Tarsycjusz Krasucki OFM: nie mieliśmy wyboru. Nawet biskupi kłamali
Nie ma prawdziwego dobra Kościoła tam, gdzie jest kłamstwo i ukrywanie przestępców, gdzie przestają się liczyć skrzywdzeni ludzie - mówi duchowny, jeden z bohaterów reportaży o ks. Dymerze.
W rozmowie z ks. Mirosławem Tykferem, o. Tarsycjusz Krasucki, jeden z bohaterów reportażu Sebastiana Wasilewskiego "Najdłuższy proces Kościoła" oraz cyklu reporterskiego Zbigniewa Nosowskiego "Przeczekamy i prosimy o przeczekanie", opowiada m. in. o swojej drodze powrotu do Kościoła i do wiary. Opisuje, że po tym, jak ks. Dymer wyrzucił go z Ogniska św. Brata Alberta, skierował do s. Miriam, do powstającego domu pielgrzyma przy sanktuarium fatimskim w Szczecinie. "Na początku spałem na karimacie w salce katechetycznej. Pomagałem, tak jak potrafiłem, w świetlicy dla dzieci z rodzin obciążonych różnymi problemami, a po Mszach niedzielnych w sprzedaży książek katolickich. Każdego dnia budził mnie dzwonek na Mszę św." - opisuje o. Krasucki.
Duchowny podkreśla, że sam był wtedy daleki od Kościoła - i ze względu na doświadczenie wykorzystywania seksualnego, którego był ofiarą, ale też, jak mówi, ze względu na siebie. "Po prostu szukałem swojej drogi. Byłem zbuntowany" - mówi.
Zaznacza, że powiedział s. Miriam o molestowaniu dopiero, gdy był diakonem. "Siostra sama mnie zapytała po tym, jak usłyszała różne złe informacje o ks. Dymerze, które dochodziły ze szkoły katolickiej, gdzie pracował. W tym czasie zgłosił się też do niej chłopak, który wyleciał z Ogniska podobnie jak ja, i on od razu jej powiedział, że jest ofiarą wykorzystania przez ks. Dymera. Ja więc tylko potwierdziłem, że mnie to również dotyczyło. Trzeba dodać, że s. Miriam zgłaszała parokrotnie te sprawy do nieżyjącego już abp. Kamińskiego i do obecnego metropolity abp. Dzięgi, i nie było to przyjmowane z życzliwością" - opisuje.
O. Krasucki opisuje też reakcje po tym, jak ujawnił w reportażach swoją historię. Opisuje, że jeden z księży odwołał zaplanowane wcześniej z nim rekolekcje. "Spodziewałem się takich reakcji" - kwituje. Podkreśla też, że podejmowanie tematu pedofilii i przemocy seksualnej w Kościele, ujawnianie przez media to jedyna droga.
"Nie mieliśmy wyboru. Nawet biskupi kłamali. Nie da się budować wspólnoty na kłamstwie. Poza tym to gadanie o dobru Kościoła jest tak naprawdę pogardą dla ofiar. To nie jest dobro Kościoła, ale troska o dobry PR instytucji. Nie ma prawdziwego dobra Kościoła tam, gdzie jest kłamstwo i ukrywanie przestępców, gdzie przestają się liczyć skrzywdzeni ludzie. To jest też bardzo złudne" - zaznacza.
Mówi również, że media katolickie niewystarczająco podejmują ten temat, tymczasem chodzi przede wszystkim o dobro skrzywdzonych ludzi. Dodaje, że jedna z ofiar ks. Dymera opowiedziała, że wracają jej myśli samobójcze. "Dziecko zwykle bierze winę na siebie. Przez całe życie powracają myśli, że tak naprawdę to może ja byłem temu winny. A jeśli jeszcze ktoś zacznie to sugerować, to ofiara czuje się całkowicie zagubiona, zdeptana, poniżona. A nawet winna. Czy bagatelizowanie tego tematu np. przez o. Rydzyka nie jest sugerowaniem, że przesadzamy z oskarżeniami? Czy nie jest odbieraniem nam godności? Takie opinie nas zwyczajnie poniżają" - mówi, nawiązując również do tekstu w "Naszym Dzienniku", według którego miałby to być "lewacki atak na Kościół".
Skomentuj artykuł