Zbrodniarka, która katowała polskie dzieci. Po wojnie pracowała w żłobku
Genowefa Pohl była sadystką i zbrodniarką wojenną, która w szczególnie okrutny sposób traktowała dzieci. Głodzenie, bicie, tortury, zabójstwa to tylko niektóre z okropności, jakich się dopuszczała. Po wojnie nie tylko zmieniła nazwisko i uniknęła kary śmierci, ale również znalazła pracę w dziecięcym żłobku. Przez ponad dwadzieścia lat żyła dalej w Łodzi, gdzie w czasie wojny dopuszczała się niewyobrażalnych zbrodni wobec dzieci. Kim była okrutna wachmanka? Przeczytaj fragmenty książki Błażeja Torańskiego "Kat polskich dzieci. Opowieść o Eugenii Pol".
Kanwą opowieści o zbrodniarce jest wojenna rzeczowość prewencyjnego obozu dla młodych Polaków Policji Bezpieczeństwa w Łodzi. Funkcjonował on do końca niemieckiej okupacji i - jak podkreśla Błażej Torański - był w istocie obozem koncentracyjnym.
"Od grudnia 1942 do stycznia 1945 roku działał w Łodzi niemiecki obóz izolacyjny dla dzieci - Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt. Prewencyjny Obóz Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi. Wzorowany na obozie dla nieletnich w Moringen w Dolnej Saksonii".
"Za autora projektu uznaje się Alvina Brockmanna, kierownika Krajowego Urzędu ds. Młodzieży w Katowicach. Realizację powierzono Oswaldowi Pohlowi, obergruppenführerowi SS, zarządzającemu Głównym Urzędem Gospodarczo-Administracyjnym SS (był on także głównym inspektorem niemieckich obozów koncentracyjnych). Zarządzenia firmował sam reichsführer SS Heinrich Himmler, komisarz Rzeszy do spraw umacniania niemieckości".
"Wzdłuż ulic Brackiej, Emilii Plater i Górniczej w Łodzi Niemcy wykroili z getta pięć hektarów, otoczyli je drewnianym płotem, sięgającym mniej więcej trzech metrów i zwieńczonym zwojami drutu kolczastego. Deska obok deski, bez prześwitów, aby oko ludzkie nie dojrzało dziecięcego piekła. Od strony cmentarza żydowskiego podniesiono ceglany mur. Na wieżyczkach strażniczych silne reflektory i esesmani z bronią maszynową. Ujadające psy. Żeby nie można było uciec. Jak w Auschwitz".
"Polen-Jugendverwahrlager otwarto 1 grudnia 1942 roku, a pierwszy transport więźniów dotarł (do niego - przyp. red.) dziesięć dni później. Dzieciom przydzielono numery obozowe".
"Kierujący obozem urzędowali przy ulicy Przemysłowej 34. Byli nimi kolejno: Hans Heinrich Fuge, Arno Wruck i Erlich Enders. Ich pracę kontrolował Karl Ehrlich, szef niemieckiej policji kryminalnej w Łodzi. Wśród załogi wyjątkową brutalnością wyróżniała się trójka wachmanów: Sydonia (właściwie Isolde) Bayer, Edward August i Eugenia Pol vel Genowefa Pohl, Medea tej opowieści. W ocenie byłego więźnia Janusza Prusinowskiego August, Bayer i Pol byli największymi w obozie sadystami".
Kim była Genowefa Pohl?
Genowefa Pohl została strażniczką niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci w wieku 18 lat. "Wychowawczyni" szybko stała się postrachem swoich bezbronnych podopiecznych. Sadystyczne metody wachmanki, które zachowały się we wspomnieniach więźniów obozu, do dziś wywołują przerażenie. Głodzenie, bicie, tortury, zabójstwa to tylko niektóre z okropności, jakich dopuszczała się kobieta.
O tym jak wielką zbrodniarką wojenną była Genowefa Pohl, świadczy następujący fragment:
Latem 1943 roku Zygfryd Żurek pracował z grupą chłopców w ogrodzie przy pieleniu. Powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. "Pol złapała (…) jakiegoś chłopca, który miał czerwone oznakowania na ubraniu" - opisywał. Obserwował to z odległości dwudziestu metrów. Wachmani Eugenia Pol i Edward August "chłopca tego złapali za nogi i głową w dół topili go w beczce (przeciwpożarowej). Wpychali go i wyciągali razem, gdyż August go trzymał i zanurzał do beczki, a Pol przytrzymywała (…), jak był zanurzony (…) głową w dół, to woda wylewała się nawet i pryskała (…). Razem go topili (…). Gdy chłopiec się rzucał, to Pol go wpychała. Oboje - i August, i Pol - śmiali się przy tym. (…) Wyciągnęli go, August rzucił go na bok, na ziemię, koło tej beczki i odszedł razem z Pol (…). Chłopiec został utopiony (…). Leżał (…) przy tej beczce aż do wieczora. Bez ruchu. Więźniowie zanieśli go do trupiarni (…). Do szopy, gdzie składano zwłoki". Żurek był także świadkiem, jak Eugenia Pol innego więźnia "osobiście zabiła kopaczką". "Kopaczką wyrywał trawę. Podeszła do niego Pol, coś mu powiedziała, a potem widziałem, jak wyrwała mu tę kopaczkę z ręki i ostrzem jej zaczęła bić go po całym ciele i po głowie (…). Upadł po pierwszym uderzeniu w głowę, a Pol biła go dalej i wyzywała »du szweine« (…). Kilka minut Kat polskich dzieci na pewno się tak nad nim znęcała (…). Jak odchodziłem, to on jeszcze leżał". "Najgorsza była ta trójka: August, Bayer i Pol" - ocenia. Nie ma wątpliwości, że wachmanka "była dziką bestią". Bogdan Borowski, rocznik 1933, nazwał ją sadystką, "zgagą" i "zgryzotą". Podczas procesu, wskazując na Eugenię Pol w ławie oskarżonych, powiedział: "Trzęsę się, bo nie mogę tej zgryzoty widzieć" oraz "Denerwuję się, że polski wymiar sprawiedliwości tak się bawi, że taka zgaga na świecie żyje". Dla Zygmunta Kaźmierczaka była "ostatnim gadem": "Wcale nie miała litości". Jego uderzyła szpicrutą "dwa razy przez łeb" za to, że pobiegł za wozem, który przyjechał z miasta. Miał nadzieję, że jakąś kromkę dostanie. W obozie najbardziej wspierały się rodzeństwa. Wiosną 1944 roku Jan Prusinowski zdobył kawałek chleba. Aby się nim podzielić z siostrą Krystyną, umówił się z nią konspiracyjnie za latryną. Kiedy nakryła ich Genowefa Pohl, rozbiegli się do baraków. Janek miał pecha, wachmanka podstawiła mu nogę i zaczęła kopać po czole. Krew ciekła mu z twarzy - opowiadał - stracił przytomność. Świadomość powróciła mu w karcerze. Leżał na wilgotnym betonie.
Okrucieństwo pozostałych strażników opisuje inny fragment:
O wachmance Janusz Prusinowski mówi zdecydowanie: "Była po prostu sadystką. Znęcała się nad chłopcami i nad dziewczętami (…). Nieraz dziewczynki nosiły kotły, to popychała je i kopała". O dwuletnich dzieciach w obozie: "Znęcała się nad tymi dziećmi (…). Były popychane, uderzane głową o cement, brane za nóżki i uderzane głową o ścianę. W obozie mówiono, że takie rzeczy robi Pol i Bayer. Głośno było o tym". Wypadków śmierci na terenie obozu Janusz Prusinowski nie zna, ale słyszał o wycięciu jednemu z więźniów scyzorykiem jądra. Przypisuje się to Edwardowi Augustowi. Zygmunt Kaźmierczak także zabijania i śmierci nie widział, ale wie, że "wypadków śmiertelnych było dużo": "Trupy widziałem", "Widziałem zastrzelonego chłopca na płocie koło ubikacji", "Na drucie został zastrzelony, gdy uciekał". Ten przypadek potwierdza Marianna Kowalewska (w obozie Sroczyńska): "Widziałam nieżywego chłopca i mówiono, że był zastrzelony przy próbie ucieczki". Czesława Werner, rocznik 1930: "Widziałam, jak Pol przed dziecięcym blokiem toczyła nogami kulę śnieżną, z której wystawały nogi. Jak się później dowiedziałam (…) »bawiła« się w ten sposób zwłokami dziewczynki, która zmarła z głodu. (…) Tocząc kulę śnieżną ze zwłokami dziewczynki, śmiała się, zupełnie tak, jakby to sprawiało jej olbrzymią radość. Z kuli, o której mówiłam, Pol ulepiła bałwana. Bałwan ten stał przed barakiem dziewczęcym (…) około dwóch, trzech dni".
Genowefa Pohl, nie dość, że nigdy została w pełni ukarana za swoje czyny, po wojnie znalazła pracę w znajdującym się w Łodzi żłobku dla dzieci. Przez ponad dwadzieścia lat żyła dalej w mieście, w którym w czasie wojny dopuszczała się niewyobrażalnych zbrodni. Być może pomogło jej to, że jeszcze w 1945 roku zmieniła nazwisko na bardziej polsko brzmiące "Pol" oraz zaczęła używać imienia "Eugenia".
Błażej Torański "Kat polskich dzieci. Opowieść o Eugenii Pol" (Wyd. Prószyński i S-ka")
Sąd zbrodniami Genowefy Pohl zajął się dopiero w latach 70. Proces prowadzony był opieszale i odbywał się pod silną presją polityczną. Genowefie Pohl nigdy nie udowodniono popełnionych zbrodni. Ona sama również nie przyznała się do winy. Choć groziło jej dożywocie, a nawet kara śmierci, została skazana jedynie na 25 lat pozbawienia wolności, 10 lat pozbawienia praw publicznych i konfiskatę majątku. W 1989 Genowefa Pohl została warunkowo zwolniona z więzienia. Zmarła w 2003 roku w Łodzi.
Skomentuj artykuł