Miasteczko Esquel na trasie Bariloche – Chile to mój ostatni przystanek w Argentynie. Stąd, po zwiedzeniu parku, zamierzam udać się do Futaleufú po drugiej stronie gór. Szykuję się więc do odjazdu.
W hotelu Premier najdrożej płaci się kartą kredytową, taniej gotówką w miejscowej walucie, a najtaniej w dolarach – przy kursie 4 peso za dolara. Więc płacę 40 dolarów za dwie doby. Jest to najlepszy hotel z wszystkich dotychczasowych. Porównując standardy hotel Splendido w Montevideo był wart 5 dolarów. A skoro kosztował 20 dolarów, to Premier powinien kosztować co najmniej 60-70.
Bliskie spotkanie z Esquel
Jest niedziela. Do Esquel jadę autobusem firmy Andesmar. Podobne wygody jak u innych przewoźników, tylko wnętrze jest teraz granatowe zamiast zielonego. Jedziemy koło jeziora Mascardi, w stronę El Bolson. Cały czas jedziemy środkiem wąskiej a krętej doliny, drogą nr 40, która na tym odcinku jest asfaltowa. Teraz mogę rozglądać się do woli po okolicy i podziwiać panoramę. Przyglądam się dokładniej wzgórzom o siedmiu kolorach. Z jakich minerałów są zbudowane?
W Esquel mam zrobioną rezerwację w cenie 120 peso za dobę. Można było taniej, ale nie chciało mi się dłużej ślęczeć w internecie. Dojeżdżamy do El Bolson położonego w połowie drogi. To ciche miasteczko, leżące między dwoma pasmami gór, stało się w latach 70. stolicą hippisów i jest nią do dzisiaj. Całe parterowe. W okolicy jest park narodowy Lago Puelo z całą masą szlaków turystycznych, schronisk, kempingów i pięknych widoków. W dolinie dominują plantacje chmielu. Tankujemy tutaj benzynę i ruszamy dalej. Po jakimś czasie wąwóz rozszerza się w rozległą dolinę, góry oddalają się na 10 km z lewej i prawej strony, aby w pobliżu Esquel znowu spiętrzyć się w pobliżu szosy.
Na dworcu autobusowym, wraz z resztą podróżnych, oczekuję parę minut na taksówki. Niebawem jadę pod wskazany adres. Jest tu zupełnie inna sceneria niż w Bariloche – niczym na amerykańskim "dzikim zachodzie". Parterowa zabudowa i rozległe przestrzenie ulic przypominają westerny. Nad tym wszystkim unosi się pionierski duch.
Instaluję się w prywatnym domku, to żaden hotel. Do dyspozycji mam cały apartament: sypialnię, salonik z telewizorem, kuchenkę i łazienkę. Sympatyczny właściciel podwozi mnie swoim autem do centrum turystycznego, które jest czynne w niedzielę. Tam dostaję mapkę okolicy i dowiaduję się, że do Futaleufú jeżdżą autobusy raz dziennie. Niestety, nie wiedzą, jakie są połączenia po chilijskiej stronie. Co gorsza, Chaiten zostało w ubiegłym roku zniszczone przez wulkan, a ludność ewakuowana. Podobno zostało tylko 10 osób, które obsługują prom na wyspę Chiloe. Podobno...
Zastanawiam się, co robić. Przy niepewnej komunikacji mogę nie zdążyć na czas do Santiago. Chyba będę musiał jechać przez Mendozę, aby uniknąć ryzyka. W USA nic o wybuchu wulkanu w Chaiten nie słyszeliśmy. Pewnie dlatego, że zdążono ewakuować promami 4000 mieszkańców i widocznie nikt nie zginął. To nie sensacja dla mediów. Znalazłem kilka fotek w internecie, które pokazują, jak to wówczas wyglądało. Wiatr pędził popioły aż do Atlantyku. Błyskawice pojawiały się wśród dymu i popiołu... A mnie tam nie było z aparatem!
Swoją drogą fachowcy od wulkanów mają rację, gdy za nieczynny uważają wulkan, który nie wybuchł przez co najmniej dziesięć tysięcy ostatnich lat. Ten z Chaiten poprzednio wybuchł około 9500 lat temu.
Wybrałem się na spacer po miasteczku rozciągniętym w dolinie. Ma urok spokojnej prowincji. Trafiam do biura wynajmu aut, więc jutro rano wypożyczę tutaj samochód. Również muszę wymienić pieniądze. W kiosku kupuję litr piwa Stella Artois. Piwo w Argentynie nie należy do najbardziej szlachetnych trunków, Stella jest może jednym z lepszych. Żądają ode mnie 11 pesos. Dziwię się, bo w Buenos Aires kosztuje tylko 5, ale dziewczyna zapewnia mnie, że jak oddam butelkę, to zwróci mi 3 peso. To i tak drogo, ale prawdą jest, że w ostatnim roku kaucje za butelki wzrosły z 20-30 centavos do blisko dolara!
Po drugiej stronie miasteczka parowa kolejka "La Trochita" z 1945 roku stanowi nie lada turystyczną atrakcję, ale nie mam czasu na przejażdżkę. 13 km na północ jest czynny zimą stok narciarski La Hoya.
Lago Verde – jedno z najpiękniejszych jezior w parku pełnym cyprysów patagońskich, czyli Los Alerces
Kraina jezior i cyprysów
Stąd do parku Los Alerces jest 50 km. Najpierw trzeba udać się w stronę pobliskiego Trevelin – to miasto osadników z Walii; stamtąd do parku jest jeszcze około 20 km. Najwyższy szczyt sięga 2300 m, polodowcowe jeziora spływają na południe rzeką Rio Futaleufe, która następnie skręca na zachód na chilijską stronę. Największe jezioro to Lago Futalaufquen, wokół którego rozsiadły się schroniska i kempingi. Alerces rosną daleko po drugiej stronie, dopływa się tam statkiem z Puerto Limonao poprzez Lago Menendez. Bardziej na północ odgałęzia się Lago Verde. W parku jest jeszcze wiele innych lago, a wokół nich wiele szlaków turystycznych. Inna tu roślinność i inna fauna. Na rzece Corcovado urządzają spływy na tratwach i kajakach.
Los alerces, czyli cyprysy patagońskie (po łacinie – fitzroya cupressoides) – są to jedne z najdłużej żyjących gatunków drzew na ziemi. Podobnie jak kalifornijskie sekwoje, osiągają 4 metry średnicy i 60 metrów wysokości. Najstarsze mają 4000 lat. Rosną powoli, parę centymetrów w ciągu 20 lat. Park Los Alerces jest górzysty, a wśród gór jezioro obok jeziora.
Po chilijskiej stronie nie ma ciągłej drogi lądowej do Puerto Montt na północy. Podróżuje się odcinkami: raz lądem, to znowu przeprawa promowa. Na Chiloe byłem w ubiegłym roku. Więc decyduję się. Nie jadę tędy do Chile. Pojadę do Mendozy i stamtąd przez Andy do Santiago. To przepiękna, ruchliwa i pewna trasa. Znam ją z poprzedniego pobytu. więc wiem, że będę mógł ukraść dużo obrazów.
Bankowy koszmar
O zmroku ładuję film do kaset i sprawdzam ekwipunek. Rano idę wynająć samochód. Jeszcze tylko szybkie śniadanie w barze: cafe cortado z medialuną. Po drodze trafiam na Banco Chubut. Wewnątrz tłok, co najmniej dwieście osób. Biorę numerek, przede mną kilkadziesiąt osób. Na szczęście biuro wynajmu aut jest tuż za rogiem. Koszt wynajmu podobny jak w Bariloche. Dziewczyna wypisuje umowę, idę z nią do banku i z powrotem. Za dziesięć dziesiąta mam kluczyki w kieszeni. W banku tylko siedem osób przede mną. Ulga. Siadam i czekam. Niebawem orientuję się, że tylko jedna kasa obsługuje takich jak ja z numerkami. Kilkanaście pozostałych wybiera klientów według jakiegoś innego klucza, a może po prostu na chybił trafił? Cieszę się, bo dwie lub trzy osoby się nie pojawiły, więc zbliżam się do światłego celu. Po dwudziestu minutach moja kolej. Pasaporte, numero etc.
Panienka wypisuje moje dane najpierw na komputerze, potem odchodzi i po chwili wraca z podwójnymi wydrukami. Teraz kolej na podpisy. Zszywa po dwie strony razem i wręcza mi. Strach mnie obleciał, czeka mnie kolejna kolejka! Nie pomyliłem się. Rozglądam się w tłumie, ogon do kasy na kilkadziesiąt osób. Naiwnie wierzę, że wypłaty następują szybko. Ale przy trzecim kliencie zacięło się. Urzędnik zszywa jedną parę dokumentów, drugą parę dokumentów, trzecią... przed nim leży cały ich stos. Myślałem, że zwymiotuję. Drę papiery w kawałki i uciekam z banku. W Banco Patagonia na sąsiedniej ulicy niewielki ogon do kasy. Po pół godzinie sakramentalne: passeporto, numero i nareszcie dostaję peso. Wymiana pieniędzy zajęła dwie godziny!
W okolicach miasteczka Esquel jest wiele takich miejsc, które budzą zachwyt i koniecznie trzeba je utrwalić na zdjęciach
Biorę samochód, pędzę po plecak i w drogę
Już jedenasta! Do parku około 50 kilometrów. W pobliżu Trevelin skręcam na piaszczystą drogę, jadę teraz na północny zachód, podczas gdy dalej na południu, w pobliżu granicy, jest ogromna zapora wodna i elektrownia. Niebawem otwiera się rozległy widok, więc staję na poboczu – trzeba ukraść kilka obrazów. Przed godziną 14 jestem przy leśniczówce w parku. W pobliżu jakaś szkoła i kilka budyneczków. Wokół zielono. Otaczają mnie strzeliste drzewa i dziwne ptaki o brązowo-czarno-białym upierzeniu. W życiu takich nie widziałem.
Dowiaduję się, że jest za późno na wyjście w teren. Dojście do lago Krüger po zachodniej stronie zajmuje prawie cały dzień, ponadto na niektórych odcinkach trasy wciąż jeszcze leży śnieg. Radzą mi, abym się przejechał wzdłuż jeziora Futalufquen na północ, aż do Lago Rivadavia. Ruszam więc wpierw do pobliskiej hosterii Futalufquen. To elegancki pensjonat z olbrzymią werandą i salonami. Doba z częściowym wyżywieniem kosztuje od 500 peso wzwyż. Powiadają, że bilety na łódź do El Alerzal, gdzie rosną alerces, są wyprzedane na cały tydzień naprzód. To tak jakbyście przyjechali w południe na Łysą Polanę i chcieli obejrzeć limby rosnące po drugiej stronie Tatr – nad Popradzkim Stawem! Wracam więc w stronę leśniczówki i skręcam na drugą stronę jeziora.
Specjalista od obrabiania banków, następca Butcha Kassidy i Sundance Kida, niejaki John Dillinger
Spotkanie z... Butchem Kassidy i Sundance Kidem
Nieco dalej na północ, w dolinie Cholila, słynna para "bankorobów" – Butch Kassidy i Sundance Kid (pamiętacie film o identycznym tytule z Redfordem i Newmanem w rolach głównych?) – znalazła spokój jako prosperujący farmerzy. Butch i Sundance, uciekając przed szeryfami w Stanach, osiedli tu w 1901 roku, gdy Argentyna otwierała granice dla emigrantów. Wkrótce dołączyła do nich Ethel Place (na filmie piękna Cathrin Ross). Na swym ranczu mieli 300 krów, 1500 owiec, kilkanaście koni. Ich sąsiedzi to emigranci z Chile, Walii, Anglii, Irlandii i Teksasu. Wśród tych ostatnich znalazł się nawet były szeryf. Mówią, że potomkowie tamtych osadników żyją tutaj do dzisiaj. W każdym razie chata Butch & Sundance stoi i można ją oglądać.
Trudno sobie sobie wyobrazić, że sto lat temu nie było komunikacji samochodowej ani lotniczej, drogi były dużo gorsze niż obecnie, nie było telefonu i internetu, a wiadomości dochodziły z jednej półkuli na drugą i ludzie się przemieszczali bez problemu. Ale mnie zastanawia, co to był za dziwny układ: ich dwóch i ona jedna na dalekim odludziu? Symetryczny czy niesymetryczny? Kronikarze dyskretnie milczą na ten temat.
Jadę powoli wypatrując motywów do zdjęć. Ostrożnie prowadzę samochód, co jakiś czas staję na poboczu i przymierzam się do zdjęcia. Z reguły unikam fotografowania jeziora i gór. Woda, góry i niebieskie niebo wyglądają podobnie i pocztówkowo w dowolnym miejscu globu. Spostrzegam trzy kormorany siedzące na kamiennej skałce wystającej z jeziora. Jakby pozowały ustawione do zdjęcia. Wiem jednak, że gdy się zatrzymam i zbliżę, odlecą zanim zdążę przygotować kamerę. Od czasu do czasu mija mnie samochód. Delektuję się przyrodą.
Ale myśl o fachowcach i bankach nie daje mi spokoju. Na przykład ich następca, niejaki John Dillinger. Ileż on obrobił banków w Chicago i okolicy! Zapamiętałem tylko, że co najmniej trzy razy z bronią w ręku dawał dyla z więzienia. Amerykański idol i bohater. Z pewnością zasługuje na to miano, bo inaczej nie zrobiono by przecież ośmiu filmów o jego dokonaniach. Najnowszy film obejrzałem w czasie lotu samolotem LanChile. Niestety, i Buch Casidy, i Sundance Kid, i nieszczęsny Dillinger urodzili się o kilkadziesiąt lat za wcześnie. W dzisiejszych czasach, błyskotliwych czasach internetu, prosperity i zawrotnej cywilizacji nie okrada się banków z zewnątrz. W dzisiejszych czasach okrada się banki od wewnątrz.
Mijam piękne Rio Arrajanes, które łączy dwa jeziora, skręcam w leśną dróżkę i zjeżdżam nad brzeg. Za ogrodzeniem, wśród zieleni, elegancka drewniana willa o skośnym dachu i przestronnych oknach, tu i ówdzie oddzielnie położone domki. To Lago Verde Wildernes Resort. Wewnątrz szklane gabloty z biżuterią i lokalnymi wyrobami. Elegancko. Ściany są chyba zrobione z drzewa wiśniowego, a wygładzone jak florenckie mozaiki. Dolatują dźwięki fortepianu. Staję na podeście. Piętro niżej jest sala restauracyjna, na białych ścianach obrazy, nowoczesna sztuka. Gustownie, bogato. Pianistka przerywa grę i serwuje mi piwo z okolicznego browaru – jest doskonałe. Można tutaj się zatrzymać na popas. Cena – 325 dolarów za dobę.
Po przelotnej burzy wypogadza się. Jest jasno, mimo że jest już 8:30 wieczorem. Czas wracać. Robię ostatnie zdjęcia i pakuję sprzęt. Gdy zbliżam się do Esquel, mam najwspanialsze oświetlenie, jakie można sobie wymarzyć. I jak zwykle brakuje mi filmu.
Skomentuj artykuł