Droga do Mendozy - miasta winnic i wina

Zobacz galerię
Droga do Mendozy - miasta winnic i wina
San Rafael - Mendoza (fot. Humberto Terenziani / flickr.com)
Logo źródła: Nowy Dziennik Wiesław A. Zdaniewski / slo

Po doskonałej kolacji, którą zjadłem w gospodzie o wdzięcznej nazwie La Luna – pokazał mi ją patrol policyjny – rozpocząłem przygotowania do dalszej podróży. Zabezpieczyłem filmy i spakowałem dobytek.

Rano oddałem samochód do wypożyczalni. Mieszkańcy miasteczka obchodzili jakieś święto – o którego istnieniu nie wiedziałem – i większość biur była nieczynna. Na dworzec odwiózł mnie mój gospodarz, który po studiach w Buenos Aires osiedlił się w Esquel – było to ze 20 lat temu. Obecnie, oprócz biurowej pracy, prowadzi swój Las Marias Apart dla takich jak ja; zna angielski, co ułatwia mu życie.

Przede mną jakieś 20 godzin jazdy, jak zwykle na leżąco i z wyżywieniem, za 330 peso. Nie obyło się bez sakramentalnego pytania o tipo y numero documento, który drukują na bilecie. Bez paszportu, podobnie jak kiedyś w Związku Radzieckim, nie sprzedadzą biletu nawet na lokalne linie. Na dworcu jest czynne biuro rezerwacji noclegów, ale rezerwację trzeba zrobić telefonicznie z wyprzedzeniem co najmniej jednodniowym. Autobus już jest gotowy do odjazdu. Kasjerka zapewnia mnie, że nie będę miał kłopotów ze znalezieniem hotelu w Mendozie.

Z płaskowyżu koło Bariloche, ponad miastem, z zapartym tchem obserwowałem sieć górskich dróg i szlaków

DEON.PL POLECA

Droga na północ

Po południu zbliżamy się do Bariloche. Koło Villa Mascardi, na prostej drodze, mijamy kompletnie zdruzgotane osobowe auto. Z płaskowyżu ponad miastem obserwuję całą sieć górskich dróg i szlaków, których nie znam. Na dworcu dosiadają podróżni. Gdy godzinę później opuszczamy Zaczarowaną Dolinę, widzę na rzece łódki i wydzielone baseny dla hodowli ryb. Jedziemy teraz na północny zachód. Studiuję przewodnik i dowiaduję się, że chociaż Aconcagua jest atrakcją dla wytrawnych a upartych zdobywców, to pobliski wulkan Tupungato, pomimo że jest o 310 metrów niższy – bo ma tylko 6650 metrów wysokości – jest uważany przez upartych fachowców za trudniejszy, ciekawszy i wymagający technicznej wspinaczki. Myślę, że Edward, nasz kolega klubowy i zdobywca najwyższego szczytu na tym kontynencie, po przeczytaniu tych słów zechce zdobyć również Tupungato.

Ponadto odkrywam istnienie Parque Provincial Payunia – rezerwatu o powierzchni 4500 kilometrów kwadratowych, gdzie jest największa koncentracja nieczynnych stożków wulkanicznych na świecie – około 800 – co podobno tworzy niepowtarzalną scenerię. Ale aby tam dotrzeć, trzeba z Mendozy wrócić na południe do Malargüe – około 600 km, wypożyczyć 4WD, etc., więc zawiedziony odkładam tę eskapadę na przyszłość.
Ale a propos, ile jest wulkanów w Chile? Jest ich 2040, nic więc dziwnego, że zawsze któryś nieczynny wulkan może znienacka odpalić, jak ten w Chaiten.

Rano budzę się wyspany i rześki. Jest słoneczny dzień. Wokół ciągnące się nieprzerwanie winnice. Dojeżdżamy do Mendozy. W pobliżu rejon centralnych Andów, czyli szczytów sięgających wysokości ponad 6500 metrów. Niebawem jesteśmy u kresu podróży.

Spotkanie z Nancy i Julio

Na peronach ciasno, przepychają się i autobusy, i podróżni. W centrum mieszka rzekomo 110 tys. ludzi, ale gdy policzymy przedmieścia, liczba mieszkańców osiąga ponad milion. Taksówkarze oczekują na wydanie bagażu, obok mnie jakaś para czterdziestolatków oferuje nocleg. To Nancy i Julio. Chwilę zastanawiam się, robią doskonałe wrażenie. Chcą 100 peso za dobę, zgadzamy się na 90 i już Julio ładuje mój bagaż do samochodu. Po kilku minutach jesteśmy na miejscu, w samym centrum, na L.N. Alem, 50 metrów do głównej ulicy San Martin. Wyjeżdżamy na VI piętro. Mam do dyspozycji umeblowane studio z łazienką, kuchenką, lodówką, dwa łóżka, telewizor, klimatyzację, porcelanę, kawę, herbatę etc. Daję Nancy swoją reklamówkę fotografa i płacę za dwie noce. Dostaję klucze, kontaktowe numery telefonów. Nancy i Julio znikają, a ja jestem panem u siebie.

Mendoza to synonim wina

Ponad 70 procent produkcji wina w całej Argentynie pochodzi z tego regionu – nic dziwnego, skoro miasto otacza 1200 winnic. Ciągną się one na południe aż do prowincji Rio Negro w Patagonii. Inne rejony to położona na północy Salsa, skąd płynie białe wino torontes. O ironio, spacerując po Mendozie nie znajdziecie porządnego sklepu z alkoholem. Przewodnik Lonely Planet opowiada duby smalone, jakie to wspaniałe sklepy z winami i bary są w Mendozie. Szczytem jest rada, że najlepiej jest kupować wina w Carrefourze.

Mendoza to miasto pod dachem z liści. Szpaler sykomor ciągnie się po obu stronach każdej chyba ulicy, więc jesteśmy w wielkim parku, gdzie tętni życie. Na San Martin eleganckie sklepy, banki, restauracje, kawiarnie, księgarnie itp. Wchodzę do kusząco wyglądającej kawiarni. Widziałem podobne w Santiago. Lśniąca metalowa lada w kształcie dużego czworoboku, wewnątrz którego krzątają się kelnerzy i obsługują grupki klientów stojących na zewnątrz. Pije się tu dobrą kawę, dyskutuje i czyta gazety. Więc zgrywam tubylca. Nonszalancko rozpieram się przy kontuarze, biorę do ręki pozostawioną gazetę, zamawiam cafe cortado i medialunę, ale szybko zostaję rozszyfrowany. Wpierw należy zapłacić w kasie i pokazać paragon. Ta przyjemność kosztuje dwa dolary.

Włócząc się po mieście rozpoznaję poszczególne ulice, wiele z nich nosi te same nazwy co w Buenos Aires. Rozległy plac Independencia, z fontannami, klombami kwiatów i ławkami, z jednej strony, a z drugiej z Izbą Deputowanych. Pośrodku jest zejście do podziemnego Muzeum Sztuki. Niestety, jestem zawiedziony – pomieszczenie niewielkie, a wystawione obrazy słabiutkie.

 

Wszechobecny jest system irygacyjny, który doprowadza wodę z gór, bo miasto jest położone na suchych piaskach. Trzeba uważać, aby nie wpaść po pas do jakiegoś kanału, które niezabezpieczone ciągną się wzdłuż chodników. Miasto, założone przez hiszpańskich osadników przybyłych znad Pacyfiku, rozwinęło się po wybudowaniu kolei żelaznej do Buenos Aires.

Na Avenida Las Heras napotykam barwne Mercado – to hala targowa, gdzie sprzedają przeróżne wyroby: od mięs i kiełbas, po ryby, owoce, ciasta, konserwy, kanapki i pieczyste, a wszystko to pachnące, kolorowe i egzotyczne. Zadowalam się kupnem kilkunastu kandyzowanych quinotos, czyli kumkats – to żółte owoce dwa razy większe od mirabelek, o smaku między mirabelką a morelą. Nieco dalej trafiam na ów słynny Carrefour, więc sprawdzam, jaki zapas win posiadają. Szeroki, owszem, ale win szlachetnych tutaj nie ma, więc zadowalam się butelką aqua con gas. W pobliskim sklepie Las Vinas Centro Artesanal znajduję wyroby rzemieślnicze ze srebra, skóry, ceramiki, pamiątki, kapelusze i koszule, tudzież wyroby cukiernicze, miody i wina także, czyli przysłowiowy szmonces, mydło i powidło. Kupuję tylko znaczek Aconcagua do butonierki. Teraz wypadałoby znaleźć wypożyczalnię aut, bo jutro planuję wyruszyć w Andy, aby ukraść jak najwięcej obrazów. Chyba nie pojadę w stronę Uspallata. Jest tam przepięknie, ale na tej trasie byłem już dwukrotnie. Raz z wycieczką do parku Aconcagua, następnie w drodze do Santiago. Okazuje się, że wypożyczalnie aut znajdują się sto metrów od miejsca, gdzie mieszkam. Ale zbliża się pora sjesty, więc zamykają biura i sklepy. W kiosku kupuję gazetę, która w interiorze kosztuje o pół peso drożej niż w stolicy, i mapę okolicy. Czas na odpoczynek i lekturę.

Po południu idę po samochód. Wkrótce znajduję najlepszą ofertę – 185 peso za dobę, w tym wliczone 250 km. Spisujemy umowę, więc rano dostanę klucze i w drogę. Wybieram się w stronę wulkanu Tupungato. Powinienem trafić do doliny, która prowadzi w stronę szczytu. Trzeba jechać na południe do Tunuyan albo do miejscowości Tupungato i stamtąd kierować się w góry.

Produkcja dobrego wina to tajemna sztuka

Szosa z Mendozy przecina Valle de Uco i dolinę Tupungato – krainę winnic, gdzie między innymi leżą interesujące mnie winnice Angelica Zapata i Felipe Rutini. Z drugiej strony gór, po stronie chilijskiej, rozciąga się malowniczy Canjon de Maipo, który zwiedziłem w ubiegłym roku.

Odnajduję sklep Alpataco ze skórzaną galanterią i doborowymi winami. Trzeba korzystać i popróbować trunków, których poza Argentyną trudno by szukać. Sztukę winiculture uprawiają tu od zarania, czyli od czasów jezuitów. Ulepszyli ją hiszpańscy i włoscy emigranci. Winorośle, które rosną na niższych wysokościach, np. 850 m, poddane są niższym wahaniom temperatury w ciągu doby aniżeli te kultywowane na 1500 m, co wpływa na proces dojrzewania i bukiet zapachowy. Z kolei nowoczesne metody irygacyjne, przy niewielkiej ilości opadów i stabilnej pogodzie w Mendozie, pozwalają na dozowanie nawodnienia i tym samym kontrolę wzrostu winogron.

Specjaliści preparują ostateczne kompozycje z różnych gatunków winogron – tych wyrosłych w różnych lokalizacjach i na różnych wysokościach – i poddają je fermentacji. Są tu i mieszanki, i wina jednorodne. Wybieram Felipe Rutini cabernet – shiraz za 67 peso, chociaż kusiło mnie apartado za 270. Problem w tym, że tej klasy wina nie należy smakować w pojedynkę, lecz w doborowym towarzystwie, a moje towarzystwo to koneserzy wódek.

Pomnik generała Jose de San Martina, bohatera narodowego Argentyny

Argentyński Kościuszko

Przed 9 rano jestem gotów do wyjazdu. Odbieram samochód i bez większych trudności dojeżdżam do dworca autobusowego. Tutaj parkuję za 3 peso. W kasie kupuję za 100 peso bilet do Santiago na 10 rano, 12 grudnia. Teraz kieruję się na pobliską autostradę prowadzącą do Tupungato, ale zaczynają się problemy. Nie znam lokalnej geografii, więc nie wiem, czy mam jechać w stronę San Rafael, w stronę San Juan, czy w stronę jakiegoś innego świętego – takie nazwy widzę na tablicach informacyjnych.

Pewnie nie wiecie – jaką stronę świata wyznacza słońce o godzinie 12 w południe na półkuli południowej. Pokazuje północ, więc aby pokonać segment nieba od wschodu do zachodu, trzeba się kręcić w przeciwną stronę. Więc Boże Narodzenie przypada tutaj w lecie i cały świat "stoi tutaj na głowie!".

Nie chcąc tracić czasu na błądzenie, wracam na dworzec. Łapię taksówkarza, daję mu 10 peso i każę się prowadzić na szosę do Tupungato. Po paru kilometrach jestem na właściwej drodze. Liczba mijanych aut maleje w miarę oddalania się od miasta. Okolica jest płaska, słabo zaludniona, teren piaszczysty i suchy. Jadę tak 80 kilometrów aż do Tunuyan. Tutaj mam skręcić w prawo na szosę prowadzącą w stronę gór. Zasięgam języka, niebawem jestem przy stacji benzynowej więc tankuję, przy okazji kupuję butelkę wina Dona Elvira, która urzekła mnie swoją dystyngowanie wykonaną nalepką. Płacę 25 peso, panienka starannie zakleja elegancką torebkę – nie wiem, czy to zaleta obsługi, czy przepisów, które nie zezwalają na konsumpcję alkoholu podczas jazdy samochodem.

Mijam ogrody, za ogrodami winnice, niebawem dojeżdżam w pobliże El Manzano Historico. Nie wiem, co to jest, bo przewodniki milczą na ten temat, ale góry przede mną rosną w oczach. Wkrótce kończy się asfalt. Widzę kilka domków i stragany serwujące jedzenie. Z jednej strony w głębi alei widzę wielki, kamienny monument poświęcony generałowi San Martin – to argentyński Kościuszko, oswobodziciel Argentyny i południa i to jemu jest poświęcone Manzano. Jest pochowany w Buenos Aires, w bazylice na Plaza de Mayo. Zwiedzam monument i robię kilka zdjęć.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Droga do Mendozy - miasta winnic i wina
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.