W Dolinie Motyli...

W Dolinie Motyli...
Gdy zobaczyłem zdjęcia, wiedziałem, że koniecznie muszę tam pojechać (fot. yodod / flickr.com)
Logo źródła: Nowy Dziennik Arek Braniewski / slo

Najpierw do Doliny Motyli trzeba dopłynąć łódką. Później czeka wymagająca wspinaczka. Wszystko po to, aby po dotarciu do lasu z chmarami kolorowych motyli, wszelkie trudy przestały mieć znaczenie. Jednak zacznę od początku...

Podczas ostatnich wakacji pracowałem w Turcji. Zapytałem znajomą Turczynkę o miejsca, które szczególnie poleciłaby mi odwiedzić w swoim kraju. Wymieniła między innymi Kelebekler Vadisi – czyli Dolinę Motyli. Gdy zobaczyłem zdjęcia, wiedziałem, że koniecznie muszę tam pojechać. Przez kilka tygodni czekałem na wymarzony wyjazd. Gdy już nadszedł czas podróży, wsiadłem w autobus do Antalyi – największego miasta Riwiery tureckiej. Stamtąd wyruszyłem do Fethiye, skąd było już niedaleko do mojego celu podróży. Jeszcze tylko dolmuszem, czyli busikiem, do pobliskiego Ölüdeniz i byłem na plaży, skąd odpływają taksówki wodne do Doliny Motyli.

Mniej więcej półgodzinny rejs mijał przyjemnie, chociaż małą łódką mocno bujało na niespokojnej wodzie. Poza załogą na pokładzie było troje Anglików, kilkoro Turków i ja – jedyny Polak. Mimowolnie przysłuchiwałem się rozmowie Anglików o wojażach po Afryce. Wydali mi się doświadczonymi obieżyświatami. Ach, któż by nie chciał pojechać do Afryki?

DEON.PL POLECA

Gdy dopływaliśmy, już z oddali Dolina Motyli zrobiła na mnie oszałamiające wrażenie. Plaża zarówno z lewej, jak i prawej strony jest ograniczona wysokimi ścianami skalnymi, jakby natura chciała ukryć ten skrawek lądu przed człowiekiem. W dolinie nie ma hoteli. To nie znaczy, że nie jest znana i popularna wśród turystów. Do Kelebekler Vadisi przybywają przede wszystkim backpackersi, czyli niezależni turyści z plecakami. Śpią w namiotach albo specjalnie dla nich wybudowanych szałasach. W Dolinie Motyli panuje hipisowski klimat – dokoła znajdują się barwne malowidła i znaki zachęcające do życia w harmonii z naturą. Niektórzy przyjeżdżają w poszukiwaniu wyciszenia. To właśnie dla nich organizowana jest joga i inne warsztaty.

Dla mnie najważniejsze było zobaczenie tego, czemu miejsce zawdzięcza swoją nazwę – motyli! Zupełnie nie wiedziałem, gdzie ich szukać. Postanowiłem więc zobaczyć wodospad na końcu doliny. To zaledwie kilometr od brzegu. Po drodze mijałem zabawne znaki. Na przykład ten na koszu na śmieci: "Wish you were here" albo inny, zakazujący używania szamponu do mycia włosów w wodospadzie. Zdziwił mnie znak upraszający o zachowanie ciszy, bo hałas może zabić motyle. Wkraczałem do krainy motyli, gdzie byłem tylko gościem.

Po pokonaniu części szlaku droga zaczęła piąć się w górę. Kamienie zrobiły się śliskie przez spływającą wodę. Ściany wąwozu były teraz znacznie bliżej siebie niż na plaży. Zbliżały się do siebie, aby połączyć się w grań, na której zaczynał się wodospad. Nie mogłem go jednak zobaczyć z dołu. Widziałem tylko cienkie strużki wody. Pomimo że nie byłem przygotowany do wspinaczki, zdecydowałem się wejść na samą górę. Wahałem się z powodu nieodpowiedniego obuwia. Byłem w sandałach, a droga w górę prowadziła tędy, gdzie spływała woda, więc cały czas było mokro i ślisko. Na domiar złego sandały na rzepy, pod wpływem wilgoci, zaczęły się rozpinać.

Zacząłem zastanawiać się czy dalsza wspinaczka nie jest zbyt niebezpieczna. W pamięci miałem historię Australijczyka, który kilka lat temu schodził z góry do Doliny Motyli i spadł, co skończyło się tragicznie. Na szlaku nie było nikogo poza mną. Wcześniej minąłem kilka osób, które zawróciły, gdy zaczynało się podejście. Bo przecież wspinaczka w japonkach jest niemożliwa. A w sandałach? Moje wątpliwości spotęgował jeszcze widok pary, wracającej z miejsca, do którego zmierzałem, mimo że mieli profesjonalne buty do wspinaczki. Jak się okazało, byli Niemcami. Dowiedziałem się od nich, że w górę zostało jeszcze około dwudziestu minut wspinaczki, w tym dwa podejścia po linach. Postanowiłem piąć się dalej wiedząc, że do celu już blisko.

Kolejne wątpliwości pojawiły się, gdy doszedłem do lin. Pamiętałem o nich z przewodnika, ale potraktowałem je jako błahostkę. Nie mogłem bardziej się mylić. Przede mną była trzymetrowa ściana z pionowym wyżłobieniem i zwisająca z niej lina z supłami. Poprawiłem sandały i w górę. Następne liny wiodły wzdłuż miejsca, gdzie spływały małe potoki. Na samą górę dotarłem mokry, ale szczęśliwy.

Nad wodospadem byłem całkiem sam. Trudny dostęp sprawia, że nie jest to miejsce uczęszczane. Obejrzałem wodospad, co było tylko przedsmakiem tego, co czekało mnie za chwilę. Zgodnie ze wskazówkami Niemców, skręciłem w lewo. Miejsce, do którego zmierzałem, opisali jako dżunglę. Przedzierając się przez chaszcze odczuwałem atmosferę tajemniczości. Moim oczom ukazał się kolejny wodospad. Mniejszy, ale za to bardziej urokliwy. A gdzie motyle? Poczułem się zawiedziony. Tyle trudu, niepotrzebne ryzyko... żeby nie zobaczyć motyli! W akcie rezygnacji energicznie machnąłem ręką. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu wielka chmara motyli poderwała się do lotu.

Oniemiałem. Były ich dziesiątki. Kolorowe i piękne. Głównie czerwone. Od razu wyciągnąłem aparat próbując je sfotografować, co wcale nie było proste. Jeśli nie były niepokojone, siedziały na liściach i skutecznie stapiały się z otoczeniem. Ich złożone skrzydełka były w nierzucających się w oczy barwach. Dopiero, gdy wytężyłem wzrok dostrzegłem, że są ukryte na liściach. Wystarczył ruch ręką, albo niezbyt głośny okrzyk i momentalnie podrywały się do lotu. Stałem w leśnej głuszy, a wokół mnie trzepotały skrzydełka kilkudziesięciu czerwonych motyli. Mój nastrój zmienił się w mgnieniu oka. Od rozżalenia do euforii.

Czułem się świetnie, bo dotarłem do miejsca odległego od turystycznego zgiełku. Słyszałem jedynie szum wodospadu, powietrze zaś było ciężkie od wilgoci. Liczne motyle nadawały temu zakątkowi surrealny nastrój. Myślałem o tym, że wspaniale byłoby dzielić z kimś te doznania. Brakowało mi mojej dziewczyny, która była wtedy w Polsce.

Zejście było o niebo łatwiejsze od wspinaczki, bo niemal leciałem na skrzydłach pięknej chwili. Gdy z powrotem dotarłem na plażę, dopiero wtedy poczułem zmęczenie. Położyłem się na piasku. Musiałem wyglądać na sfatygowanego. Podeszła do mnie Angielka, którą pamiętałem z łódki – brała udział w rozmowie o Afryce. Zapytała mnie, czy wiem, jak dotrzeć nad wodospad. Opowiedziałem jej o tym, że to mniej więcej godzina męczącej wspinaczki i że trzeba mieć odpowiednie buty. Spojrzałem na jej japonki i smutek na twarzy. Podziękowała i powiedziała, że może wybiorą się następnym razem. Błyskawicznie zmieniłem zdanie o Anglikach, którzy ze mną płynęli. Na pewno nie byli wytrawnymi podróżnikami, bo będąc w Dolinie Motyli nie zobaczyli jej najważniejszych mieszkańców.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

W Dolinie Motyli...
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.