Załamanie wiary w Polsce to dar Boży

(fot. © Mazur/catholicchurch.org.uk)

Czy w Polsce przechodzimy kryzys wiary, a nie tylko spadek powołań? Nie mam co do tego wątpliwości. Ale też nie rozpaczam z tego powodu. Raczej dostrzegam w tych przemianach ogromną szansę odnowy i powrotu do źródeł.

Pierwszą trudnością, którą tutaj napotykamy jest jednak to, że wiara nie mieści się w ramach socjologii. Same liczby, wielkie czy małe, jedynie szczątkowo opisują jej jakość. Do tego dochodzi jeszcze inne ograniczenie związane z tym, co próbujemy mierzyć. Liczba powołań kapłańskich czy osób przyjmujących sakramenty święte to przecież niewystarczający, choć wiele mówiący miernik. Chrześcijaństwo nie sprowadza się tylko do kultu czy duchownych. To także służba i codzienne świadectwo pozostałych chrześcijan. W jaki sposób je zmierzyć? Jak zarejestrować powolny wzrost albo spadek wiary i miłości pośród wierzących?

Ponieważ sama wiara i Kościół są rzeczywistościami bosko-ludzkimi, gdzie świętość miesza się z ludzką biedą i grzesznością, a do tego rozwijają się one w konkretnym, podległym rzeźbieniu przez czas świecie, rzadko możemy orzec, że kryzys ma jedną lub dwie przyczyny. Jest on najczęściej wypadkową najróżniejszych czynników, nie tylko duszpastersko-eklezjalnych, ale też społeczno- ekonomicznych. To nie miejsce, aby wszystkie je tu analizować. Chciałbym zasygnalizować niektóre z nich, prowokując raczej do sporu i dalszej dyskusji.

Moim zdaniem, jednym z głównych przyczyn kryzysu, nie tylko w Kościele w Polsce, ale w pewnym sensie każdego kryzysu, jest brak lub niedostateczny namysł nad tym, co i jak się robi. Nie można ciągle żyć siłą rozpędu, jedynie samą przeszłością czy działać według raz na zawsze ustalonych reguł gry. Zastrzegam się z góry, że moje tezy nie są nieomylnym proroctwem. Pochodzą głównie z obserwacji, kontaktu duszpasterskiego z różnymi grupami wiernych (w tym z duchowieństwem) i nie są poparte żadnymi badaniami. Piszę je jednak jako syn Kościoła, któremu bardzo wiele zawdzięczam i chcę mu służyć całym sobą.

DEON.PL POLECA

Zanim przejdę dalej, dodam jeszcze trzy uwagi. Dla mnie kryzys nie jest niczym złym, chociaż z początku zwykle odbiera się go jako zagrożenie i nie dopuszcza do siebie jak intruza. Moje podejście do kryzysu wypływa w dużej mierze z osobistych doświadczeń. Do tej pory najbardziej chyba wzrastałem dzięki kryzysom. Uważam, że z jednej strony są one szlabanem postawionym na naszej drodze, byśmy się w końcu zatrzymali, przyglądnęli życiu, zastanowili się nad nim, a także nad swoimi błędami i porażkami. To dar Boga, który budzi z letargu, samozadowolenia albo po prostu wzywa do przekroczenia tego, co nawet jeśli kultywowane pod pozorem dobra, to niekoniecznie sprzyja dalszemu rozwojowi. Kryzys pozwala odsiać plewy od ziarna, zlokalizować rzeczy drugorzędne, które zajęły miejsce pierwszorzędnych. Cała sztuka w tym, jak ten głos Boga usłyszeć i rozpoznać jego treść, a potem wyciągnąć wnioski i podjąć odpowiednie zmiany i środki zaradcze.

Jestem świadom, że w Kościele w Polsce dzieje sie wiele dobra, zwłaszcza w większych ośrodkach. Pojawiają się różne oddolne inicjatywy, wspólnoty, ruchy ewangelizacyjne, jest pewna stabilna i rosnąca grupa ludzi, którzy pragną pogłębienia wiary. Innymi słowy, mamy ogromny potencjał i pomysły. Jednak na wsiach i w miasteczkach nie wszystko wygląda tak różowo. Model tradycyjnego duszpasterstwa sprowadzającego się do przyjmowania sakramentów i niedzielnej mszy już nie wystarcza, zwłaszcza jeśli zabraknie pogłębionej katechezy dla dorosłych i wewnętrznej motywacji wypływającej z doświadczenia żywego Boga i wspólnoty.

Pracuję obecnie w domu rekolekcyjnym, gdzie udzielamy Ćwiczeń Duchowych według metody św. Ignacego Loyoli. Poza tym dość regularnie prowadzę rekolekcje dla różnych grup: małżeństw, księży, kleryków. To wspaniałe doświadczenie, głównie dlatego, że można być świadkiem działania Boga w wierzących. Ale jest to również swoista próbka Kościoła w Polsce, ponieważ przyjeżdżają do nas Polacy z całego kraju i zza granicy. Przysłuchując się im, można dostrzec pewne powtarzające się niezależnie od regionu czy diecezji tendencje i schematy duszpasterskie, teologiczne braki lub uproszczenia, określone postrzeganie Boga, świata i Kościoła. Bardzo sobie cenię tę poznawczą możliwość.

Uważam, że w odpowiedzi na kryzys najważniejsze reformy muszą zacząć się od duchowieństwa. I to już na etapie formacji seminaryjnej, a potem także podczas ciągłego pogłębiania wiary, modlitwy i dokształcania teologicznego. Dlaczego? Ponieważ dla większości wiernych obliczem Kościoła jest i powinna pozostać parafia, a w niej konkretny proboszcz i wikarzy. To oni, chcąc nie chcąc, powinni być liderami, chociaż nie muszą wcale wszystkiego trzymać w garści. Tam jest Kościół realny, a nie ten pokazywany w telewizji, w Rzymie czy opisywany w książkach teologicznych. To konkretny proboszcz i wikary bywa dla większości wiernych punktem odniesienia, na którym przez lata budują sobie obraz Boga, Kościoła i Ewangelii.

Niedawno wróciłem z dłuższej wyprawy rowerowej po Polsce z południa nad morze. Podczas tych wyjazdów lubię zaglądać do parafii w różnych diecezjach. I tak w jednej z nich ksiądz proboszcz, nie nawiązując w ogóle do niedzielnej Ewangelii, przez całe kazanie biadolił, jak to dotknięci jesteśmy moralnym zepsuciem, jak fala zła idzie z Zachodu. No i najbardziej dostawało się tym, którzy byli na mszy.

Na innej mszy w dzień powszedni ksiądz zdążył "zrobić swoje", czyli odprawić poranną mszę świętą łącznie z jutrznią w ciągu 19 minut. Po jej skończeniu nie wiedziałem, czy byłem na Eucharystii czy zostałem wyrzucony z machiny czasu, bo wyszedłem z niej oszołomiony. Czy z takim podejściem do liturgii przyciągniemy młodych i starszych? Ciągle mam nadzieję, że to wyjątki.

Przestrach albo bagatelizowanie spadku powołań kapłańskich za pomocą niżu demograficznego czy głównie zeświecczenia społeczeństwa są dwiema stronami tego samego medalu. Są one znakiem, że załamuje się klerykalno - feudalna wizja Kościoła, która dzisiaj nie zdaje już egzaminu.

Ale jest w tym coś znacznie poważniejszego. Czasem odnoszę wrażenie, że chrześcijaństwo w Polsce, co po części jest nieuniknione, to pewna mieszanina Starego Testamentu (w podejściu do prawa i moralności), przedchrześcijańskich naturalnych wyobrażeń o Bogu (to człowiek przychodzi do Boga pierwszy składać Mu dary, a nie Bóg człowiekowi) oraz wybranych elementów Ewangelii. Do tego dochodzi zlanie się katolicyzmu z tożsamością narodową, co nie musi być złe, jeśli nie przestawi się niebezpiecznie akcentów.

U nas Ewangelia w tradycyjnym duszpasterstwie podporządkowana jest określonej wizji Kościoła, a nie Kościół Ewangelii. Ulegamy pokusie, przed którą wielokrotnie przestrzegali Papieże. Św. Jan Paweł II pisał w pierwszej encyklice, że to "człowiek ma być drogą Kościoła", a nie na odwrót. Jednak my ciągle bardziej zainteresowani bywamy kościołem z murów niż Kościołem na zewnątrz: w domu, pracy, szkole, który z punktu widzenia Ewangelii jest znacznie ważniejszy niż ten z cegły.

Buduje się kościoły na nowych osiedlach, do których okoliczni mieszkańcy nie zaglądają. A Benedykt XVI proroczo odsłaniał pokusę zamiany "miejsc". Kościół zamiast być księżycem odbijającym światło - Słońce, może w swoich przedstawicielach uzurpować sobie rolę samego Słońca i stawiać siebie w centrum. Chodzi głównie o przerost jego instytucjonalnego wymiaru i dążenia do zachowania status quo.

Jeśli człowiek z dystansem przysłucha się temu, co pada z ambon, to muszę przyznać, że często (pomijam tu pewne ruchy, wspólnoty, gdzie sytuacja wygląda lepiej) głosimy okrojoną wersję Ewangelii lub wręcz anty-Ewangelię To my księża popełniamy karygodne błędy teologiczne, powielane bezwiednie przez kolejne pokolenia, chociażby symptomatyczne nauczanie sześciu prawd wiary. Naginanie Ewangelii do własnej wizji, do zrozumiałej poniekąd konieczności utrzymania kościołów i innych instytucji sprawia, że staje się ona mało atrakcyjna. Zagubiony jest też niemal kompletnie mistyczny wymiar Kościoła, ukazywany przez świętych i doktorów Kościoła (bo to przecież za trudne dla ludzi, lepiej więc moralizować i mówić o bieżących problemach społecznych).

Myślę, że jednym najpoważniejszych błędów w ewangelizacji jest kuriozalne przedstawianie zbawienia. Gdyby tak jak śmietanę zebrać kwintesencję wielu kazań i katechez, można by dojść do wniosku, że w zasadzie przez włączenie człowieka do Kościoła nic istotnego się nie wydarzyło. Wszystko co istotne jest dopiero przed nami. Zbawienie dotyczy "czasu" po śmierci. Decydujący moment nastąpi na sądzie. Tam wszystko się rozstrzygnie. A przecież punktem wyjścia chrześcijańskiego życia jest dar. Bez niego nie można w ogóle ruszyć do przodu i żyć prawdziwie Ewangelią. Czy to wybrzmiewa w naszych kościołach? Czy raczej nie modlimy się o zbawienie wieczne dla zmarłych, jakby w ich życiu łaska w ogóle nie działała, bo przecież musza być intencje? Czy ciągle nie powtarzamy, że o zbawienie zabiegamy przez dobre uczynki, podczas gdy z punktu widzenia Ewangelii dobre uczynki mogą być tylko owocem współpracy z podarowanym wcześniej darem?

Jeśli powie się na kazaniu, że szczęściem chrześcijanina jest właśnie jego udział w zbawieniu, że jest święty, że powinien być dumny z bycia w Kościele, choć z własnej winy może te dary utracić, to wśród wiernych zwykle pojawia się zdziwienie. Czasem w ramach feedbacku twierdzą, że nigdy o tym nie słyszeli. Raczej od dziecka mówiono im, że świętość osiąga się własnym wysiłkiem i silną wolą, a do Kościoła po prostu "trzeba chodzić" (nie znoszę tego ostatniego określenia). Niestety, odsuwanie zbawienia na moment po śmierci i moralizowanie to często sposób na napędzanie ludzi, aby przychodzili do kościoła. Mniej istotne jest to, by byli Kościołem poza jego widzialnymi murami. Ważne, żeby przyjmowali sakramenty. Po co? Bo tak trzeba. Magiczne podejście do sakramentów króluje zarówno pośród duszpasterzy, jak i wiernych.

Nie wystarczy cieszyć się z tego, że wierni robią dywany z kwiatów na Boże Ciało i dlatego nie jest jeszcze u nas tak źle. Dobrze, niech je robią, ale czy tego naprawdę oczekuje Jezus? W Ewangelii według św. Mateusza odrzuca od siebie nawet tych, którzy w Jego imię czynili cuda, wskrzeszali, uzdrawiali. Ale co z tego? Czynili to Jego mocą, ale może niewiele dali z siebie. Pewnie są to ci sami ludzie, którzy na Sądzie Ostatecznym usłyszeli: "Idźcie precz ode Mnie w ogień wieczny, bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść".

Udział w zbawieniu nie oznacza bowiem, że już nic nie trzeba robić. To błędne przekonanie. Właśnie to przyjęte zbawienie ma się już teraz objawić w konkretnym życiu chrześcijanina, w cnotach moralnych, ciągle "odżywianych" słowem Bożym, sakramentami i modlitwą, dostosowaną do stanu życia. Każdy chrześcijanin ma misję do wykonania, aby pociągać do Boga. Bardzo wielu wiernych ( a to jest też skutek takich a nie innych kazań i katechezy) sprowadza chrześcijaństwo do religijności czyli do przyjmowania sakramentów, i to okazyjnie. A reszta życia jest od tego całkowicie odcięta.

Powszechny jest też naprzemienny wpływ ducha pelagianizmu (silnej woli i pracy nad sobą), który wyraża się w takich słowach jak "trzeba, powinieneś, musisz" oraz ducha jansenizmu, czyli takiego wyolbrzymiania niegodności człowieka, jego grzeszności i niebywałych dyspozycji, jakie musi spełnić, aby przyjąć Eucharystię, że chory w którymś momencie stwierdza, że jest zbyt chory, aby pójść do lekarza.

Skutek jest taki, że chrześcijaństwo nie ma za dużego wpływu na życie codzienne. Jest tylko zewnętrznym ubraniem nakładanym na naturalne życie, które można zawrzeć w takich zdroworozsądkowych maksymach: "Zdrowie jest najważniejsze". "Rodzina jest najważniejsza". "Każdemu to, co się należy". "Wszystkim po równo". Nie ma w tym nic złego, ale przecież Chrystus zaprasza do czegoś więcej. To "więcej" jest niemożliwe bez wiary przyjętej wewnętrznie.

Z wybiórczym podejściem do Ewangelii wiąże się również odstręczające skupienie na zagrożeniach, złu i brakach w kaznodziejstwie i katechezie. Manicheizm wślizguje się do naszych kościołów niepostrzeżenie drzwiami i oknami. Diabeł przedstawiany jest tak, jakby był rywalem Boga, podczas gdy Pan Jezus obecny jest głównie w Najświętszym Sakramencie (ale już mniej we wspólnocie Kościoła, w drugim człowieku, w Słowie Bożym), diabeł ma przenikać nawet rzeczy z natury dobre. Atmosfera strachu, którą coraz bardziej podkręcają różni egzorcyści, czerpiący wiedzę od samego szatana, narasta w naszym kraju od lat. Dlaczego? Bo Bóg wydaje się daleki, bo nie wierzymy w moc zmartwychwstania, łaski i działanie Ducha Świętego. Wtedy pojawia się lęk. Czym więc różni się bycie w Kościele od bycia poza nim? Niczym. Jeśli jesteśmy tak bardzo osaczeni przez zło, to na czym polega działanie łaski?

Mierzenie ilości powołań kapłańskich czy zakonnych to zbyt wąskie kryterium żywotności Kościoła. A może Bóg domaga się, abyśmy bardziej zwrócili uwagę na rozwój i wzrost powołań małżeńskich i rodzinnych? Może nadszedł czas, aby to właśnie świeccy (nie łudźmy się, nie wszyscy i nie tłumnie) byli bardziej świadomie i twórczo zaczynem Królestwa Bożego w świecie. Ciągle tłumaczymy się, że są do tego niegotowi. Ale czy nie wypływa to z długoletnich zaniedbań formacyjnych? Świeccy potrzebują wsparcia kapłanów podobnie jak kapłani wsparcia świeckich. Dopóki tego nie zrozumiemy, będziemy podtrzymywać klerykalny model usługowego Kościoła.

Czy sami księża widzą w świeckich apostołów, czyli tych, którzy mają nieść światło Chrystusa do świata? Jeśli najczęściej cała formacja wiernych sprowadza się do "zaliczenia" po kolei wszystkich sakramentów, a potem wypuszczenia owiec w świat bez dalszej opieki ze strony pasterzy, bez formacji i towarzyszenia, poza niedzielną mszą świętą, to chyba księża zbyt wiele nie oczekują od wiernych. Wygląda na to, jakby wierni istnieli po to, żebyśmy my księża mieli robotę w kościołach. Ilu małżonków biorących ślub w Kościele ma świadomość, że małżeństwo to też powołanie? Do czego? Do przekazywania wiary dzieciom, do świadectwa życia Ewangelią w codzienności i w pracy.

Dlatego nie zgadzam się z tym, że o powołaniu kapłańskim czy zakonnym decyduje głównie przykład księdza. Niewątpliwie jest to ważne. A co z rodzinami i małżeństwami? Czy to nie tam rodzi się i (jeśli) dojrzewa wiara dzieci i młodzieży? Zrzucanie wszystkiego na księży i często słabą katechezę w szkole nie rozwiąże problemu.

Trudnością związaną z owocnym przeżywaniem kryzysów jest to, że my ludzie łatwo krzepniemy w przyzwyczajeniach. Przypomina mi się pewna anegdotyczna sytuacja sprzed paru dni. Wszedłem do jednego z kościołów miejskich przed mszą święta, aby się pomodlić.

W ławkach naliczyłem kilka osób. W pewnym momencie do ławki, w której siedziałem podeszło starsze małżeństwo i pani napierała się, aby wejść dokładnie tam, gdzie klęczałem, choć po mojej stronie nawy wokoło było pusto. Na co mąż mówi do niej: "Chodź, dzisiaj usiądziemy w tej ławce". Czyli tuż za mną. A żona: "Ale przecież zawsze tu siadamy". Rozumiem tych starszych państwa, bo i ja mam podobne przyzwyczajenia. Ale rozumiem tylko do pewnego stopnia.

Właśnie słówka "zawsze" i "nigdy" bardzo przyklejają się zwłaszcza do takiej wiekowej instytucji jak Kościół. Tyle że Duch Święty działa nie tylko w oparciu o to, co było "zawsze". Paradoks polega na tym, że z wolna odchodzimy od Tradycji, od źródeł i pozwalamy, aby naleciałości i historyczne uwarunkowania oblepiały te cenne skarby.

Rozwój często wymaga zawieszenia "zawsze" w odniesieniu do tego, co zmienne, by otworzyć się na nowe. Nie wszystko, co nowe jest złe i nie wszystko co stare, jest dobre, bo już nieadekwatne do innych czasów. I dlatego w życiu osobistym, społecznym i kościelnym przeżywamy kryzysy. Bóg próbuje w ten sposób wstrząsnąć tymi naszymi przyzwyczajeniam i przekonaniami, które trzymają nas na uwięzi, nie pozwalają iść naprzód.

Można otworzyć się na prawdę albo nadal zaklinać rzeczywistość, że u nas Irlandii nie będzie, podtrzymując równocześnie mesjanistyczną wizję Kościoła w Polsce, radykalnie odróżniającego się od innych Kościołów lokalnych. To tak jakby natura ludzka zależała od terytorium. Nie, ona jest wszędzie taka sama. I podlega podobnym wpływom. Dopóki tego nie uznamy i nie podejmiemy konstruktywnej refleksji, będziemy bezradnie przyglądać się dalszemu załamaniu się wiary w Polsce.

Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu.

Rekolekcjonista i duszpasterz. Autor książek z zakresu duchowości. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Załamanie wiary w Polsce to dar Boży
Komentarze (1)
JN
Jan norek
30 sierpnia 2018, 10:51
''Załamanie wiary w Polsce to dar Boży.'' To prawda księże Dariuszu Piórkowski SJ.