Reforma nic nie da. Kurię Rzymską trzeba zaorać

Reforma nic nie da. Kurię Rzymską trzeba zaorać
(fot. Łukasz Głowacki / MaskacjuszTV)

Kolejne doniesienia z Kurii Rzymskiej, a konkretniej ujawniane informacje dotyczące pozbawionego praw kardynalskich kardynała Angelo Becciu, to nie tylko materiał na znakomity sacro-thriller, ale także mocny dowód na to, że konieczna jest już nie reforma, ale zaoranie instytucji zarządzającej Kościołem.

To, co dzieje się wokół Angelo Becciu, to znakomity materiał dla scenarzystów i autorów powieści sensacyjnych. Gdyby „Młody papież” powstawał teraz, to jego autorzy mieliby masę nowych treści. A inni już teraz spokojnie mogliby napisać sacro-thriller pod tytułem „Kardynał”. Zaczynałby się on - zgodnie z regułami, jakie przedstawiał Alfred Hitchcock - od trzęsienia ziemi, a potem napięcie by rosło. W rzeczywistości lepszej niż scenariusz jest zresztą podobnie. Zaczęło się od tego, że - co niespotykane dotąd - prefekt Kongregacji ds. Świętych poszedł na standardowe spotkanie z papieżem, by ustalać pewne szczegóły, a wyszedł jako już-nie-prefekt, pozbawiony praw kardynalskich. Powód? Nieprawidłowości finansowe i nepotyzm. Pozbawiony praw kardynalskich kardynał próbował się bronić, ale kolejne doniesienia medialne coraz bardziej to utrudniały. Najpierw okazało się, że kardynał przelewał watykańskie pieniądze na prywatne konto oskarżającego (jak wykazał wyrok sądowy - wszystko wskazuje na to, że bezpodstawnie) kard. George’a Pella (który od dawna domagał się odwołania Becciu i oskarżał go o malwersacje) o molestowanie mężczyzny. Co to oznacza? Odpowiedź jest rodem z najlepszego thrillera: otóż Becciu chciał załatwić swojego przeciwnika rękoma australijskich sądów, a zapłacił za to pieniędzmi Kościoła. To nie koniec tej historii. Teraz bowiem media doniosły, że włoskie władze aresztowały piękną, pochodzącą z Sardynii (to także ojczyzna kardynała) Włoszkę Cecilię Marognię, która była bliską współpracownicą kardynała, a którą media określają w wersji light „damą”, a wersji ostrzejszej „domniemaną kochanką” kardynała, której ten przelał - z pieniędzy przeznaczonych na pomoc prześladowanym i najuboższym - 600 tysięcy euro. Pieniądze miały być przeznaczone na wkład w działalność humanitarną, ale… ponad 200 tysięcy wydano na na ubrania, restauracje i luksusowe dodatki (daruję czytelnikom szczegółowe wyliczenie na co zostały przeznaczone, ale wiadomo, że także na drobiazgi od Prady i perfumy Chanel). I Marogne, i Becciu zaprzeczają jakimkolwiek relacjom ich łączącym, ale tak się składa, że zatrudniana przez kardynała jako ekspertka 28-letnia wówczas kobieta nie miała specjalnych kwalifikacji do swojej funkcji, a oskarżenia o ich związek są wiarygodne. 

To na dzisiaj tyle. Nic nie wskazuje na to, by serial miał się jakoś szybko zakończyć. Angelo Becciu, to możemy przewidzieć z całą pewnością, nie jest samotnym wilkiem, funkcjonuje w układzie (a jego część jest także w Polsce) i zapewne ma jeszcze jakieś „asy w rękawie”. Naprawdę nie trzeba być wytrawnym dziennikarzem, żeby wiedzieć, ze jeśli takie asy są, to one prędzej czy później wyjdą. Nie liczyłbym zatem na szybkie wygaszenie konfliktu, wysuszenie źródełka z przeciekami, tak jak nie udało się to wcześniej, jeszcze za czasów pontyfikatu Benedykta XVI. Informacje będą do nas docierać jeszcze długo, i scenarzyści i powieściopisarze naprawdę będą się mieli czym posilać.

Zostawmy jednak sensacyjny ton i zatrzymajmy się na moment na prawdziwym problemie. Co nim jest? Co rodzi w nas zgorszenie? Sam fakt niejasności finansowych, nepotyzmu czy korupcji, a nawet finansowania kochanek z budżetu publicznego nie jest przesadnie zaskakujący. Tego typu informacji o politykach (różnych opcji) mamy w mediach aż nadto. Włochy - a to tam rozgrywa się przecież akcja owego serialu - nie słyną z rygorystycznych norm walki z korupcją czy przesadnie ostrych standardów moralnych w polityce. Podobne historie znajdziemy też i w Stanach Zjednoczonych, i we Francji, i w Polsce, o innych krajach nie wspominając. Władza rodzi patologię, a biurokracja nie jest od nich wolna. Tego typu historie słyszeliśmy tysiące razy. Jeśli coś naprawdę nas zatem w tej sprawie gorszy, to dwie kwestie. Pierwszą z nich jest to, że pieniądze na „damę” kardynała wędrowały z kasy, która przeznaczona była dla najbardziej potrzebujących. Jeśli wydawano je na inne cele, to w istocie odbierano je umierającym z głodu czy prześladowań. To okrutne i skandaliczne moralnie, ale ujmując rzecz po dziennikarsku cynicznie, to nie jest wielkim zaskoczeniem, bowiem na funduszach humanitarnych od dawna „pożywiają” się tysiące polityków, urzędników, wojskowych i ich bliskich i dalszych znajomych. Ani ONZ, ani inne nawet najbardziej zasłużone i szlachetne organizacje międzynarodowe nie są wolne od tego typu zjawisk. Jeśli więc coś gorszy nas naprawdę, to - i to jest drugi element - fakt, że takie rzeczy dzieją się w Kurii Rzymskiej, wśród najbliższych współpracowników papieża.

Głównym źródłem zgorszenia nie jest tu więc to, co się wydarzyło, ale miejsce i ludzie z tym związani. To pokazuje, że w naszych katolickich (ale nie tylko, bo wielu postkatolickich antyklerykałów ma tak samo) umysłach istnieje swoista (trzeba powiedzieć wprost, że fałszywa) sakralizacja urzędów i biurokracji. Wierzymy, co jest efektem wielowiekowej formacji, uświęcania i wynoszenia ponad codzienność, pewnych urzędów, funkcji i roli społecznych, że Kuria Rzymska jest jednak czymś odmiennym niż zwykły urząd, zwykła instytucja, że nawet jeśli jest to biurokracja, to inna, bardziej uświęcona, pobożna, bo przecież złożona z kapłanów, biskupów i kardynałów (a ci, jak wiadomo, noszą czerwone stroje, by nawet w ten sposób zaświadczyć o swojej gotowości oddania życia za Papieża). Tyle że nie widać żadnych powodów - głęboko religijnych i teologicznych - żeby tak sądzić. Biurokracja, nawet złożona z księży, biskupów i kardynałów, pozostaje biurokracją i zachowuje się jak biurokracja. Jeśli włożyć ją w kontekst kulturowy i polityczny, gdzie korupcja, mafijne układy są czymś oczywistym, to jest więcej jak pewne, że i ona nimi przesiąknie. A jeśli - i to jest istota problemu - zsakralizuje się ją, uświęci poprzez ideologię (celowo nie piszę teologię, bo to jest zła teologia), ale także odmienne stroje, piękne historyczne zwyczaje, mistyczną tajemnicę i swoiste zamknięcie, to problem nie tylko się nie zmniejszy, ale będzie o wiele większy. Zsakralizowana biurokracja, biurokracja, która sama sobie przyzna prawo do szczególnej tajemnicy i swoistej religijnej wyższości, nie stanie się przez to lepsza, ale zdecydowanie gorsza. Lord Acton mawiał, że władza absolutna deprawuje absolutnie, a władza absolutna, której nadano znamiona świętości, deprawuje jeszcze bardziej. 

I to jest pierwszy problem, z którym musimy się zmierzyć. Kościół do sprawnego zarządzania, ale też do transparentności, potrzebuje kurii, która zostanie w swoisty sposób zdemitologizowana, pozbawiona pseudomistycznej otoczki. To, że Kościół jest święty, nie oznacza, że święte są jego instytucje, i że świętość ta spływa - jak w procesie emanacji plotyńskiej Jedni - w dół na urzędników i urzędy. Ani kardynałowie, ani biskupi, ani kapłani nie są jakimiś odmiennymi od wszystkich istotami, które unoszą się w powietrzu i wolne są od zwyczajnych ludzkich pokus. Czerwone szaty nie czynią człowieka bardziej chętnym do męczeństwa, ani wolnym od pokusy pieniądza czy cielesności. A skoro to wiemy, to muszą być kontrolowani jak wszyscy inni. Otwartość, przejrzystość i transparentność niemałej części struktur jest podstawowym warunkiem kontroli i jasności. Ale, żeby tak było, to konieczne jest wprowadzenie rotacyjności pewnych funkcji czy włączenie świeckich (zarówno kobiet, jak i mężczyzn). Nie ma teologicznych powodów, by prefektami niektórych Kongregacji nie mogli być świeccy, nie widać powodu, by w dyplomacji kościelnej, w zarządzaniu finansami, w dykasteriach nie pracowało więcej osób świeckich. Nie widać powodu, by ich praca nie mogła być normalnie, także zewnętrznie kontrolowana. Biurokracja - każda - musi wiedzieć, że istnieją nad nią mechanizmy kontrolne, i że istnieje naturalna rotacja wśród urzędników. Jeśli tak nie będzie, to nawet wprowadzenie do zarządzania świeckich niewiele zmieni, bo i oni szybko wejdą w normalne koleiny każdej biurokracji. 

Proces stopniowej demitologizacji już się zresztą zaczął, i to od samego szczytu. Emerytura papieża seniora Benedykta XVI, a także szereg symbolicznych decyzji Franciszka sprawiły, że urząd papieski został odarty z części splendoru i zaczął być traktowany nieco inaczej. Wcześniej to samo stało się z urzędem biskupa, który przestał być dożywotni, i który zdecydowanie zbliżył się do ludzi. Wiele wskazuje na to, że proces ten będzie coraz szybszy i mocniejszy, i że zaczniemy w końcu na instytucje kościelne i związane z nimi urzędy (te, które nie mają wymiaru religijnego, nie są zakorzenione w teologii) spoglądać dużo bardziej świecko. Antropologia współczesności, która - nie bez wpływu neuronauk, które uświadamiają, jak wiele w nas zależy jednak od naszej cielesności - ułatwia ten proces, bo pokazuje, że w człowieku o wiele więcej jest ziemskich, materialnych, fizykalnych cech, a dusza i duch buduje, zakorzenia się, ale i ucieleśnia właśnie w nich. Instytucje nawet te oparte na religijności muszą pamiętać, że tam, gdzie nie ma dobrego rozumienia człowieka, jego natury, tam, gdzie zapominamy o ziemskim wymiarze, tam pseudomistycyzm uniemożliwia skuteczne zarządzanie.

Kuria Rzymska - idąc dalej - to bardzo stary historycznie twór. Jego korzeni trzeba szukać w momencie tworzenia się państwa kościelnego. Choć od tamtego momentu ona się zmieniała, ewoluowała, to jednocześnie niemal zawsze funkcjonowała w sytuacji otaczającego dwór papieski i samo papiestwo mistycyzmu, a do tego opierała się na feudalnym, arystokratycznym i absolutystycznym modelu władzy. Takie były wówczas czasy, tak wówczas w ogóle rozumiano władzę i jej zakorzenienie. Tyle że teraz już tak nie jest. Model władzy jest odmienny, inaczej rozumiemy instytucje, a Kuria żyje po staremu, a dokładniej stosuje nieadekwatne rozwiązania, czy przestarzałe formy do nowej rzeczywistości. Na to nakłada się jeszcze głęboki kryzys Kościoła w ogóle, co zdecydowanie osłabia kurię rzymską. Ostro, ale niezwykle trzeźwo, już kilka lat temu, jeszcze za pontyfikatu Benedykta XV,I mówił o tym Vittorio Messori. „Kuria Rzymska zawsze była gniazdem żmij. Kiedyś Kuria Rzymska była przynajmniej najskuteczniejszą organizacją państwową na świecie. Zarządzała imperium, nad którym nigdy nie zachodzi Słońce i miała niezrównaną dyplomację. Co dzisiaj z tego zostało?” - pytał. Odpowiedź nie napawała optymizmem. Niewiele. Powodem jest przeciętność personelu, która aż rzuca się w oczy, gdy porównywać ją ze świętością papieży. Przeciętność ta bierze się zaś z kryzysu katolicyzmu w ogóle. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w Kurii Rzymskiej zatrudniano - zdaniem Messoriego - najlepszych pracowników ze wszystkich diecezji świata. „Biskupi mieli do dyspozycji wielu księży i dlatego to do Rzymu wysyłali najlepszych, by ci pilnowali interesów swojej diecezji. Dzisiaj seminaria są zamknięte albo na pół puste. Dlatego kiedy biskup ma przydatnego księdza, trzyma go przy sobie” - wyjaśniał dziennikarz. Nawet jeśli uznać, że jego opinia przecenia przeszłość, to trudno nie zadać pytania, czy nie ma on nieco racji?

Wszystko to razem skłania do wniosku, że zamiast kolejnych reform (od pontyfikatu św. Jana Pawła II, a tak naprawdę wcześniej, nieustannie wspomina się o konieczności zmiany w Kurii), które jak dotąd nigdy nie prowadziły do polepszenia sytuacji, trzeba - jak to się mówi brutalnie - zaorać instytucję, której zręby działania powstały w zupełnie innych czasach, która jest przeniknięta niejawnymi, a często sakralizowanymi układami, której nie jest w stanie kontrolować najsilniejszy nawet papież, bowiem - gdy się on jej sprzeciwi - zostanie pogrążony w setkach donosów, jak to miało miejsce w przypadku Benedykta XVI. 

Jak to zrobić? Nie jest to sprawa prosta, bowiem każda instytucja potrzebuje zarządzania, a w przypadku instytucji tak ogromnej, i w takim kryzysie, w jakim jest obecnie Kościół, potrzebuje go niezbędnie. Kilka lat temu, na co zwrócił mi uwagę prof. Tomasz Polak (dawniej ks. prof. Tomasz Węcławski) była na to ogromna szansa, bowiem Franciszek mógł rozwiązać Kurię Rzymską, jej zadania powierzyć czasowo kurii Towarzystwa Jezusowego (to także niemała instytucja i świetnie w wielu sprawach zorientowana), i w sposób wolny spróbować zbudować instytucje administracyjno-zarządzające od nowa. Tak się nie stało, i pewnie nigdy się nie stanie. W niczym nie zmienia to faktu, że głęboka reforma Kurii, w duchu decentralizacji, deklarykalizacji, demitologizacji i desakralizacji, jest konieczna. Jeśli nie zostanie ona przeprowadzona, to i kolejni papieże i Kościół będą mieli nieustanne problemy. Aż wreszcie system zapadnie się pod wpływem inercji, skandali i nacisku medialnego. Wtedy reforma i tak zostanie przeprowadzona, tyle że bez czasu na refleksję, na teologiczne analizy, a pod naciskiem wydarzeń. Gdyby jednak ktoś mnie zapytał, jak sądzę, który ze scenariuszy się zrealizuje, to powiedziałbym, że zdecydowanie ten ostatni. 

Doktor filozofii, pisarz, publicysta RMF FM i felietonista Plusa Minusa i Deonu, autor podkastu "Tak myślę". Prywatnie mąż i ojciec.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
bp Piotr Jarecki, Tomasz Krzyżak

Czy Polska jest ziemią bez proroków?

Odważna, szczera i poruszająca rozmowa dziennikarza „Rzeczpospolitej” Tomasza Krzyżaka z biskupem Piotrem Jareckim. Nie tylko o polityce i relacjach państwo–Kościół, ale też o niespełnionych ambicjach, samotności i problemach księży.

...

Skomentuj artykuł

Reforma nic nie da. Kurię Rzymską trzeba zaorać
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.