O wyborach biskupów i innych kościelnych decyzjach
Oglądam nagranie, w którym abp Adrian Galbas żegna się ze swoją diecezją. Oglądam je kilka godzin po opublikowaniu, gdy trwa jeszcze pierwszy szum wokół tej decyzji – i porusza mnie jego widoczny smutek.
„Te przenosiny nie są łatwe dla mojej psychiki. W ciągu pięciu lat być w trzech, jakże różnych diecezjach, to maksimum tego, co można znieść. Nie chodzi nawet o zmianę geograficzną, bo do niej jako zakonnik jestem jakoś przyzwyczajony, ale o trud wchodzenia w nowe środowisko, budowanie więzi, a potem koszmar pożegnania i żałoby. Pocieszam się, że następnym miejscem mojego pobytu będzie jakaś mogiłka.” – powie potem z pełną szczerością w wywiadzie abp Galbas.
Patrzę, jak archidiecezja katowicka płacze: nie da się tego ująć inaczej. Publicznie dają temu wyraz choćby Aleksander Bańka czy Marcin Jakimowicz, który na gorąco pisał: „Po ludzku jest mi cholernie smutno, choć wiem, że Bóg ma inne plany i wyprowadzi z wczorajszej nominacji ogromne dobro. I zżymam się, gdy słyszę w mediach słowo kariera, bo każdy, kto zna arcybiskupa Adriana wie, że kompletnie do niego nie pasuje... Do końca życia zapamiętam to, że rozmowę z przedstawicielami wspólnot rozpoczął od słów "Miejcie odwagę mówić do mnie: bracie" i zdziwił się, że zapadła po nich kłopotliwa cisza...”.
Są też inne komentarze: że ten wybór jest dziwny, niewygodny, zaskakujący, że jak to „Galbas na Warszawę!”. I wychodzi w nich podwójne myślenie naszego Kościoła: z jednej strony są ci, którzy mają wiarę i zaufanie w to, że głos Ducha Świętego nie jest w procesie decyzyjnym pomijany, z drugiej – ci, którzy wyglądają na wewnętrznie przekonanych, że Duch Święty dawno się już w Kościele nie liczy, i przez to bardzo podatni na kościelne politykowanie. Nie chodzi mi tu o sprzymierzanie się ze świeckimi partiami politycznymi, ale o coś gorszego: o patrzenie na Kościół przez pryzmat rozumianej bardzo po świecku władzy i wpływów. O przekonanie, że wszystko, co się tu dzieje, dzieje się tylko „po ludzku”. Że Bóg jest, owszem, w sakramentach, ale w instytucji – już nie bardzo.
Patrzą tak zazwyczaj ci, którzy już w świecką politykę są jakoś uwikłani i wiedzą, że z jednymi nazwiskami będzie im po drodze, a z innymi bardzo nie. Stracili głębię, mają bardzo płaskie i poziome spojrzenie i z przykrością stwierdzam, że spora większość z nich to księża, którzy mocno doświadczyli tych co bardziej wątpliwych uroków instytucji Kościoła i dawno stracili nadzieję. Z jednej strony to rozumiem, z drugiej – bardzo mnie to boli. Dlaczego? Bo taka rezygnacja i brak nadziei są w jakiś sposób dowodem na to, że Pismo Święte i to, co ono mówi nam o Bogu i Jego sposobach działania, nie jest brane na poważnie. Że głosi się Słowo na poziomie moralności, ale już nie na poziomie zaufania. Że więcej wiary w to, że nic się nie dzieje poza boską Opatrznością mają ci, którzy mają być nauczani niż ci, którzy mają uczyć ludzi Bożego patrzenia na rzeczywistość.
Skąd to się bierze? Myślę, że ze zderzenia z nienawróconym betonem, który zalał serca wyświęconych ludzi tworzących instytucjonalne struktury Kościoła: tych, którzy w kościelnej strukturze widzą szansę na karierę, na budowanie swojej pozycji władzy, na pieniądze, na posiadanie wpływów. I idą za tym, zamiast służyć. By zaspokoić swoje ( zrozumiałe przecież i ważne) potrzeby bycia docenianym, znaczącym, liczącym się, mającym głos w ważnych sprawach. Nie dziwi mnie to: jeśli struktura działa tak, że jako ksiądz do czterdziestki jesteś nikim, trybkiem w maszynie, a potem może uda ci się iść na swoje, ale to nic pewnego, i twój głos liczy się tylko, gdy masz ważne stanowisko, gdy czymś rządzisz albo potrafisz robić pieniądze – wtedy masz do wyboru albo ciągłe lekcje pokory i służbę na wzór Jezusa, albo uciekanie w „inicjatywy”, które przyniosą ci uznanie ludzi z innych ważnych dla ciebie struktur poza Kościołem, albo kościelną politykę.
Dlatego trwający obecnie „targ biskupów”, czyli obsadzanie biskupich wakatów w polskich diecezjach, wciąż mniej rozgrzewa świeckich i to nam łatwiej jest widzieć w ostatnich wyborach papieża działanie Ducha Świętego. A także pamiętać o tym, że nic się nie dzieje bez Bożej Opatrzności i nawet jeśli na niższych poziomach struktur decyzje podejmowane są czasami źle, nieudolnie i krzywdząco, bo podejmujący je mają zabetonowane serca - to Bóg z tego też wyprowadzi takie dobro, o jakim nawet nie myśleliśmy. W bonusie zabierze tym, którzy wreszcie na to pozwolą, serca z kamienia i lęku. A w zamian da serca żywe i czujące, zdolne do wiary i zaufania Bogu tak, by ich właściciele potrafili wreszcie poprzestać na szukaniu uznania w Jego oczach, a nie szukać go rozpaczliwie wszędzie indziej.
Arcybiskupem Warszawy został właśnie człowiek z żywym sercem. Można się zastanawiać, kto stoi za tym wyborem i w jakim kluczu został dokonany. A można też sobie przypomnieć te wszystkie spisane w Biblii historie z życia Boga i ludzi, które mówią jasno: do przeprowadzenia swojego planu wystarcza Mu jedno serce. Jak klin, którym zrobi małe pęknięcie, szczelinę, przez którą świetlistym strumyczkiem zacznie wlewać się do Kościoła ocean łaski.
To jest nie pierwsze takie serce w ostatnich wakatach.
I jestem przekonana, że nie ostatnie.
Skomentuj artykuł