Kalinowscy, Talarowie, Pearsonowie. Najfajniejsze pozytywne seriale o rodzinie

Kalinowscy, Talarowie, Pearsonowie. Najfajniejsze pozytywne seriale o rodzinie
(fot. youtube.com)

To nie jest tekst o obrazie rodziny w serialach tak w ogóle. Nie pojawią się tu „Ostre przedmioty”, „Wielkie kłamstewka”, „Fleabag” ani „Gra o tron” - chociaż w każdym z nich wątki rodzinne są na swój sposób ciekawe. To przegląd seriali z rodziną na pierwszym planie. I to z rodziną przedstawioną jak najbardziej pozytywnie. Co to znaczy? I czy to w ogóle możliwe? Kilka przykładów może zgrabnie udowodnić, że tak.

Lubiczom już dziękujemy

Niestety, pierwsze skojarzenie z hasłem „serial o rodzinie” to tasiemcowe telenowele, które właśnie wokół rozmaitych „rodzinnych perypetii” budują swoją fabułę. Niestety – bo łatwo wpadają przy tym w absolutny kicz i tani sentymentalizm.

Weźmy sztandarowy przykład takiej produkcji, flagową telenowelę Telewizji Polskiej czyli „Klan”, w której osią są przygody rodziny Lubiczów. Chociaż właściwie dziś trudno już mówić o przygodach. O ile z początku miało to jeszcze koloryt właściwy dla takich seriali (najntisy, kto pamięta spiskowanie Moniki Ross z Jerzym Chojnickim? Albo ściskające serduszko wigilie na Sadybie?), o tyle teraz wygląda całkowicie absurdalnie i nudno. Nic dziwnego; zachowanie świeżej krwi przez tyle lat byłoby niezłym wyzwaniem. Bohaterowie, z początku jeszcze w miarę odróżnialni, po tysiącu czy dwóch tysiącach odcinków są armią klonów, którzy losowo zapadają na ciężkie choroby, żenią się / wychodzą za mąż, odchodzą do innych i rozwodzą się. A wszystko to kompletnie bez emocji i najtańszym kosztem. Ani nie wychodzi z tego najciekawszy obraz rodziny, ani nie najlepszy scenariusz i aktorstwo.

Na podobnym schemacie opiera się druga telenowela rodzimej produkcji, czyli „M jak miłość” - pewnie ją też wielu wskazałoby jako „serial o rodzinie”. Zostawmy więc kiepskie, tasiemcowe guilty pleasures i sięgnijmy po coś bardziej krzepiącego i ciekawszego.

DEON.PL POLECA

Czy serial może być dobry, ale jednak krzepiący? Coś w rodzaju miski gorącego rosołu w zimny dzień?

Perełka z 1998 roku

Czemu w ogóle kręcić kolejne seriale, których tkanką jest opowieść o rodzinie? Odpowiedź jest banalnie prosta - relacje rodzinne to niezmiennie ogromny potencjał do pokazania całej gamy emocji i do snucia historii. Powszechne pojęcie rodziny może się zmieniać, myślenie o rodzinie może się zmieniać, konkretna rodzina może być z takiego czy innego kręgu kulturowego, państwa, środowiska - nieważne. To nadal będą ludzie, którzy żyją blisko siebie (chociaż jednocześnie mogą być bardzo daleko), mają na siebie ogromny wpływ (nawet jeśli nie są tego świadomi) i budują (albo niszczą) relacje między sobą.

Od razu przychodzą do głowy najcięższe scenariusze. Czy serial może być dobry, ale jednak krzepiący? Coś w rodzaju miski gorącego rosołu w zimny dzień?

Jak najbardziej. Przykład z polskiego podwórka: „Siedlisko”. Dziewięcioodcinkowy mini-serial z 1998, wyprodukowany przez TVP. Marianna i Krzysztof Kalinowscy (w tych rolach Anna Dymna i Leonard Pietraszak) otrzymują wiadomość o domu na Mazurach, którzy otrzymali w spadku po Róży, ciotce Marianny. Przyjmują dom, remontują go z myślą o przyjazdach wakacyjnych razem z dziećmi, ich małżonkami i z wnukiem, wreszcie - decydują się przeprowadzić na stałe.

Brzmi niebezpiecznie podobnie do tanich historii z rozlewiskiem w tle? Nić podobieństwa być może i jest, ale o ile więcej tu uroku, spokoju i klasy! Sukces może być w doskonałej obsadzie aktorskiej, ale również w reżyserii Janusza Majewskiego i w scenariuszu Zofii Nasierowskiej i Wandy Majerówny. Być może im serial zawdzięcza najwięcej. Historia Kalinowskich to przepiękna opowieść o małżeństwie z kilkudziesięcioletnim stażem - dzieci dawno odchowane, pierwszy wnuk na świecie, do emerytury już bliżej niż dalej. Nie brakuje w tej historii iskier, zazdrości, kłótni, przewijających się w tle problemów finansowych czy mieszkaniowych… A jednak mając w pamięci wciąż rosnące statystyki rozwodów i obserwując Dymną i Pietraszaka, można uśmiechnąć się. I poczuć nadzieję. I zazdrość: jacy oni są dla siebie stworzeni! Kto by tak nie chciał…?

Talarowie to jest świat

Jest też inny polski serial, który spokojnie mógłby konkurować dziś z obyczajówkami na platformach VOD. Tak - zdecydowanie widziałabym „Dom” choćby na Netflixie; moglibyśmy się chwalić nim bardziej niż innym narodowym produktem, który obecnie się tam znajduje („1984”).

Kto nie znudził się już samą czołówką „Domu” w dzieciństwie, ten nie zna pojęcia nudy. Kto kilka lat później, kiedy melodia skomponowana przez Waldemara Kazaneckiego nie wydawała się już usypiająca, nie przełamał się, żeby obejrzeć, ten trąba.

„Dom” to historia mieszkańców kamienicy przy ul. Złotej 25 w Warszawie. Nie ma sensu opisywać wszystkich bohaterów i historii - bo rozmach jest epicki. I w znaczeniu formy, i w znaczeniu jakości. „Dom” ma wszystko, czego często brakuje serialom (filmom, książkom…) - przede wszystkim bohaterów z krwi i kości! Dwadzieścia pięć odcinków kręconych w seriach, od 1980 do 2000 roku. Pierwszą serię przerwał na odcinku 11. („Nie wychylaj się”) stan wojenny. Dopiero po dziesięciu latach udało się wrócić na plan - już ze zmienioną ekipą. I tak legendarnego dozorcę, pana Popiołka (pamiętna rola Wacława Kowalskiego), zastąpił Prokop (Jerzy Bończak). Ze względu na kłopoty finansowe i realizacyjne, produkcja przeciągnęła się aż do 2000 roku.

Bohaterów w tym serialu jest wielu, ale główny wątek to historia rodziny Talarów - przede wszystkim Andrzeja, który w 1945 roku, pod sam koniec wojny, oskarżony o dezercję musi uciekać z rodzinnej wioski. Ojciec wysyła go do Warszawy. Stamtąd niemieckie wojska już się wycofały, na ich miejscu zaczęła urządzać się nowa władza, a wśród niej m.in. pułkownik pochodzenia żydowskiego, którego Talarowie ukrywali podczas okupacji. Scenarzyści porywająco rozpisali i postać samego Andrzeja, i historię jego braci - Bronka i Leszka, i rodziny, którą założył.

Kto oglądał „Dom” może się zdziwić - bo właściwie gdzie w historii Talarów krzepiący obraz rodziny? Ewa umiera na nowotwór, z którym zmaga się przez lata, Andrzej ostatecznie jest pogubiony - wydaje się, że przez większość życia zakochany w swojej pierwszej miłości, z Ewą łączyło go wyłącznie małżeństwo z rozsądku, zresztą - zdradził ją, gdy tylko pojawiła się okazja. No i gdy jego synowie dorośli, całkowicie przestał się z nimi dogadywać…

A jednak. Ostatecznie okazuje się, że w tych poplątanych, niedogadanych relacjach ostatecznie może urodzić się bliskość. Nawet jeśli we łzach, w żałobie i spóźniona o dobre kilkanaście lat.

Pearsonowie to zwykła rodzina, której członkowie naprawdę się kochają, ale jednocześnie nie jest wolna od historii, które najchętniej chciałoby się wymazać.

Tacy (nieidealni) jesteśmy

Gdyby pozbawić „Dom” całego polskiego historycznego tła, okazałoby się, że nasza produkcja jest zaskakująco niedaleko pewnego amerykańskiego serialu emitowanego przez NBC. Może w „Tacy jesteśmy” („This is us”) nie ma kamienicy - zamiast niej jest kilka domów i mieszkań, może osią jest historia jednej rodziny, a nie kilku… Ale wiele je łączy - jak najlepiej rozumiana obyczajowość, rodzinność, poczucie humoru wymieszane z ckliwością.

„Tacy jesteśmy” to historia rodziny Pearsonów: na trójce trzydziestosześciolatków, rodzeństwie bliźniaków, Kevinie i Kate, i ich adoptowanym bracie Randallu oraz na ich rodzicach: Jacku i Rebbece. Twórcy, oprócz przedstawiania bieżącej historii bohaterów, swobodnie i chętnie korzystają z restrospekcji - dużo scen przenosi nas do dzieciństwa bohaterów. Szybko okazuje się, że w czasie rzeczywistym Jack nie żyje, a jego śmierć, mimo że minęło od niej kilkanaście lat, wciąż jest traumą.

„Tacy jesteśmy” serwuje nam mocny, emocjonalny koktajl. Z początku wszystko jest autentycznie sielsko i anielsko. Dopiero z upływem czasu na idealnym obrazie pokazują się rysy: Jack za wszelką cenę nie chce być ojcem takim, jak - stosujący przemoc alkoholik, a jednak, chociaż wydaje się tatą idealnym, sam zaczyna pić. Po latach podobną drogą idzie Kevin - utalentowany aktor, celebryta, który ostatecznie mierzy się z uzależnieniem i z syndromem DDA. Kate - od lat obwiniająca się za śmierć ojca, walczy z kompulsywnym objadaniem się i z otyłością. Randall - kiedyś idealne dziecko, dziś idealny mąż, ojciec i pracownik, perfekcjonista z krwi i kości, mierzy się ze swoją historią porzucenia przez biologicznych rodziców. Po kryjomu walczy z zaburzeniami lękowymi, dopadają go ataki paniki.

Dlaczego to tak pozytywny obraz? Po pierwsze, takich relacji bratersko-siostrzanych, jakie prezentuje ten serial, ze świecą szukać.

A po drugie, nie wszyscy musimy wylądować na wspólnych sesjach w ośrodku uzależnień, ale ten czy inny syf znajdzie się pewnie w każdej rodzinie. Pearsonowie to zwykła rodzina, której członkowie naprawdę się kochają, ale jednocześnie nie jest wolna od historii, które najchętniej chciałoby się wymazać. Nie da się - i dobitnie pokazuje to doskonała scena podczas sesji u terapeutki rodzinnej. Król nagle staje się nagi, lukier wzajemnych relacji spływa, a na wierzch wychodzi cała zgraja skrywanych pretensji, głębokiego poczucia odrzucenia, niesprawiedliwego traktowania, niespełniania oczekiwań… I co teraz, jak odnajdziemy się w takiej sytuacji? Pearsonowie się odnajdują. Powoli, realistycznie, ale i optymistycznie.

Rodzina to siła

A co, jeśli rodzina jest niepełna? Seriale nie stronią przecież od takich scenariuszy, podążając zresztą z duchem czasu. Czy taką wersją rodzinnej historii można się zbudować?

Jak najbardziej. Wystarczy wspomnieć dwa przykłady. „Kochane kłopoty” („Gilmore girls”) to chyba najcieplejsza produkcja, która wygra w każdym rankingu seriali poprawiających nastrój. Albo przynajmniej znajdzie się w czołówce. Pochodząca z zamożnej rodziny Lorelai Gilmore zachodzi w ciążę jako szesnastolatka. Niedługo po urodzeniu dziecka ucieka z domu i zaczyna żyć na własną rękę. Akcja dzieje się, gdy Rory - córka Lorelai - ma szesnaście lat. I choćby dla ich relacji, zabawnych dialogów, kłócenia się i godzenia, a przede wszystkim niesamowitej przyjaźni warto obejrzeć ten serial! 

Weźmy jeszcze inny, nowszy przykład chyba najlepszego sitcomu ostatnich czasów. „One day at a time” jest opowieścią o amerykańskiej rodzinie pochodzenia kubańskiego. W niewielkim mieszkaniu żyje Penelope Alvarez - matka dwójki dorastających dzieci, Eleny i Alexa. Razem z nimi mieszka Lydia - matka Penelope. To jeden z niewielu sitcomów, które zupełnie serio biorą na warsztat realne problemy współczesności - chociażby główna bohaterka jest pielęgniarką, która służyła w Afganistanie, a teraz zmaga się z PTSD i powracającymi atakami paniki, decyduje się na antydepresanty i grupę wsparcia. Albo wątki, które ujawniają seksizm, z jakim spotykają się bohaterki. Jednocześnie serial nie traci nic z lekkiej i zabawnej formy tradycyjnego sitcomu.

I w „Kochanych kłopotach”, i w „One day at a time” mimo że rodziny są tu porozbijane i nieidealne, więzy między członkami i członkiniami wydają się mocniejsze niż w niejednym przykładzie poukładanej, kompletnej rodziny. Bliskość i przyjaźń - to jest w tych historiach naprawdę poruszające.

Ostatecznie okazuje się, że w tych poplątanych, niedogadanych relacjach ostatecznie może urodzić się bliskość. Nawet jeśli we łzach, w żałobie i spóźniona o dobre kilkanaście lat.

Ta dziwna podszewka bliskości

To tylko kilka przykładów, ale ten pozytywny obraz może się wydawać dziwny. Mało w nim spokoju. Są za to problemy finansowe, uzależnienia, obcość, dystans, problemy w komunikacji, traumy... Czy to na pewno pozytywny obraz?

Jak najbardziej. Bo, ostatecznie, gdzieś między trudnymi wydarzeniami i naiwnością, prześwituje miłość i przyjaźń, a dystans okazuje się tylko podszewką dla bliskości. Właśnie tym możemy się inspirować - odkrywaniem tej podszewki.

Redaktorka i dziennikarka DEON.pl, autorka książki "Pełnymi garściami". Prowadzi blog dane wrażliwe.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Są takie momenty, kiedy brakuje nam tchu.
Są takie chwile, kiedy nie mamy już na nic sił.
Są takie dni, kiedy trudno nam dostrzec nadzieję.

Nadziejnik, który trzymasz w swoich rękach, jest właśnie...

Skomentuj artykuł

Kalinowscy, Talarowie, Pearsonowie. Najfajniejsze pozytywne seriale o rodzinie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.