Alto Madidi – ukryta kraina cz. II
Nazajutrz mozolnie posuwaliśmy się do przodu, przemierzając otwarte plaże pokryte gęsto kamieniami wypolerowanymi przez wodę. Strzelające ku niebu wyniosłe palmy rzucały coraz dłuższe cienie, ale wciąż było bardzo gorąco. Z mijanych kęp zarośli nie ustawał skrzek cykad. Puls walił przyspieszonym tętnem w skroniach, do oczu wdzierały się słone krople potu, a za solą jak zwariowane wciskały się muszki.
Biwak rozbiliśmy pod wiekowymi amendrilo. Przy kolacji Melvin zakomunikował, że jutro – nie zważając na niski poziom wody – zbudujemy tratwę, aby ułatwić transport ciężkich bagaży. Wczesnym rankiem wszyscy podążyliśmy za nim w poszukiwaniu drzew balsy. Melvin torował drogę więcej swoim ciałem, niż maczetą. Roje napastliwych insektów żądliły nawet przez mokre od potu ubranie. Uparcie przeciskaliśmy się przez plątaninę zielsk, wdychając żółtawy kurz unoszący się z łamanych gałęzi. Z głową zadartą do góry szukaliśmy odpowiedniego drzewa. Pień musiał być prosty co najmniej na odcinku 10 metrów, gruby na szerokość dłoni. Dłoni Melivna, która do małych nie należała. Idąc tuż za nim, próbowałem schować się do własnej koszuli, kurcząc szyję i wciągając ręce. Za każdym potrząśnięciem chaszczy lądowały na mnie dziesiątki nieproszonych gości, o kosmatych łapach, ostrych szczękach i kłujących ryjkach.
Po kwadransie stanęliśmy przy naszej balsie – pień strzelał pionowo w niebo, przekrój też był w normie. Zadowolony Melvin, nie zważając na rozszalałe moskity, ściągnął koszulę, zanurzył rękę w plastykowej torebce uwieszonej przy pasie i wyciągnął liście koki. Ugniótł je, dołożył kawałek słodkiego kłącza, dosypał białego proszku i wszystko wbił do ust. Gdy jego policzek nabrał wymiaru piłeczki pingpongowej, żując podszedł do drzewa, zamachnął się i uderzył maczetą w pień. Kilka sprawnych uderzeń maczetą i kilkunastometrowe drzewo runęło.
Obcięcie konarów i obdzieranie z kory przypadło Devinowi. Praca posuwała się sprawnie. Głos upadających pni niósł się po selwie. Wraz z pierwszym pniem wyniesionym z selwy uciekłem na brzeg. Chłodząc stopy w wodzie, czekałem na zakończenie prac. Po trzech godzinach 7 pni balsy spływało w stronę naszych namiotów.
W rzece, w pobliżu obozu, spławione kłody nacięliśmy, a w rowek położyliśmy tyczkę z twardego drewna. Do łączenia poszczególnych pni posłużyła oczyszczona kora balsy, cięta w długie pasy. Na koniec Melvin wybudował na środku tratwy małą platformę, gdzie miały spoczywać nasze bagaże.
– Jutro pierwszy dzień spływu – rzucił w moim kierunku nasz przewodnik i z szelmowskim uśmiechem zanurzył się w szmaragdowej wodzie.
Nazajutrz wstałem wcześnie. Wczesny poranek to najlepsza pora, aby ściągnąć z siebie przepoconą koszulę. Lubię takie chwile, gdyż dają poczucie wolności. Jest to czas, kiedy wszystkie krwiożercze muszki śpią albo odpoczywają po upojnej nocy. Można spokojnie stać nad brzegiem i wsłuchać się w tętno dżungli. Ale gdy tylko promienie słońca przedrą się przez korony drzew, zaatakują komary. Po nich maleńkie muszki marahuisas, potem pojawią słodkie pszczoły, a po południu czarne muszki tabanos. I tak wkoło – aż do do kolejnego poranka.
Tego dnia zostawiliśmy naszych boliwijskich przyjaciół z całym bagażem i tratwą, a sami udaliśmy się w drogę wzdłuż plaż. Plaże były olbrzymie. Woda płynęła tylko w najgłębszych miejscach, tworząc ostre, malownicze zakola. Pobocza porastała wysoka, ostra trawa i krzewy o kolczastych łodygach, w niektórych miejscach tworząc zieloną barierę nie do przejścia.
Najłatwiejszym sposobem było poruszanie się na granicy wody i lądu. Wieczorem doszliśmy do miejsca, gdzie Rio Flora – druga co do wielkości rzeka tego obszaru – łączy się z Rio Maidid. Długą chwilę stałem u jej ujścia, zauroczony.
Strumień płynął, niemal w linii prostej, wąwozem otoczonym gęstą dżunglą, aż po horyzont, ginąc gdzieś daleko w chmurach.
– To tu znalazłem na plaży strzałę i ślady bosych stop – powiedział Melvin.
Przy ujściu Rio Flora rozbiliśmy obóz. Dzięki dużemu dopływowi, poziom wody w rzece znacznie się podniósł. Postanowiliśmy tu pozostać cały następny dzień, aby wybudować drugą tratwę – dla mnie, Piotra i Melvina.
Powoli zapadał zmierzch i chłodna bryza wiejąca od rzeki umilała odpoczynek. Piotr zarzucił wędkę, ja położyłem się na piasku ze wzrokiem utkwionym w niebieskie niebo, marząc o napojach z lodem. Niespodziewanie zza linii przybrzeżnych palm wypłynęła sylwetka dużego czarnego ptaka. Szybował cicho. Czarne szerokie płaty skrzydeł, długa szyja, sterczący czub na głowie i masywny dziób nadawały mu wygląd stwora z epoki dinozaurów. Był to hoacyn, czyli kośnik czubaty. Chwyciłem za aparat uzbrojony w 300-milimetrowy obiektyw.
Następnego poranka wszyscy staliśmy się ofiarą krwiożerczego ataku, jaki przeprowadziły na nas czarnomiodowe muszki. Gryzły bez opamiętania, nie pomogły siatki i offy. Pod koniec dnia naliczyłem tylko na lewej dłoni koło dwustu swędzących nakłuć. Dłoń spuchła i nabrała rozmiarów rękawicy bokserskiej. Jednak ich atak nie przeszkodził nam w budowie drugiej tratwy. Po trzech godzinach nowa balsa zakotwiczyła przy obozie. Nazajutrz, gdy tylko słońce wychyliło się ponad wierzchołki drzew, nasza tratwa wypłynęła jako pierwsza. Na dziobie stanął Piotr, a na rufie usadowił się Melvin. Ja usiadłem na małej drewnianej platformie, na której spoczywał nasz bagaż. Przygotowując się do robienia zdjęć, zauważyłem sterczącą szczotkę czarnych włosów ponad taflą wody.
Zwierz moczył się w wodzie. Mała trąbka co chwilę wysuwała ponad wodę, wciągając powietrze. Byliśmy coraz bliżej i wówczas, bojąc się jego reakcji, uderzyliśmy tasakiem w wodę. Obudzony tapir wychylił głowę i szybko zanurkował, po chwili pojawił się przy gliniastym brzegu i kłusując ciężko zniknął w dżungli.
Sterowaliśmy tratwą za pomocą długich, twardych tyczek. Można się nimi odpychać od dna lub od brzegu i w ten sposób korygować kierunek. Umiejętność sterowania tratwą polega na tym, aby zawsze płynąć głównym nurtem rzeki. Nie wymaga to jakiegoś szczególnego wysiłku, wystarczy tylko uważnie obserwować nurt i podążać za nim.
Mijały kolejne dni wyprawy. Każdego poranka, gdy tylko słońce padało na wierzchołki drzew, budziły nas rozkrzyczane ary lecące na żer. Te wspaniałe ptaki o lazurowym, czerwonym i pomarańczowym kolorze stały się symbolem poranka i zmierzchu nad Alto Madidi.
Na siedmiu pniach balsy spływało się znośnie. Na zmianę z Piotrem kierowaliśmy tratwą, pokonując kolejne etapy rzecznej trasy. Na meandrach, gdzie rozbujała wegetacja dochodziła do brzegu, wypatrywaliśmy dzikich bananów. Na wyciągnięcie ręki wisiały całe kiście złotych owoców. Musieliśmy tylko zatrzymać się, ściąć całe kiście, a później już tylko upajać się ich słodyczą. W kryształowo czystej wodzie co chwila mijały nas ławice ryb. Niczym strzały przepływały obok nas surubi – tutejsze rzeczne tygrysy. Rzeka, meandrując, przeciskała się przez zalesione góry Tutumo. Na zakolach często spotykaliśmy największego gryzonia świata – kabipary, przeważnie z licznym potomstwem.
Codziennie przepływaliśmy około 30 kilometrów. Ze znalezieniem miejsca na biwak nie było problemu, co chwila mijaliśmy wyśmienite ku temu miejsca – suchy piasek z łatwym dostępem do wody oraz kłody drewna na ognisko. Zawsze po kolacji wraz z Piotrem udawaliśmy się na brzeg, aby wypatrywać kajmanów. Gdy nad wodą unosił się zmierzch, wystarczyło tylko prześlizgnąć strumieniem światła, aby wyłapać różowe, wpatrujące się w nas ślepia gadów.
Pewnego dnia, po obfitym połowie, zostawiliśmy dla kajmanów resztki ryb na tratwie. Dla nas zaś, wbite na kijach, wędziły się rybne przysmaki nad ogniskiem. Jakie było zdziwienie wszystkich następnego poranka, gdy nasze kije z wędzonką zniknęły, a rybne pozostałości dalej leżały na balach tratwy. Nocny gość zostawił wyraźny ślad swoich łap i ogona na piaszczystym brzegu. Nie było najmniejszego cienia wątpliwości, kto odwiedził nasz obóz nocą. Trzymetrowy kajman przechodził tuż obok naszego namiotu.
W szóstym dniu spływu rzeka raptownie zwęziła się, wciskając się pomiędzy pionowe ściany urwisk. Gwałtownie wzrosła głębokość, tyczka zanurzała się nie znajdując oparcia w podłożu. Woda nabrała ciemnego koloru. Płynęliśmy bardzo wolno, prąd był prawie niewyczuwalny. Wtem coś wielkiego, jakiś cień przemknął obok naszej tratwy. Pomyślałem o aligatorze, ale Melvin stwierdził, że to bacu – największa ryba zamieszkująca te wody. Sum, którego waga przekracza nawet 50 kilogramów.
Olbrzymi hak z krwawą przynętą świsnął mi nad głowa i wylądował kilka metrów od balsy. Po chwili branie było tak silne, że pociągnęło nas na środek rzeki. Nie wierzyłem własnym oczom, ale tratwa – ciągnięta przez nieznaną nam rybę – pokonywała kolejne metry. Chwyciłem za kamerę. Olbrzym podpłynął, ocierając się o dno tratwy. Melvin umiejętnie popuszczał i wybierał żyłkę. Po pewnym czasie ryba dała za wygraną i podała się jego woli. Nad taflę wody wynurzyła się olbrzymia głowa, ozdobiona długimi szlacheckimi wąsami. Podpłynęliśmy do brzegu, gdzie czekali na nas tragarze, którzy pomogli wyciągnąć zdobycz na brzeg.
Świszcząc, poszybowały nad lustrem wody haki z przynętą, lądując niemal na środku rzeki. Pozostali uczestnicy też chcieli mieć taką zdobycz w swoim dorobku. W ciągu 20 minut cała czwórka wędkarzy wyciągnęła dorodne sztuki. Niemal każda ważyła 40 kilo. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć wpuściliśmy je do rzeki.
W dziewiątym dniu spływu Rio Madidi rozlała się i zwolniła bieg. Już dzień wcześniej dało się zauważyć, że nurt zwalnia i spadek rzeki zmniejszył się. Opuszczaliśmy góry Tutumo, a z nimi Alto Madidi, wpływając na płaskie tereny pampy. Rzeka stała się głęboka, a brzegi gęsto porośnięte. Krajobraz zrobił się dwuwymiarowy, brakło szczytów tnących horyzont. Coraz częściej tyczki nie znajdowały oporu w podłożu, musieliśmy więc płynąć bardzo blisko brzegu, aby wykorzystać opór dna. Melvin kilka razy schodził z tratwy i zahaczywszy nas na swoją wędkę, ciągnął idąc brzegiem. Około południa rzeka gwałtownie zmieniła kierunek, wbijając się w dżunglę. Lawirowaliśmy teraz pomiędzy olbrzymimi pniami powalonych drzew. Na prawo od nas, niczym wycięta przez dżunglę żwirowa autostrada, znaczyła dawne koryto rzeki. Tratwą przeciskaliśmy się między wilgotnymi pniami. Całe pęki olbrzymich lian i zatopione konary drzew straszyły. Kilkakrotnie musieliśmy użyć maczety i wycinać sobie drogę, aby przepłynąć. Po godzinie wpłynęliśmy znów w stare koryto.
Tego dnia zamierzaliśmy dotrzeć do granic rezerwatu. Późnym popołudniem wpłynęliśmy na olbrzymią lagunę, na końcu której w rzekę wbijał się stromy półwysep. GPS Piotra wyświetlił 295. kilometr spływu. Tu miała zakończyć się nasza wielka rzeczna przygoda. Przygoda na Alto Madidi. Kończyliśmy 3-tygodniową podróż po jednym z ostatnich dzikich edenów naszej planety, ukrytym w trudno dostępnych dolinach gór Tutumo, gdzieś na krańcach naszej cywilizacji.
Skomentuj artykuł