadchodzi nieuchronnie epoka viri probati? W tej chwili nic jeszcze nie jest przesądzone. Nie jesteśmy przecież w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji potencjalnego przebudzenia wiary. Wolę więc postawić pytanie nieco inaczej: A co, jeśli nadejdzie? Co jeśli kiedyś, przychodząc na poranną eucharystię, spotkam kapłana, który jako ojciec gromadki dzieci i mąż jednej żony właśnie przed chwilą wyszedł z małżeńskiego łoża, zamknął za sobą drzwi swojego mieszkania, wyspowiadał kilku penitentów, a teraz w ornacie staje do Bożej służby przy ołtarzu? Co to oznacza dla mojej wiary? Co mi zrobi w życiu duchowym? Otóż z całą odpowiedzialnością muszę powiedzieć: nic szczególnego. Będę uczestniczył w ważnie odprawionej Eucharystii, Pan Jezus na ołtarzu – jak zawsze – stanie się realnie obecny, a ja przyjmę go – jak co dzień – w komunii świętej. Zresztą, nieraz już tak bywało. W czasie moich podróży do Libanu, śladami św. Szarbela, niejednokrotnie uczestniczyłem w Eucharystii celebrowanej przez moich braci katolików z Kościoła maronickiego. Czasami Mszę Świętą odprawiał mnich, który ślubował czystość ubóstwo i posłuszeństwo, czasami proboszcz zwykłej parafii – mąż i ojciec (w kościele maronickim żonaci mężczyźni mogą być księżmi). Do mojego doświadczenia wiary i do przeżywania relacji z Jezusem nie wniosło to niczego dramatycznego.

Niewątpliwie w kontekście spadku powołań, na nowo, z jeszcze większą siłą wraca pytanie o rolę świeckich w Kościele – o ich zaangażowanie w nauczanie, ewangelizację, rozmaite formy duszpasterstwa i posługi. Dziś już nie sposób pomyśleć sobie Kościoła przyszłości bez dobrze rozumianego partnerstwa i braterstwa duchownych oraz świeckich we wspólnym dziele apostolstwa dla Bożego królestwa.

Owszem, rozumiem tych, którym celibat kapłanów wiele ułatwia. W istocie jest przecież po to, aby w szczególny sposób podkreślać znaczenie i głębię tajemnicy, która została im powierzona. Jest więc darem, więcej nawet – charyzmatem na rzecz tej tajemnicy, podkreślając misteryjny charakter szafowania sakramentami oraz niepowtarzalny, właściwy duchownym sposób głoszenia słowa w ramach liturgii eucharystycznej. Rozumiem więc, że niektórym świeckim trudniej będzie poruszać się w przestrzeni sacrum bez tego znaku; być może także trudniej będzie niektórym kapłanom zachować pogłębioną świadomość daru i tajemnicy, którymi, zostali obdarzeni. Nie zmienia to jednak faktu, że celibat z tym głównie się wiąże, a jego ewentualne zniesienie może mieć konsekwencje nie tyle dla samych prawd wiary, co raczej dla sposobu ich przeżywania. To jednak w dużej mierze będzie zależało od nas. Czuję, że to właśnie leży na sercu papieżowi Franciszkowi. To samo, co dla wielu polskich katolików, może być wielką trudnością, dla amazońskich wiernych stanie się być może ogromną szansą. Nie przeżywam tego w kategoriach herezji, zdrady i zamachu na tożsamość Kościoła. Mam wśród libańskich przyjaciół katolickich księży, którzy są żonaci. Znam ich pracę, znam również problemy – zalety i wady ich stanu i stylu życia, począwszy od tych duszpasterskich, a na osobistych skończywszy. Wiem, że Papież słucha głosu ludzi Kościoła i szuka dla niego najlepszych dróg – nie okazji do zmiany prawd wiary, ale sposobu na pogłębienie ich przeżywania, tak aby dla wielu owo przeżywanie było w ogóle możliwe.

Jeśli, nie daj Boże, za kilkanaście lub za kilkadziesiąt lat w Europie będziemy w sytuacji, gdy na spotkanie z kapłanem trzeba będzie czekać kilka miesięcy, obojętne stanie się nam, czy odwiedzi nas celibatariusz, czy człowiek żonaty – bylebyśmy tylko mogli częściej Jezusa do serca przyjmować. Dlatego nazywanie Papieża heretykiem uważam za najwyższą formę arogancji, braku odpowiedzialności i czegoś, co można nazwać sentire cum Ecclesia – współodczuwania z Kościołem. Zamiast więc załamywać ręce nad upadkiem Kościoła, pomyślmy raczej nad tym jak uczynić go silniejszym, piękniejszym i bardziej kochanym. A to zawsze jest operacja, którą najpierw musimy wykonać na własnym sercu.

* * *

Tekst pierwotnie ukazał się na Facebooku Aleksandra Bańki.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Aleksander Bańka

Ile wiesz na temat aniołów? Czy wiesz do czego są zdolne i w czym mogą Ci pomóc?
Gdy dowiesz się jaka jest ich niezwykła potęga i co potrafią, przekonasz się, że Bóg ma gest...

Skomentuj artykuł

Żonaci księża - przyszłość Kościoła?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.