Kolos na glinianych nogach. Pozorna siła polskiego Kościoła
Jeszcze całkiem niedawno wydawało się, że związek między polskością i katolicyzmem jest konieczny i nierozerwalny. Dziś coraz mocniej widać, że to mit stale powtarzany na poziomach politycznym, medialnym, a co gorsza i duszpasterskim. Polacy coraz częściej pokazują, że da się pomyśleć Polskę bez chrześcijaństwa. Tylko czy hierarchowie Kościoła zdają sobie z tego sprawę?
Niedawne dyskusje dotyczące skandali pedofilskich w Kościele uruchomiły wiele negatywnych głosów skierowanych w stronę duchowieństwa. Niektórzy będą uparcie twierdzić, że nad Wisłą nie mamy problemu pedofilii w Kościele, ale potężny kryzys, który zgotował sobie Kościół w USA, Niemczech czy Holandii, z pewnością zawita także do Polski. Byłoby to pewne kuriozum statystyczne, gdyby w kraju z tak wielką dominacją jednego wyznania problem wykorzystania seksualnego miał być czymś niewidocznym. Niedawne, odważne i cenne wystąpienie bpa Piotra Libery podkreśla tylko, że problem jest i trzeba sobie z nim radykalnie radzić przez skuteczną penalizację przestępców i odsuwanie ich od posługi duszpasterskiej lub nawet usunięcie ze stanu duchownego.
"Skala krzywd, jakie te dzieci, osoby małoletnie, doznały jest wielka. To nie jest złamanie kości czy siniaki. To rany osobowości, z którymi będą musiały żyć latami" - mówił bp Libera, komentując politykę własnej diecezji w stosunku do zbrodni wykorzystania seksualnego. Nie ujawnianie jest problemem, ale fakt zachodzenia takich skandalicznych i bolesnych sytuacji. To nie ułatwia głoszenia, że Kościół jest miejscem, w którym mieszka Chrystus Zbawiciel, bo przestępcy w sutannach przybijają go do krzyża, odciągając wiernych od istoty naszej wiary.
Jeśli ktokolwiek będzie tym załamaniem zaskoczony, to przez ostatnie 30 lat prawdopodobnie miał klapki na oczach. Co roku spływają nowe dane dotyczące poziomu religijności Polaków i co roku widać, że zachodzi w nim wyraźna, postępująca zmiana. Nad badaniem poziomu religijności Polaków czuwa Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego, który zestawia ze sobą liczbę tak zwanych dominicantes, czyli osób stale chodzących na mszę.
- Polski katolicyzm jest stabilny, silny instytucjonalnie i parafialnie. Jak wynika z naszych danych oraz danych CBOS i GUS, około 93 procent Polaków deklaruje, że są katolikami. Zaprezentowane badania pokazują, że ponad 36 procent Polaków regularnie praktykuje - mówił dla TVN24 ks. Wojciech Sadłoń, dyrektor Instytutu przy okazji ogłoszenia ostatnich statystyk. Pokazują one, że choć Polacy nadal są jednym z najbardziej religijnych społeczeństw Europy, to jednak w porównawczym zestawieniu wyników z ostatnich lat widać wyraźny spadek wiernych, którzy regularnie chodzą do kościoła. Choć 93 procent deklaruje wiarę, to ukazuje ją przez uczestnictwo w liturgii już tylko niecałe 37 procent.
Następuje także spadek liczby polskich katolików, którzy decydują się na przystąpienie do sakramentu bierzmowania. Instytut dokonywał takich porównań przez kilkanaście lat. Okazało się, że aż 25 procent młodych katolików nie decyduje się na deklarowanie chrześcijańskiej dojrzałości. Co z resztą? Często słyszy się, że bierzmowanie to sakrament pożegnania z Kościołem. Spada także liczba chrztów. Badacze z Instytutu zestawili dane z 1990 roku z tymi sprzed trzech lat i zanotowali obniżenie przyjmowanych chrztów o 200 tysięcy rocznie. Zmianę można częściowo uzasadniać faktem, że rodzi się mniej dzieci, ale to tylko połowiczne wyjaśnienie. Po prostu coraz więcej rodziców nie chce wychowywać dziecka w wierze chrześcijańskiej. W ciągu ostatnich 12 lat spadła także liczba ślubów kościelnych (o 11 procent), o czym donoszą demografowie z Uniwersytetu Łódzkiego w raporcie "Małżeństwa wyznaniowe". Jednocześnie liczba rozwodów jest stała. O spadku liczby powołań nie będę wspominał. Na samym DEONie opublikowaliśmy już kilkanaście komentarzy na ten temat.
Kilka lat temu trafiłem na wyniki badań CBOS i Europejskiego Sondażu Społecznego, które obrazowały poglądy moich rówieśników. Wielu z nich twierdziło, że historia Polski jest mocno powiązana z katolicyzmem, ale sami nie czuli silnego związku osobistego z religią. Jako niewierzący deklarowało się wtedy około 22 procent Polaków w wielu 18-24 lat. W porównaniu z resztą społeczeństwa jest to ogromna dysproporcja. Rozmówcy Macieja Kalbarczyka w artykule "Młodzi, konserwatywni niereligijni" powtarzali, że choć są konserwatywni, to jednak nie czują większego związku z Kościołem. Motywacje są różne, ale w głosach rozmówców powtarza się stały schemat: istotna nie jest wiara, lecz obecność kultury chrześcijańskiej będącej spoiwem społecznym. To przerażający obraz, bo nie dość, że dokonujący instrumentalizacji religii, to także stawiający sprawę na głowie - jeśli już, to chrześcijaństwo rozumiane jako wiara tworzyło tę "cywilizację", a nie na odwrót. Ale skoro takie właśnie myślenie towarzyszy młodym Polakom, to nic dziwnego, że można czuć się dziedzicem Polski "zawsze wiernej", a jednocześnie głosić ksenofobiczne czy rasistowskie poglądy. Bez wiary takie hasła lekko przejdą przez gardło. Moi rówieśnicy, obywatele "pokolenia JP2", którzy z entuzjazmem biegali za papieżem odwiedzającym ojczyznę, stali się religijnymi symulantami. Ochrzczonymi, lecz poganami.
Religia jako skansen
Religia rozumiana jako jedno ze źródeł powstawania kultury jest czymś absolutnie trywialnym. To fakt, że Europa ma chrześcijańskie korzenie i nie byłaby tym, czym jest, bez chrześcijańskiej tradycji. Emancypacja, wolność i godność ludzka, prawa człowieka - każde z tych pojęć jest osadzone w religii i przynajmniej w tej szerokości geograficznej wychodzi od tradycji religijnej. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile procesów społecznych ma uwarunkowanie religijne i wymagałoby to obszernych badań, ale śmiem twierdzić, że w dalekim podłożu niemal każdy. Jednak im dalej od religii rozumianej jako żywa wiara i relacja z Bogiem, a im bliżej kategorii kultury rozumianej jako niekonfesyjny sposób bycia człowieka, tym łatwiej o sprowadzenie wiary do funkcji służebnej.
Intrygującym zjawiskiem, którego nigdy za bardzo nie potrafiłem zrozumieć, jest przeciwstawianie sobie zlaicyzowanych praw człowieka i tradycyjnej koncepcji prawa naturalnego. Taka opozycja jest szczególnie popularna zarówno wśród osób wierzących, jak i ateistów - obie strony będą pozytywnie wartościowały jeden z biegunów na rzecz drugiego. To uproszczony obraz nie oddający sprawiedliwości zależnościom przebiegającym w płaszczyźnie idei, ale jeszcze do niedawna był dość przejrzysty. Są tacy, którym zbitka "prawa człowieka" przywołuje przed oczy widmo gilotyny i rewolucji francuskiej, inni słysząc o "prawie naturalnym", parskną ironicznym śmiechem. To absolutnie bezpłodna i nieciekawa dyskusja akademików, przybierająca niekiedy szaty publicystycznej przepychanki gadających głów. Ciekawe są realne procesy społeczne, które można zobaczyć gołym okiem na ulicy, a które oddaje choćby coroczny raport prokuratury na temat przestępstw popełnianych na tle religijnym.
W nominalnie katolickim kraju, w którym większość społeczeństwa deklaruje przywiązanie do wartości chrześcijańskich, z roku na rok wzrasta rasizm i niechęć w stosunku do obcych. Można powiedzieć, że to proces, który ma miejsce w poprzek całej Europy, ale będąc Polakiem i katolikiem, właśnie od moich rodaków, braci i sióstr spodziewam się więcej pod względem moralnym. Co gorsza postawy niechętne obcym pojawiają się także wśród obecnych studentów seminariów, wśród których badania przeprowadzał dr Konrad Pędziwiatr z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Gdy pytałem go o tę tendencję w rozmowie dla Magazynu Kontakt, identyfikował przyczynę tego zjawiska w swoistej "nacjonalizacji religii". Chodzi o taką strategię budowy tożsamości, która opiera się na strukturze negatywnej - opowiadaniu się przeciw komuś, a nie pozytywnej, czyli bycia za czymś. To prawdziwe zagrożenie, bo polega na uwiązaniu pojęć religijnych do ramy ideologicznej. Religia staje się służebnicą innego porządku - polityki; staje się instrumentem tego, co czasowe i nietrwałe.
To ciekawy przewrót, bo religia pozostająca wyłącznie klejem społecznym jest czymś, co pozostawało ideałem niektórych myślicieli oświecenia. Taka wiara bez personalnej relacji z Bogiem, odarta z sakramentu i ufności, staje się martwa. Choć polityczność zawsze jest i będzie wpisana w pejzaż religijny, to jednak chrześcijaństwo przestanie pełnić rolę drogi do zbawienia wtedy, gdy porzuci odniesienie do porządku pozaczasowego na rzecz lokalnego kontekstu kulturowego. Owszem, polskość jest powiązana historycznie z chrześcijaństwem, lecz nieustanne powtarzanie o integralnym związku wiary i dowolnej narodowości będzie zawsze wtórnie czynić z religii skansen, a nie przestrzeń żywych relacji. Wiara może porwać wtedy, gdy dokonuje się w niej prawdziwe spotkanie z kimś innym ode mnie - z Bogiem, a nie wtedy gdy pozostaje na jakimkolwiek postronku. Gdy więc słyszę o funkcji "spoiwa społecznego", które nie pociąga za sobą autentycznej relacji opartej na miłości, ciarki chodzą mi po plecach.
Nie było innego papieża niż Papież Polak
Proces ten widać choćby wtedy, gdy pomyśli się o funkcjonowaniu postaci symbolicznych w polskiej religijności. Nieraz można mieć wrażenie, że w całej historii Kościoła nie było innego papieża niż Jan Paweł II. Takie jest przynajmniej doświadczenie mojego pokolenia, które wchodziło do Kościoła w trakcie jego długotrwałego pontyfikatu. Nie mam na myśli świadomej wiary, lecz pewną formację wychowawczą. Papież nie jawił się w niej jako ten, który uczy o tym, jak być bardziej ludzkimi przez naśladowanie Jezusa (Redemptor hominis), lecz jako lider polityczny, człowiek, który niemal w pojedynkę obalił komunizm.
W każdej wsi po pomniku, w każdym domu po obrazku. Papież stał się dla Polaków powszechną ikoną, obiektem kulturowym, a nie człowiekiem o określonych poglądach, działaniach i czynach. Był wszędzie - na każdym górskim szlaku i każdej morskiej plaży. W co drugiej parafii i co trzecim sklepie spożywczym. Był cytatem w niemal każdym liście biskupów do wiernych, ale przez tę powszechność dla moich rówieśników stał się kimś niewidocznym i nieobecnym. Niektórym po jego śmierci towarzyszyło uczucie żywego zakłopotania niewiedzą na temat pontyfikatu i nauczania, inni byli nim zmęczeni, bo był tak szeroko obecny. Dla tych, którzy oddalili się od Kościoła, stał się przedmiotem żartów i kpin.
Łatwo operuje się symbolem, bo można go dowolnie wykorzystać. Sam w sobie staje się pusty, to emblemat, ale nie coś, co posiada znaczenie samo w sobie. Znaczeniem ikony jest coś innego, a w przypadku ikon popkultury to, czym nasycą ją ludzie. Gdy słyszy się o Wielkim Liderze, Papieżu przez duże P, to przestaje widzieć się żywego człowieka. I gdy nie robi się nic, by żyć jego słowem, lecz na ustach ma się tylko santo subito, nigdy nie uczyni się z niego prawdziwego wzoru dla tych, którzy go nie spotkali.
Jan Paweł II nie jest samotny w tej smutnej funkcji. "Kardynał Stefan Wyszyński nie ma ostatnio szczęścia do obecności w bieżącej polskiej debacie publicznej. Jeśli już pojawiają się jakieś odwołania do jego nauczania, to prawie zawsze są one skierowane przeciwko komuś. Zazwyczaj są to zresztą jedynie wyrwane z kontekstu cytaty mające potwierdzać ideologiczne przekonania wypowiadających się" - pisał rok temu Zbigniew Nosowski. Wyszyński przez lata został sprowadzony do pustej zbitki Prymasa Tysiąclecia. Mało kto myślał o nim jako o autorze wybitnych pism z zakresu katolickiej nauki społecznej, kapłanie piętnującym wyzysk i biorącym w obronę ubogich. Wyszyński miał i ma mityczną łatę króla bez tronu. Nic dziwnego, że z całego nauczania prymasa w ostatnich latach ostał się tylko ślepo powtarzany przez niechętnym migrantom jeden cytat o tym, że "nie można ratować wszystkich", lub zbitka o "zdrowym nacjonalizmie", której jak się okazuje w dziennikach samego prymasa ze świecą szukać.
Winny jest Zachód
Pasożytniczy związek religii z kulturą, w której ta pierwsza zastępuje drugą, oraz bezwiedne przywoływanie symboli to tylko dwa przejawy pewnego szerokiego kryzysu polegającego na coraz częstszym braku żywego przywiązania do wiary wśród młodych Polaków. Trzecim problemem jest brak otwartości na krytykę po stronie kościelnej.
Klerykalizm nie dotyczy wyłącznie księży. Wręcz przeciwnie - to pewna postawa silnie obecna także wśród wiernych, którzy przyjmują postawę "o Kościele dobrze albo wcale". Jeśli nie jesteśmy w stanie przyznać się do błędów, grzechów, to nigdy nie będziemy dojrzałymi chrześcijanami. Tymczasem często wytknięcie winy spotyka się z reakcją obronną, tak jakby krytyka była zawsze personalnym uderzeniem w człowieka. Gdy zaczynaliśmy pisać o skandalu pedofilskim w USA, początkowo wiele komentarzy wytykało nam, że przypuszczamy atak na Kościół. Gdy pojawiły się informacje na temat skali zjawiska, pozostało milczenie.
Nie jestem tego w stanie zrozumieć. Pomijam już to, że jedynym możliwym rozwiązaniem problemu jest przyznanie się do błędu, a następnie metodyczna naprawa. Bez stawania w prawdzie, które rodzi się przez krytykę - często zewnętrzną - nie uda nam się czynić Kościoła lepszym. Łatwo zaobserwować brak takiej woli, gdy każdy głos odbiera się jako atak. Gorszy jest fakt, że brakuje tu elementarnej odpowiedzialności, bardzo sprawnie natomiast działa mechanizm przerzucania winy. Dyskusja na temat pedofilii w Kościele jest tu szczególnie ilustratywna.
Po ujawnieniu szeregu win duchownych pierwsza linia obrony polegała na pojęciowych zabawach i dowodzeniu, że tak naprawdę przyczyną nie jest pedofilia, lecz działanie środowisk homoseksualnych w Kościele. Druga linia obrony polega na nazywaniu ujawniania faktów dotyczących przestępczej działalności duchownych atakami na Kościół i doszukiwania się spiskowych źródeł tychże. Trzecia na posługiwaniu się abstrakcyjnymi kalkami, takimi jak "wpływ rewolucji seksualnej", "sekularyzacja" czy "zepsuty Zachód". Czwarta na biadoleniu o wysokościach zadośćuczynień, które doprowadziły na skraj ruiny niejedną diecezję. Te kalki są szalenie wygodne i można ich użyć w stosunku do właściwie każdego problemu w Kościele. Im częściej się ich używa, tym mniej mówią. Wszystkie mają jedną cechę wspólną - myślenie w logice "my jesteśmy tymi dobrymi, oni chcą nas zniszczyć".
Takie stawianie sprawy niczego nie rozwiąże, a tylko zakonserwuje problem. Skala przestępstw polegających na wykorzystaniu seksualnym w Kościele jest taka wielka właśnie dlatego, że ułatwiło ją milczenie i brak otwartości na krytykę. Pustoszenie kościołów nie wynika z działania podłych ludzi, ale ze spadku zaufania. To trochę tak jak wtedy, gdy argumentowano, dlaczego popularne programy dziecięce leciały w telewizji rano w niedzielę. Podobno dlatego, że telewizja chciała odciągać dzieci od Kościoła. Może tak było za komuny, ale teraz to bujdy. Nie znam nikogo, kto przestałby chodzić na mszę przez Teleranek. Znam za to wielu takich, których odstraszył ksiądz głoszący z ambony niechęć względem innych albo obnoszący się z wyższością w stosunku do ludzi. Nawet jeśli są jacyś "oni", którzy polują na Kościół, to zrzucanie na nich całej winy jest skrajną niedojrzałością, a na pewno nie wyprowadza z sytuacji kryzysowej. Żeby wyjść z kryzysu, trzeba przyznać się do błędów, prosić o przebaczenia, zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Nie można odwracać oczu, mówić, że to nie ma miejsca lub że w wytykaniu win nie ma niczego dobrego. Nie wytyka się win dla samego wytykania, ale po to, żeby znaleźć miejsca, które wymagają uleczenia.
Żeby wyjść z kryzysu, trzeba wyjść do ludzi i mówić im, że Bóg ich kocha i że za nich umarł. Że zło, które ich spotkało - czasem być może ze strony Kościoła - nie jest tym, czego On pragnął. Kościół w Polsce musi sobie zdać z tego sprawę jak najszybciej i jak najszybciej potraktować wiernych w tym kraju nie jako silną, zwartą i gotową grupę, ale jako tyle co zasadzony krzew, z którego dopiero powstanie wino. Kościół powinien się stale nawracać, a nawracając siebie - nawracać innych. Kościół w Polsce musi wyjść na peryferia, bo te nie są gdzieś hen daleko, ale zaraz obok. Tuż za drzwiami świątyni.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, doktorant filozofii na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt. Prowadzi bloga Notes publiczny.
Skomentuj artykuł