Historia to oceni
O powstaniu warszawskim i jego legendzie, z ks. Marianem Sedlaczkiem, powstańcem z batalionu "Gustaw" rozmawia o. Marcin Wrzos OMI.
O. Marcin Wrzos OMI: Niedawno ukazała się kontrowersyjna książka Piotra Zychowicza o powstaniu warszawskim pt. Obłęd 44.
Ks. Marian Sedlaczek: Nie czytałem jej, ale z tytułem się zgadzam. To był obłęd. Moja ocena powstania warszawskiego już od pierwszych chwil jego wybuchu była negatywna i jeszcze na kilka dni przed wybuchem byłem przekonany, że powstania nie będzie! Tę opinię podziela wielu starszych przyjaciół. Gen. Władysław Anders powiedział, że za wywołanie powstania powinno się postawić gen. Tadeusza "Bora" Komorowskiego przed trybunałem stanu. Jestem tego samego zdania.
Ksiądz, ranny powstaniec - i takie słowa?
Tak sądziłem już po pierwszym alarmie do powstania, 27 lipca 1944 r., który został odwołany następnego dnia o godz. 13.00. Przesiedzieliśmy na punkcie koncentracyjnym, w szkole, mniej więcej siedemnaście godzin. Zebrała się tam Kompania Harcerska i dowództwo batalionu "Gustaw". Krótko po dwudziestej w sąsiedniej klasie dowódca batalionu (dziś wiem, że był to mjr Gustaw Gawrych) zebrał dowódców plutonów na odprawę i po przeliczeniu uzbrojenia zastanawiali się, co zrobić w razie zaatakowania nas przez Niemców. Rozpatrywali różne warianty i za każdym razem dochodzili do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie nie wycofywanie się, lecz obrona na miejscu.
I w tym momencie ogarnęła mnie złość. Bo ile mieliśmy broni? Nie wystarczało nawet dla jednej drużyny strzeleckiej (dziewięciu żołnierzy), a kompania liczy około 90 osób. Mieliśmy dwa pistolety maszynowe Sten z małą liczbą amunicji, tuzin pistoletów zwykłych i około 40 granatów (w większości chałupniczej produkcji). Owego wieczoru myślałem, że tylko my jesteśmy tak słabo uzbrojeni. Toteż gdy przyszedł rozkaz rozejścia się, odetchnąłem z ulgą. W najbliższą niedzielę, 30 lipca, miałem zakończenie próby na podharcmistrza. Spotkałem kolegów z kursu podharcmistrzowskiego i dowiedziałem się, że ich oddziały były uzbrojone wcale nie lepiej niż nasza Kompania Harcerska. Nabrałem przekonania, że powstanie zostało odwołane, bo nie mamy czym walczyć.
No i 1 sierpnia drugi alarm, druga koncentracja. Niestety, o ile za pierwszym razem wszystko poszło sprawnie, w całej Warszawie nie było ani jednej wpadki, dekonspiracji, o tyle za drugim razem to się nie udało i w kilku miejscach strzelanina zaczęła się około dwóch godzin przed wyznaczonym terminem. Kompania Harcerska i dowództwo batalionu "Gustaw" miały tym razem koncentrację w bursie (pustej w czasie wakacji) przy ul. Senatorskiej, naprzeciw kościoła św. Antoniego. Gdy rozdano biało-czerwone opaski i chłopcy trochę po godz. 15.00 rozbiegli się po tej bursie, słychać było głosy przerażonych mieszkańców: "O Boże! I u nas też już są! Gdy przyjdą Niemcy, powiemy, że my nic nie wiemy, że wszystko to Sedlaczkowa (mama zorganizowała obiad dla kompanii) i Frąckiewicz (wujek, który był magazynierem w schronisku)". Dostałem rozkaz, by obserwować okolicę przez okno w dachu. Widziałem w dali z jednej i drugiej strony pożary, a ze szczekaczek dochodził głos: "Halo! Halo! Uwaga! Komendant wojskowy zarządził stan oblężenia na terenie miasta. Domy, z których strzela się na ulice, będą zrównane z ziemią...".
Moja negatywna opinia o wybuchu powstania jest też związana z oceną sytuacji politycznej, jaką wyrobiłem sobie pod wpływem lektury książki Iwana Sołoniewicza Rosja w obozie koncentracyjnym (jest to relacja uciekiniera z obozu, którą tłumaczył pod pseudonimem mój ojciec) oraz pod wpływem antykomunistycznych publikacji innego przyjaciela ojca - Henryka Glassa i lektury wydawanego w konspiracji Szańca. Byłem przekonany, że przenigdy, w żaden sposób, Stalin nam nie pomoże. W tej sytuacji ewentualne powstanie było wymierzone militarnie przeciwko Niemcom, a politycznie przeciwko Rosji. Jak można się skutecznie bić równocześnie na dwa fronty?
I wychodząc do powstania, myślał Ksiądz o tym, że nie macie szans?
Wśród młodszych kolegów, moich podwładnych (byłem już cały rok drużynowym) panował niesamowity entuzjazm. Jednak ja go nie podzielałem. Jak się zaczęło, to trzeba się bić! Gdy po kilku dniach Niemcy nie zdołali zdusić powstania, pomyślałem: A może się uda? Potem po prostu wykonywałem rozkazy.
W powstaniu giną przyjaciele, znajomi…
Najwięcej ich zginęło 13 sierpnia, od wybuchu czołgu pułapki. Około południa podjechał pod barykadę na naszym odcinku od placu Zamkowego. Byłem na naszych kwaterach przy Kilińskiego 3, o niczym więc nic nie wiedziałem. Z czołgu wysiadł Niemiec i uciekł. Nie udało się go zastrzelić. Posłali meldunek do dowództwa. Otrzymali odpowiedź: "Zachować ostrożność". W międzyczasie przyszli żołnierze z sąsiedniej jednostki, mówiąc: "Jesteśmy z wojsk zmotoryzowanych i na tym się znamy". Rozebrali barykadę, uruchomili silnik i wprowadzili czołg do środka. Zjechali nim ulicą Podwale, w pobliże kwater naszej kompanii przy Kilińskiego. Kto był wolny, pobiegł go zobaczyć. Dużo chłopców z plutonu łączników po prostu go obległo. I nagle jakaś płyta zsunęła się z niego i nastąpił ogromny wybuch. To była jatka. Wybuch wyrzucił kawałki ludzkich ciał na balkony na wysokości pierwszego piętra. Pluton łączników poniósł wtedy niesamowite straty: ponad 40 proc. stanu oddziału. Ogólnie zginęło około 70 osób. Po wojnie studium uzbrojenia armii niemieckiej wykazało, że to nie był czołg pułapka, tylko pojazd, którego Niemcy używali do wysadzania bunkrów.
Jak byliście uzbrojeni?
Bardzo słabo. W dniu wybuchu powstania były uzbrojone właściwie tylko bataliony Kedywu - "Parasol", "Zośka". My, na Woli, w ciągu pierwszych pięciu dni powstania mieliśmy uzbrojenie dla jednej drużyny strzeleckiej i do tego bez karabinu maszynowego. Reszta kompanii nie walczyła. Wznosili barykady itp. Potem, na Starym Mieście, broni i hełmów wystarczało dla jednego plutonu, który obejmował służbę na odcinku wyznaczonym do obrony przez kompanię.
Czy myśleliście o tym, że w trakcie powstania masowo zabijani są cywile?
W pierwszych dniach nic o tym nie wiedzieliśmy. Skąd mieliśmy wiedzieć? Nie było gazet. Poza tym ja byłem w dzielnicach, w których od początku, przez cały czas, toczyła się walka: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Północ... Gdy z jednej z tych dzielnic Niemcy wyparli powstańców, zaraz zaczynali w następnej. Byliśmy zajęci walką, a po przybyciu na kwatery trzeba było nosić rannych, przynosić żywność i wodę, gasić pożary itd. Nie było czasu, żeby myśleć o czymś innym. 6 sierpnia, w uroczystość Przemienienia Pańskiego, po Mszy św. w kościele garnizonowym przy ul. Długiej oddziały, które nie musiały być na odcinkach obrony im przydzielonych, przeszły bez broni w defiladzie. Nie dotarła wówczas do nas wiadomość, że właśnie w owych dniach Wola spłynęła krwią - Niemcy wymordowali kilkadziesiąt tysięcy warszawiaków.
Był ksiądz dwa razy ranny…
Byłem ranny w głowę, raz lekko, a drugi raz poważniej. Wróciliśmy rankiem na kwatery, chyba to było 23 sierpnia, z barykady u wylotu Podwala na plac Zamkowy. Spaliśmy już tylko na parterze i w piwnicach. Chciałem się umyć, wyniosłem na podwórze miednicę z wodą. I wtedy spadł tam pocisk z granatnika. Drugi raz byłem ranny po przejściu kanałami do Śródmieścia, na kwaterach kompanii przy ul. Czackiego, pod koniec pierwszego tygodnia września. Kwatery kompanii zostały wówczas zbombardowane podczas nalotu. Straciłem przytomność. Choć wyglądałem beznadziejnie i jęczałem, rany okazały się powierzchowne. Jeden z kolegów, który mnie wówczas uratował, kilka dni później, gdy zobaczył mnie prowadzonego przez sanitariuszkę z obandażowaną głową, nie wierzył własnym oczom.
Jak wyglądała Wasza niewola?
Opuszczaliśmy Warszawę rozdarci. Przegrany bój, a do tego ruiny miasta. To był początek końca wojny. Przybyliśmy do szpitala jeńców wojennych w Zeithain w połowie drogi między Dreznem a Lipskiem. Cała kadra lekarska i gospodarcza szpitala była polska, tylko naczelny lekarz szpitala był Niemcem. Baraki, w których nas umieszczono, wcześniej zajmowali jeńcy rosyjscy. Były niesamowicie zapluskwione. Gdy potrząsnęło się siennikiem, pluskwy sypały się jak groch. Nie pomogło oczyszczenie swojego łóżka, bo pluskwy przyszły od sąsiada - łóżka stały ciasno, jedno przy drugim.
Jak należy wspominać powstanie i jego legendę?
Z jednej strony trzeba pamiętać męczeństwo, mieć szacunek dla tych, którzy podjęli się tej nierównej walki, do wysiłku, który podjęło społeczeństwo Warszawy. Z drugiej strony trzeba zadawać pytania: czy potrzeba było tyle ofiar, czy trzeba było doprowadzić do zupełnego zniszczenia miasta, czy trzeba było naiwnie sądzić, że Stalin nam dopomoże, a my, Polacy, jesteśmy w stanie odwrócić bieg układów politycznych z Jałty? Nie wiem. Pewnie historia to oceni.
Skomentuj artykuł