Rozpędzony pociąg ideologii niszczy kulturę i ludzi. Kilka słów o "Emilii Pérez"

Bardzo prawdopodobne, że "Emilia Pérez", kontrowersyjny film Jacquesa Audiarda (o dziwo jeden z oscarowych faworytów), nie tylko uderzy w osoby transpłciowe, ale także przyspieszy dynamiczne zmiany w polityce i kulturze, które wstrząsają Ameryką. Będzie również bolesnym policzkiem wymierzonym we wszystkich, którzy zdecydowali się na tranzycję i popełnili błąd, a teraz cierpią, pozostawieni przez wspierające je wcześniej środowiska.
"Emilia Pérez" jest historią meksykańskiego szefa kartelu narkotykowego, który wynajmuje młodą prawniczkę Ritę, aby w warunkach maskulinistycznego i przemocowego środowiska pomogła mu zmienić płeć. Tyle jeśli chodzi o słabą, absurdalną i przypominającą telenowelę (tak uważa spora część krytyków) fabułę. Jeśli jednak chcecie dowiedzieć się o niej więcej, odsyłam was do licznych recenzji, które zostały już na temat tego filmu napisane bądź nagrane w formie wideo (szczególnie polecam recenzję, którą opublikował na kanale Bez/Schematu Bartosz Filip Malinowski i która stała się kanwą napisania tego tekstu).
Na początku chcę poruszyć kilka wątków, o których wspomniał Malinowski. Po pierwsze bardzo dziwi, że tak słabo oceniany przez krytyków film zdobył aż 13 oscarowych nominacji (podobny sukces powtórzyło w całej historii kina zaledwie kilka filmów, m.in. "Przeminęło z wiatrem" i "Władca pierścieni: Powrót króla"). Po drugie opowiedziana w filmie historia narkotykowego bosa, który postanawia zostać kobietą, wywołuje taki niesmak, że nawet najbardziej liberalni krytycy i zwolennicy procesu zmiany płci nie zostawiają na filmie suchej nitki. Jak to możliwe?
Francuski reżyser, który kręci film o meksykańskim społeczeństwie w taki sposób, jakby "nad Zatoką Meksykańską spędził zaledwie tygodniowe wakacje all iclusive" (tak pisze o nim cytowana przez Malinowskiego Paulina Januszewska z Krytyki Politycznej), zdecydował się na musical. Warto w tym miejscu zadać sobie pytanie, czy forma łącząca śpiew i taniec (w musicalach to właśnie przez nie wyrażane są emocje) jest na pewno najlepszym sposobem, by ukazać złożony i niezwykle bolesny proces, jakim jest tranzycja. Kolejna kwestia, która rozsierdziła krytyków, to nieprawdopodobne wręcz spłycenie tematu tranzycji, które bardzo jaskrawo wyraża scena ukazująca wizytę wspomnianej prawniczki w azjatyckiej klinice zmiany płci. "Man to woman, penis to vagina" to słowa radosnej piosenki, którą śpiewa lekarz i personel wspomnianej kliniki. Proces tranzycji pokazany jest jako bezbolesny zabieg estetyczny, który można sobie zrobić, dysponując odpowiednią sumą. Pacjenci (z bandażami na twarzach, leżący na łóżkach albo siedzący na wózkach inwalidzkich) z radością i niebywałą lekkością śpiewają o waginoplastyce i innych "plastykach", a efektem przypominającego manufakturę procesu są uśmiechnięci, pozbawieni blizn ludzie we "właściwych" ciałach. Scena kończy się słowami (cytuję tu Malinowskiego, który w swojej wideorecenzji posługuje się odpowiednim fragmentem): "Waginoplastyka czyni mężczyznę szczęśliwym" (sic!). Tyle o najważniejszych i skądinąd trafnych spostrzeżeniach krytyka. Teraz pora na mój komentarz.
Po pierwsze, trudno zrozumieć, jakim cudem ten film w ogóle powstał. W czasach, w których Zachód - wyciągając wnioski z popełnionych w przeszłości błędów - zdaje się powoli odchodzić od powszechnej dostępności zmiany płci, słynna brytyjska klinika Tavistock przechodzi poważne problemy związane z podawaniem dzieciom blokerów dojrzewania niepodpartego wystarczającymi badaniami (opisał to m.in. The Guardian), a historie ludzi, dla których tranzycja okazała się największym błędem w życiu (Chris Beck, Chloe Cole, Oli London) przebijają się do mediów, "Emilia Pérez" wydaje się być wyjątkowo niesmacznym żartem.
Po drugie, film Audiarda zdaje się podtrzymywać niebezpieczną i krzywdzącą tezę, że męskość zawsze jest toksyczna. Jacek Masłowski, filozof i psychoterapeuta, pełniący funkcję prezesa Fundacji Masculinum w rozmowie ze mną wyjaśnia, że tworzenie takich pojęć jak "toksyczna męskość" jest nie tylko niesprawiedliwe, ale i "bez głębszego wyjaśnienia (…) może sugerować, że męskość jest czymś złym". "Emilia Perez" zdaje się potwierdzać taki przekaz, choćby w postawie prawniczki Rity, która decyduje się pomóc meksykańskiemu bossowi w tranzycji po tym, jak - wbrew sumieniu – zmuszona była bronić w sądzie mężczyzny oskarżonego o zabójstwo żony. W tym kontekście tranzycja zdaje się być czymś w rodzaju "leku na toksyczną męskość".
Po trzecie, gdy dzieci i nastolatki czerpią "wiedzę" od tiktokowytch "autorytetów", a ich szkolne rozmowy często schodzą na tematy "życia w nieswoim ciele" (wiem o tym bezpośrednio od rodziców), które jednak - mam wrażenie - mają więcej wspólnego z wywołaną sztucznie modą niż potwierdzoną medycznie dysforią płciową, "Emilia Perez" zdaje się potwierdzać największe stereotypy związane z tranzycją jako bezbolesnym i prostym "zabiegiem", po który można sięgnąć, by poprawić sobie humor. Cytowany przeze mnie Malinowski mówi wprost (robi to w dodatku dość zabawnie), że film Audiarda zdaje się potwierdzać wszystko, co "silnie prawicowi ludzie" wyobrażają sobie na temat edukacji seksualnej w szkołach.
Po czwarte, Emilia Perez zdaje się potwierdzać to samo kłamstwo, w które wierzą najbardziej zaciekli zwolennicy zmiany płci, a które mówi, że tranzycja jest rozwiązaniem większości problemów związanych z ludzką tożsamością. Aby się o tym przekonać, wystarczy posłuchać świadectw ludzi, którzy zdecydowali się na zmianę płci i teraz - bezpowrotnie okaleczeni – cierpią fizycznie i psychicznie. Być może rozwiązaniem ich problemów byłaby po prostu porządna psychoterapia, a nie drogie operacje plastyczne i kuracje hormonalne. Dlatego…
…po piąte, "Emilia Perez" jest brutalnym policzkiem wymierzonym we wszystkie osoby, które na skutek błędnych decyzji (swoich, ale również seksuologów, psychiatrów, sędziów i biegłych) przeszły przez tranzycję i teraz tego żałują. Jako przykład podam historię z naszego polskiego podwórka, którą opowiedział w swoim filmie na YouTube Jan Pospieszalski. Marta była młodą, zdrową, heteroseksualną kobietą, ale została zgwałcona i chciała być traktowana jak mężczyzna. Pod wpływem poszukiwań na forach i błędnych podpowiedzi, jak sama mówi: "w imię ideologii", rozpoczęła drastyczny i bolesny proces nieodwracalnych okaleczeń. Kiedy zdała sobie sprawę z tego, że decyzje, które podjęła (również pod wpływem złych doradców), były błędne, została całkowicie opuszczona przez tych, którzy wspierali ją w procesie tranzycji. Nie jestem nawet w stanie sobie wyobrazić, co czują osoby takie jak Marta, oglądając choćby zwiastun "Emilii Pérez".
Pozostaje jeszcze kwestia, która wymaga wyjaśnienia (a przynajmniej jego próby) - owe nieszczęsne 13 oscarowych nominacji, które otrzymała "Emilia Perez". Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, ale entuzjazm, z jakim obraz Audiarda został przyjęty przez amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej (pamiętajmy, że akcja filmu, który uderza w tradycyjne wartości, rozgrywa się w Meksyku), wygląda jak coś w rodzaju zemsty wymierzonej w amerykańską prawicę, która przeprowadza w kraju proces odchodzenia od lewicowych poglądów. W żadnym wypadku nie chcę wchodzić w politykę ani mówić, kto w tym sporze ma rację. Ale jeśli amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej postanowiła w ten sposób wyrazić swój sprzeciw wobec przemian w amerykańskiej kulturze i polityce, nie tylko strzeliła sobie w stopę, kolejny raz dając dowód na to, że Oscary nie mają nic wspólnego ze sztuką, ale zaszkodziła również tym, dla których tranzycja to ból, cierpienie i blizny, a bardzo często również największy życiowy błąd.
Na koniec jeszcze jedna sprawa. Tym razem dotycząca wiary. Emilia Pérez po tym, jak ginie w wypadku samochodowym, zostaje ogłoszona… meksykańską świętą (prawdopodobnie chodzi o "folk saint" – zmarłych, którzy choć nie są oficjalnie beatyfikowani ani kanonizowani, uznawani są przez lokalne wspólnoty katolików za świętych) i w kolorowej sukni czczona jest przez Meksykanów. Trudno o bardziej bluźniercze podsumowanie tego filmu. Nie mam pojęcia, co przyszło jego twórcom do głowy, żeby z mężczyzny po tranzycji zrobić katolickiego świętego. Może to coś w rodzaju "wisienki na torcie". Skoro już uderzamy w tradycyjne wartości, zróbmy to po całej bandzie.
Bardzo żałuję, że rozpędzony pociąg ideologii (to określenie mojego kolegi, który pokazał mi recenzję Malinowskiego, skłaniając mnie do napisania tego artykułu), choć powoli wyhamowuje, wciąż się porusza, niszcząc na swojej drodze kulturę i - co gorsze - ludzi. Ile jeszcze dokona zniszczeń, zanim się zatrzyma?
Skomentuj artykuł