Miłość w czasach sztucznej inteligencji
Wyobraźcie sobie taką sytuację. Jest nieodległa przyszłość, siedzicie spokojnie w domu aż nagle do drzwi puka syn. Obiecał, że pokaże swoją ukochaną. Otwieracie a on mówi: "Mamo, tato, przedstawiam wam mój system operacyjny".
Gdyby ktoś mi powiedział, że "Her" jest filmem o facecie w pastelowych ciuchach, który ma problemy z dziewczyną, z góry skreśliłabym go z listy potencjalnych rzeczy do zobaczenia. Nie oszukujmy się, to brzmi po prostu miernie. Sytuację kompletnie zmienia fakt, że Ona nie jest człowiekiem. Jeśli kiedykolwiek marzyliście o romansie z iPhonową Siri, to film dla was.
Theodore jest nietypowym pisarzem - na zamówienie wchodzi w bardzo intymną relację ze swoimi zleceniodawcami i tworzy listy "od nich" dla najbliższych. Do babci, do kochanki, do syna. Ten smutny proceder przypomina mi nieco popularną w niektórych krajach usługę - przytulanie za pieniądze. Po uiszczeniu opłaty dostajesz namiastkę prawdziwej intymności. W tym wypadku płacisz za to, by tę namiastkę dostała droga ci osoba.
Pisanie rzewnych wywodów zaspokaja emocjonalne potrzeby Theodore'a w czasie dnia. W nocy dzwoni do przypadkowych kobiet, z którymi uprawia przez telefon, aby następnie zasnąć pełen niepokoju i poczucia pustki, po rozwodzie ze swoją utalentowaną żoną.
Mimo tak "burzliwego" życia towarzyskiego, Theodore jest samotny niczym Chuck Noland na bezludnej wyspie. Nie maluje co prawda Wilsona na piłce, ale pustkę, którą w jego życiu pozostawiła była żona, postanawia zapełnić... inteligentnym systemem operacyjnym. Po zapłaceniu prawdopodobnie tłustego rachunku, siada przed komputerem, odpowiada na pytanie o relację z matką i już po kilkunastu sekundach Ona jest gotowa - sztuczna inteligencja o głosie Scarlett Johansson i charakterze idealnie dopasowanym do Theodore'a.
Dalej wszystko toczy się w błyskawicznym tempie. Ona, Samantha, z seksownej sekretarki przeistacza się w życiową partnerkę.
Tyle jeśli chodzi o fabułę, bo to nie ona odgrywa w filmie główną rolę. Wszystko w dziele Spike'a Jonze dostrojone jest tak, aby bombardować emocjami. Pierwszą rzeczą, która uderza w "Her", jest fantastyczna, miękka kolorystyka. Obrazy utrzymane są w ciepłych, pastelowych barwach, które kojarzą się z dojrzałymi, napęczniałymi sokiem owocami. Światło jest miękkie i rozproszone, a przestrzenie przytulne.
Ogromną zaletą filmu jest fakt, że to jedno z niewielu science-fiction, które nie atakują nas bajerancką technologią. Nie ma latających samochodów, sprzętów sterowanych za pomocą myśli, laserów, robotów i tego cudownego urządzenia, które przyrządza każdy posiłek, na jaki masz ochotę. To taki "zwyczajny" świat, nawet z lekką nutą retro w strojach. Jedyną rzeczą, która przypominam nam o tym, że to s-f, jest wyjątkowo zaawansowana sztuczna inteligencja. Ten celowy zabieg pozwala skupić się na tym, co czuje Theodore.
Podobnie jest z warstwą dźwiękową. Nie mogę sobie wyobrazić nikogo, kto nadawałby się do tej roli lepiej niż Scarlett Johansson. Jej głos jest jak gęsta czekolada z dodatkiem chilli. Jest uwodzący i jednocześnie infantylny . "The moon song" zaśpiewane z Joaquinem Phoenixem to naprawdę coś.
Nie będę się skupiać na kilku logicznych niedociągnięciach, jakie ma "Her". Sam fakt, że dostajesz możliwość stworzenia sztucznej inteligencji, która jest dostosowana do ciebie, zapala czerwone światło w mojej głowie. A co jeśli przez systemem usiadłby pedofil szukający lolitki? Taki "system operacyjny" po prostu nie mógłby wejść do sprzedaży, rodząc zbyt wiele wątpliwości natury etycznej.
Cała historia to tylko pretekst do zastanowienia się nad pewnymi aspektami naszego życia. "Her" każe stawiać sobie pytanie o to, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, by zagłuszyć samotność. Zgodzisz się, żeby utrzymywać związek na dystans? Żeby zrezygnować ze skype'a i rozmawiać tylko przez telefon? Żeby dzielić życie z kimś, kto nie ma ciała? Czy to wystarczająco dużo? I jak nie dopuścić do tego, by rozpacz przesłoniła nam prawdziwe relacje, które są na wyciągnięcie ręki.
"Her" może nie odkrył przede mną jakichś prawd objawionych, ale przyniósł mi wiele przyjemności. Już dawno nie widziałam filmu, który byłby tak kompleksowo przemyślany. Ostatni raz podobne wrażenia pozostawiło we mnie "Moonrise Kingdom". Szczerze polecam, szczególnie w dzisiejszych czasach, pełnych emocjonalnych dróg na skróty.
Ola Gołąb - Z wykształcenia biofizyk, pracuje jako redaktor serwisów medycznych i popularnonaukowych na portalu Onet. Autorka bloga o popkulturze popfiction.pl. Twitter: a_golab, Facebook.
Skomentuj artykuł