Nie ma takiej opcji, żebyśmy poszli spać bez modlitwy

Fot. Archiwum rodzinne

„Gdy mamy taką możliwość, chodzimy z mężem na randki. To bardzo ważne w małżeństwie” – mówi Ola Wołkowska, szczęśliwa żona i mama pięciu synów. W rozmowie z DEON.pl opowiada o swojej miłości do rodziny i... kur.

Piotr Kosiarski: Rodzina.

Ola Wołkowska: To dla mnie przede wszystkim pięciu synów oraz Piotr, mój mąż i współautor dzieci, które cały czas plączą się pod nogami (śmiech). Niezależnie od tego, co aktualnie robimy, nasi synowie w tym uczestniczą.

DEON.PL POLECA

Pięciu synów! Jak dajecie radę?

Na pewno sporym wyzwaniem jest logistyka. Chociaż dla nas to już codzienność, widząc reakcje ludzi z zewnątrz, zdaję sobie sprawę, że nie jest to standardowa sytuacja. Musimy na przykład mieć większy samochód, a jeśli chcemy gdzieś wyjść, konieczne jest wcześniejsze przygotowanie – samo ubranie się nie jest kwestią pięciu minut, jak to jest w przypadku większości ludzi; u nas przygotowania do wyjścia zaczynają się godzinę wcześniej. Mówimy „wychodzimy”, szykujemy się, potem wszyscy wkładają ubrania, ktoś nie może znaleźć czapki, ktoś inny szuka kurtki. Te wszystkie sytuacje, które znają ludzie posiadający jedno dziecko, my mnożymy razy pięć. Proste rzeczy są bardziej skomplikowane.

Kiedy z Tobą rozmawiam, słyszę w słuchawce, że dużo się dzieje.

Tak jest w okresie zimowo-jesiennym, kiedy jest zimno, a dzieci po powrocie ze szkoły nie spędzają na dworze tyle czasu, co latem. To jest coś, co widać w rodzinach wielodzietnych; tych dzieci jest po prostu dużo, są głośne, bawią się, biegają, zawsze w salonie są jakieś zabawki, bo któryś z chłopców coś przyniesie…

Dzielicie się opieką nad dziećmi?

Był taki czas, kiedy Piotrek pracował poza domem i wtedy ja spędzałam więcej czasu z maluchami. Obecnie sporo pracujemy razem i łatwiej nam wspólnie ogarniać sprawy rodzinne.

Piotr jest obecny w życiu swoich synów?

Stara się bardzo być obecny. Rano mają trochę czasu dla siebie, stojąc w korkach do szkoły. Przed południem mąż prowadzi warsztaty stolarskie w przedszkolach i szkołach podstawowych. Natomiast po południu często odwozi dzieci na zajęcia dodatkowe, a w weekendy towarzyszy im we wszelkich turniejach. Stara się również od czasu do czasu spędzać czas tylko z jednym dzieckiem. To bardzo ważny czas dla każdego z chłopców. Piotrek ma duży udział w wychowaniu dzieci; synowie spędzają z nim sporo czasu.

Wiem, że wspólnie prowadzicie warsztaty dla rodzin.

Piotrek przypadkowo wpadł na taki pomysł, a zaczęło się to od tego, że gdy prowadził jeszcze firmę stolarską, chłopcy przychodzili do niego do stolarni i „kradli” odpady spod piły. Przynosili je do domu, próbując z nich „coś tam” sobie stworzyć. Szybko doszli do wniosku, że potrzebują również narzędzi, bo samą taśmą klejącą niewiele da się zrobić (śmiech). Zaczęli więc wynosić mu również narzędzia, a później prosić o pomoc taty w wykonaniu różnych projektów. Tak się zaczęło nasze rodzinne majsterkowanie. Zaczęliśmy więc wspólnie prowadzić warsztaty dla rodzin, w czasie których dzieci – z pomocą dorosłych – budują różne przedmioty z drewnianych elementów. Na takie zajęcia zabieramy również naszych synów.

Oglądając Twoje konto na Instagramie, nie mam wątpliwości, że lubicie naturę.

To dlatego, że mamy synów. Oni pokazali nam, że dziecko wychowujące się blisko natury jest szczęśliwsze, a co za tym idzie, szczęśliwsi są również jego rodzice. Mieszkamy na wsi pod Krakowem; mój Piotrek zawsze lubił ptaki, dlatego w końcu pojawiły się wokół nas kurki. Postanowiliśmy, że jeśli kiedyś będziemy mieć zwierzęta, będą one wartością dodaną do dzieci. Dlatego od samego początku angażujemy synów, żeby przynosili jajka od kur, przytulali je itd.

Życie na wsi jest fajne. Nasi synowie potrzebują się ubrudzić, wejść na drzewo, poszaleć… Gdybyśmy mieszkali w mieście, nie byliby w stanie doświadczyć tylu fajnych rzeczy. A tak, widzimy, że jeśli pozwoli się im obcować z przyrodą, to naprawdę żyją pełnią życia!

Ale przecież Ty i Piotr mieszkaliście wcześniej w mieście. Skąd taka zmiana?

To prawda, jesteśmy ludźmi z miasta. Co prawda Piotrek odwiedzał rodzinę na wsi, więc miał styczność ze zwierzętami. Pamiętam, że na początku naszego małżeństwa jeździliśmy w jego rodzinne strony, gdzie jego krewni mieli gospodarstwo.

Ja natomiast całe życie mieszkałam w Krakowie, przy samym Rynku. I chociaż moi rodzice pochodzą ze wsi, nie mieli żadnych zwierząt. Ja nigdy nie miałam kontaktu z czymś takim!

Jak zareagowałaś, kiedy w Waszym życiu pojawiły się kury?

Na początku nie chciałam się na nie zgodzić. „One są okropne, będą mi robiły kupy przed domem” – myślałam. Na szczęście mój mąż mnie przekonał.

Nie spodziewałam się, że te zwierzaki przyniosą tyle radości! Kiedyś, by się zrelaksować, wychodziłam do kawiarni. Kiedy zamieszaliśmy już w naszym domu pod Krakowem, zamiast wychodzić na kawę, zaczęłam spędzać czas z naszymi kurami, bawiąc się z nimi. To jest coś tak relaksującego, że żadna kawa na mieście tego nie zastąpi!

Czy jako rodzina macie jakieś wspólne „rytuały”? Co jest nieodłączną częścią Waszego dnia?

Ważnym elementem naszej codzienności jest wspólna, wieczorna modlitwa. Nie ma nawet takiej opcji, żebyśmy poszli spać bez niej. Jeśli mamy za sobą „normalny” dzień, to nasza modlitwa jest bardziej „rozbudowana” – modlimy się własnymi słowami, dzieciaki przedstawiają Bogu swoje prośby; jeśli grafik był napięty – modlimy się słowami „Ojcze nasz”.

Wspólnie z dziećmi w każdy niedzielny poranek modlimy się również laudesami, czyli jutrznią; to jest bardzo fajny akcent na początku tygodnia. Wiadomo, jak dzieci jest dużo, to nie zawsze jest czas na poważne rozmowy w ciągu tygodnia – jeden wraca ze szkoły i odrabia lekcje, drugi ma trening, trzeci jeszcze coś innego… Potem przychodzi niedziela, a my możemy wspólnie porozmawiać, pobyć ze sobą i przeprosić się, jeśli jest taka potrzeba. To jest naprawdę fajny początek tygodnia.

W tygodniu życie kręci się wokół szkoły i piłki nożnej. Wszyscy nasi chłopcy chodzą na treningi. Gdy któryś wraca po lekcjach, otwiera drzwi i mówi: „Mamo, dziś mam trening o 17:00”, już wiadomo, czemu będzie podporządkowany plan (śmiech).

Jesteś jedyną kobietą w rodzinie. Jak się czujesz, mając wokoło samych facetów?

Ciężko było mi zaakceptować, że nie będę mamą-kumpelką, która angażuje się w sprawy dzieci i przeżywa je wspólnie z nimi, bo są też dla niej frajdą. I tu już nawet nie chodzi o płeć. Jak myślałam o wychowaniu dzieci, widziałam siebie rysującą, chodzącą z nimi na jakieś dodatkowe zajęcia… A tu się okazało, że mam samych synów. W dodatku fanów piłki nożnej!

Nigdy nie interesowałam się tym sportem. Musiałam przerobić w sobie, że chociaż nie lubię piłki, nie oznacza to, że nie lubię również moich synów – to są dwie, zupełnie inne rzeczy; musiałam jednak do tego dorosnąć. Myślałam: „mogli chociaż polubić deskorolkę albo narty… albo cokolwiek innego” (śmiech). Na szczęście już się z tym oswoiłam i nawet jeżdżę z nimi na mecze.

Ale nie przeczę, jest w moim sercu pragnienie urodzenia córki. Jak przychodzą znajomi ze swoją córeczką, wnosi ona do naszego domu inny ton – wszystko jest bardziej na spokojnie. Nasi chłopcy inaczej ją traktują, są dla niej milsi, delikatniejsi, pomagają jej wstać, trzymają za rączkę… Może jeszcze kiedyś uda się nam mieć córeczkę.

Rodzina może być święta?

Myślę, że w naszych czasach świętość rodziny jest bardzo trudną kwestią. Wynika z tego, że jesteśmy bardzo mocno zdefiniowani przez konsumpcyjne społeczeństwo. W rezultacie, nawet jeśli ktoś jest w Kościele, to przeżywanie swojej wiary w rodzinie nie jest łatwe.

Według mnie, owocem świętości rodziny jest sposób, w jaki wychowuje się dzieci, i to, jakie wartości noszą w swoich sercach – po nich można poznać, czy rodzice rzeczywiście żyją zgodnie ze Słowem Bożym, czy tylko o Nim mówią. Dzieci są na tym punkcie bardzo wrażliwe i łatwo wykrywają, że wiara rodziców jest jedynie teorią.

Wspólnie z mężem jesteście na Drodze Neokatechumenalnej. Co daje Waszej rodzinie wspólnota?

Wspólnota jest bardzo potrzebna. I nie chodzi już nawet konkretnie o Drogę – w naszym przypadku jest to neokatechumenat, bo odpowiada naszej duchowości – równie dobrze może to być inna wspólnota.

Życie codzienne bardzo absorbuje. Jeśli się nie ma odniesienia do wspólnoty, bardzo łatwo jest poprzestać na zaspokajaniu podstawowych potrzeb – lekcje, zajęcia dodatkowe itd. Będąc na Drodze, wiemy, że dwa razy w tygodniu musimy się spotkać, i to nas ustawia do pionu. Dzięki wspólnocie przypominamy sobie, po co to wszystko jest, że bez Boga nic nie ma sensu.

Wspólnota bardzo pomaga w otwartości na życie. Dzięki niej możliwe jest przewartościowanie siebie, uwierzenie w to, że można mieć więcej niż jedno dziecko. Nie jest ważne to, czy dzieci będą miały zapewnione wszystkie potrzeby materialne, chodzi o przekazywanie miłości – to jest w tym wszystkim najważniejsze.

Znam wiele osób, które chociaż nie mają rodziny, nie mają czasu, żeby być w jakiejkolwiek wspólnocie. A Wy, mając piątkę dzieci, znajdujcie czas, żeby spotykać się jeszcze dwa razy w tygodniu ze wspólnotą. Jak to robicie?

Niedawno przygotowywaliśmy katechezy Drogi Neokatechumenalnej. Muszę przyznać, że wtedy naprawdę miało miejsce zakrzywienie czasoprzestrzeni. Nie wiem, jak to się udało, ale znaleźliśmy na to czas.

Mówimy sporo o dzieciach i obowiązkach rodzinnych, a mało o Twojej relacji z mężem. Co robicie, żeby zadbać o więź małżeńską? Macie czas tylko dla siebie?

Spędzamy razem dużo czasu i niektórych znajomych to dziwi, że mimo to jeszcze się nie pozabijaliśmy (śmiech). Gdy mamy taką możliwość, chodzimy z mężem na randki – zwykle to ja go wyciągam, nie zmienia to jednak faktu, że jest zadowolony. Myślę, że to jest bardzo potrzebne w małżeństwie. I nawet nie chodzi o to, żeby wychodzić gdzieś na miasto, ale żeby choć jeden wieczór w miesiącu pobyć tylko razem.

Jak godzicie obowiązki rodzinne z pracą zawodową?

Zdajemy sobie sprawę z tego, że mając dzieci, nigdy nie rozwiniemy życia zawodowego w takim stopniu, w jakim byśmy chcieli. Posiadanie dzieci sprawia, że pewnych rzeczy nie jest się w stanie zrobić. Nie jest to jednak wada! Świat stara się nam wmówić, że człowiek jest wartościowy tylko wtedy, kiedy ma dobrą pracę, rozwija się w niej i spełnia. Przez dziesięć lat posiadania własnego biznesu widzimy, że posiadanie dzieci nie ułatwia realizowania górnolotnych planów, ale jednocześnie całkowicie ich nie wyklucza. Posiadanie kilkorga dzieci zawsze jest kosztem czegoś.

Na kogo w przyszłości wyrosną Twoi synowie?

To pytanie, które bardzo często sobie zadaję, gdy mam już dość bycia mamą wielodzietną. Gdy moje dzieci są głośno albo rozrabiają, mogłabym im pozabraniać wielu rzeczy, na przykład zabaw na świeżym powietrzu. Ale ja chcę, żeby moje dzieci wyrosły na ludzi, którzy mają w sobie wolność i wiarę w to, że życie może być ciekawe. Chcę, żeby sami o sobie decydowali, byli samodzielni…

Określisz jednym słowem swoją rodzinę?

Będzie ono na pewno związane z chaosem (śmiech).

W pozytywnym znaczeniu.

Jak najbardziej! Jesteśmy głośną, pełną niespodziewanych zwrotów akcji rodziną.

Dziennikarz, podróżnik, bloger i obserwator świata. Laureat Pierwszej Nagrody im. Stefana Żeromskiego w 30. edycji Konkursu Nagrody SDP przyznawanej za publikacje o tematyce społecznej. Autor książki "Bóg odrzuconych. Rozmowy o Kościele, wykluczeniu i pokonywaniu barier". Od 10 lat redaktor DEON.pl. Interesuje się historią, psychologią i duchowością. Lubi wędrować po górach i szukać wokół śladów obecności Boga. Prowadzi autorskiego bloga Mapa bezdroży oraz internetowy modlitewnik do św. Józefa. Można go śledzić na Instagramie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nie ma takiej opcji, żebyśmy poszli spać bez modlitwy
Komentarze (2)
Andrzej Ak
19 lutego 2020, 14:58
Już dawno na deonie nie czytałem tak wartościowego wywiadu.
MK
Michał Klimek
19 lutego 2020, 08:48
Piękne świadectwo!