Co to znaczy "żyć jak Chrystus"? Odpowiedź kryje się w historii Maïti Girtanner
Maïti Girtanner w czasie wojny została wzięta do niemieckiej niewoli i poddawana wyrafinowanym metodom tortur. "Nadzorował je pewien młody doktor, a polegały one na metodycznym obijaniu pałką podstawy kręgosłupa. Na zewnątrz nie zostawiały większych śladów, jednak wyrządzały ogromne szkody wewnętrzne". Przeczytaj fragment książki "Samotność przełamana", której autorem jest bp Erik Varden OCSO.
Gdy zastanawiamy się nad tym, na czym w naszym przypadku ma polegać życie i postępowanie "na pamiątkę" Chrystusa, pożyteczne może być przyjrzenie się przykładom bliższym naszej niejednoznacznej rzeczywistości. Nekrolog opublikowany 2 maja 2014 roku w "Timesie" oddawał hołd takiej właśnie osobie: Maïti Girtanner, weterance francuskiego ruchu oporu. Dopiero w ostatnich latach życia opowiedziała ona o swych doświadczeniach z okresu II wojny światowej: najpierw wystąpiła w programie telewizyjnym, następnie zaś udzieliła długiego, spisanego w formie książki wywiadu Guillaume Tabardowi, redaktorowi naczelnemu "Le Figaro".
Maïti urodziła się w 1922 roku z matki Francuzki oraz ojca Szwajcara. Szwajcarska narodowość oraz znajomość języka niemieckiego odegrały istotną rolę w jej dalszych losach. Będącego konwertytą na chrześcijaństwo ojca utraciła w wieku czterech lat. Owdowiała matka zabrała dwójkę swych dzieci do Paryża, by wychować je w domu swych rodziców, Marie-Louise i Paula Rougnon. Rougnon - uczeń Césara Francka, będącego mistrzem Alfreda Cortota - już wcześniej przeszedł na emeryturę, opuszczając swą katedrę w Konserwatorium Paryskim, ale wciąż przyjmował uczniów w domu. Uznawano go za jednego z najlepszych nauczycieli muzyki tamtych czasów. Korzystająca z jego kierownictwa Maïti od dzieciństwa wiedziała, że pragnie zostać pianistką oraz że posiada potrzebny do tego talent.
Tortury i zniszczone życie
Jeszcze przed wypowiedzeniem wojny cała rodzina opuściła Paryż, udając się do swego majątku w Bonnes - mieście położonym nad rzeką Vienne, w pobliżu Poitiers. W czerwcu 1940 roku do miejscowości tej wkroczyła armia niemiecka. Dom Rougnonów został zarekwirowany na kwaterę oficerską. Bonnes znalazło się na skraju terytorium okupowanego. Zaraz za rzeką rozciągała się ziemia niczyja, za którą rozpoczynała się wolna strefa, kontrolowana przez rząd Vichy. Wkrótce Maïti zajęła się przemytem uciekinierów przez granicę stref. Prowadziła coraz szerszą działalność i związała się z miejscowymi komórkami ruchu oporu. Ze swej młodości oraz dwujęzyczności uczyniła tarczę ochronną. Z czasem do tego celu zaczęła wykorzystywać również talent pianistyczny. Występy dla niemieckiej elity stwarzały jej okazję do zbierania potrzebnych informacji oraz wstawiania się za aresztowanymi towarzyszami. Choć Maïti bardzo starała się podtrzymywać pozory, że jest tylko naiwną dziewczyną z dobrej rodziny, jej działalność była coraz bardziej kontrolowana. Pewnego wieczoru w październiku 1943 roku została aresztowana i zabrana na aleję Focha do siedziby gestapo, gdzie poddano ją pierwszym przesłuchaniom. Następnie została wysłana z czwórką innych więźniów do domu znajdującego się w tym zakątku Europy, gdzie nad Atlantykiem Francja styka się z Hiszpanią. Maïti pozostała tam cztery miesiące, poddawana wyrafinowanym metodom tortur.
Więźniom - początkowo w liczbie prawie dwóch tuzinów - nie wolno było ze sobą nawzajem rozmawiać. Często brano ich w krzyżowy ogień pytań. Zadawane im fizyczne tortury stanowiły środek karny. Nadzorował je pewien młody doktor, a polegały one na metodycznym obijaniu pałką podstawy kręgosłupa. Na zewnątrz nie zostawiały większych śladów, jednak wyrządzały ogromne szkody wewnętrzne. Ciosy uszkadzały rdzeń kręgowy oraz centralny system nerwowy. Wskutek każdej takiej sesji Maïti doznawała wręcz paraliżującego bólu. Widziała, jak jej towarzysze i towarzyszki umierają po tych torturach; co najmniej jedna z osób popełniła samobójstwo.
W lutym 1944 roku Maïti nie była już w stanie utrzymać się na własnych nogach i doznała załamania nerwowego. Śmierć wydawała się niezbyt odległa. Tym, co przyniosło ocalenie, była misja ratownicza, przeprowadzona pod egidą szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Maïti trafiła do szpitala i została otoczona opieką, jednak wyrządzone jej ciału szkody okazały się nieodwracalne. Przez resztę życia cierpiała na chroniczne bóle. Nie mogła powrócić do gry na fortepianie. Wiedziała, że nie ma dość sił, by założyć rodzinę. Spędziła życie, udzielając korepetycji oraz angażując się w działalność dobroczynną, wierna swemu powołaniu jako dominikańskiej tercjarki. Zmarła 28 marca 2014 roku w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat.
Gdyby nie dało się nic więcej powiedzieć na temat Maïti Girtanner, jej dzieje należałoby uznać za heroiczne, ale bardzo podobne do losów niezliczonych ludzi, których życie zostało naznaczone wojną. Tym, co wyróżnia Maïti, jest jej duchowa wytrwałość, niezłomna determinacja, by nadać chrześcijański sens swojej doli i przeżyć ją w pełni chrześcijańskiej prawości. Niedługo po wojnie sformułowała dla samej siebie następujący program: "Nie będę postrzegała swego życia jak tragedii". Dotrzymała tego postanowienia co do joty.
"Ośmiel się i bądź wytrwały"
W dzieciństwie Maïti często słyszała, jak jej dziadek od strony matki określa następujące kryteria rozeznawania: "Najpierw należy poznać, potem zrozumieć, a wreszcie rozsądzić". Z kolei po rodzinie ze strony ojca odziedziczyła motto: Oser et tenir bon - "Ośmiel się i bądź wytrwały". W niewoli trzymała się obu tych zasad. Starała się pochwycić w zrozumiały dla siebie sposób wyrządzane jej krzywdy, wyrywając te doznania z odmętów chaosu; była zdecydowana nie dać się złamać. We wszystkim tym kierowała się wiarą. Jej działalność w ruchu oporu wyrastała z poczucia obowiązku. To samo poczucie podtrzymywało ją podczas pobytu w więzieniu.
Maïti wzięła na siebie odpowiedzialność moralną za dobro współwięźniów. Wbrew wydanemu przez strażników nakazowi milczenia, odzywała się do swych towarzyszy i zachęcała ich do rozmów między sobą, bowiem "człowiek jest nade wszystko istotą wyrażającą swoje myśli". Nie zgadzała się na tłumienie człowieczeństwa. W kontaktach z torturowanymi mężczyznami i kobietami, znajdującymi się na skraju śmierci, dawała świadectwo swojej wierze. Opowiadała o życiu wiecznym, opisując je jako "pewność dotarcia do naszego prawdziwego celu, wreszcie zyskania wiedzy na temat tego, dlaczego oraz - przede wszystkim - dla kogo zostaliśmy stworzeni".
Wzięła na siebie odpowiedzialność za własne zdrowie psychiczne. Gdy pytano ją, jak udawało się jej wytrzymać ból ogarniający całe ciało, Maïti odpowiadała: "Opierałam się mu w swym umyśle". Podtrzymywała w sobie pewność, że rozmaite wątki jej aktualnego życia splatają się w pewną opowieść, która z czasem odsłoni swój sens, a może nawet okaże się w pewien sposób piękna. Wiedziała, że "dopóki mogła kierować własnymi myślami, dopóki potrafiła się modlić, dopóty odnosiła zwycięstwo". Przykład Chrystusa dodawał jej sił. Trzymała się przekonania, że opatrzność czuwała nad doznawanym przez nią bólem, skoro nawet On "musiał" cierpieć.
Wreszcie wzięła na siebie odpowiedzialność za swych dręczycieli. Chrystusowy nakaz wybrzmiewał w jej wnętrzu jak niepodważalny imperatyw moralny:
"Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują (…). Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią?" (Mt 5,44.46). Te słowa Jezusa stale we mnie żyły podczas mego pobytu w niewoli, i to nawet w tych momentach, gdy ból osiągał stopień, jakiego wcześniej nie znałam ani nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić. Za łaskę uznaję fakt, że od początku zawładnęło mną to słowo życia i że nie poddałam się myślom niosącym śmierć.
Modlitwa za doktora, który nadzorował okrucieństwo
Maïti podjęła się modlitwy za osoby ją torturujące, w tym zwłaszcza za doktora, który nadzorował całe to okrucieństwo. "Już wówczas głęboko we mnie zrodziło się pragnienie ujrzenia go zbawionym". Pragnienie to bynajmniej nie miało sentymentalnego charakteru. Z perspektywy czasu nabrało ono budzącej trwogę jasności: "W moim przypadku pragnienie, by dostąpił on zbawienia, było zarazem pragnieniem, by zostało pokonane to zło, które nosiłam w samej sobie i którego byłam winna".
Po wyzwoleniu rozpoczęły się nowe zmagania. Maïti musiała zmierzyć się z rzeczywistością, która kontrastowała nie tylko z życiem, jakie wiodła przed wojną, ale również z nadziejami na przyszłość:
"Cierpienie było dla mnie nie tyle czymś przejściowym, co stanem permanentnym. Z takim faktem bardzo trudno się pogodzić. Zawsze żywimy nadzieję, że nasze rany się zabliźnią. Spodziewamy się, że uda nam się »zacerować« swoje życie. W moim przypadku było inaczej. Po prostu musiałam, nie z własnego wyboru, oprzeć życie na nowych podstawach". (...)
Bardzo zależało jej na tym, by wybaczyć. Złem, które chciała zwalczyć w samej sobie, była między innymi skłonność do żywienia urazy, do ciągłego pamiętania o krzywdach. Jej ciało nigdy nie pozwoliło jej zapomnieć o doznanych cierpieniach. (...)
Za swe główne zadanie Maïti uznała wcielanie w życie tego coraz lepiej pojmowanego współczucia. Modliła się o umiejętność przebaczania z całego serca, o wykorzenienie z siebie wszelkiego rozgoryczenia. Zrozumiała jednak, że nie da się tego dokonać jednostronnie: "Przebaczenie nie następuje na poziomie abstrakcyjnym - potrzeba kogoś, ku komu będzie ono skierowane, oraz kogoś, od kogo można je przyjąć". Pragnęła przebaczać, ale nie mogła zignorować pytania: "Czy naprawdę przebaczyłam?".
Rozmowa z oprawcą i przebaczenie
Nieoczekiwany sprawdzian tego nadszedł w 1984 roku. Z Maïti skontaktował się lekarz odpowiedzialny za opracowanie czterdzieści lat wcześniej tortur, które zniszczyły jej życie. Teraz u tego będącego już w podeszłym wieku mężczyzny zdiagnozowano śmiertelną chorobę. Obawiając się śmierci, przypomniał sobie to, co Maïti mówiła o wieczności, i zapragnął dowiedzieć się, czy nadal tak sądzi. Kobieta potwierdziła, że jest przekonana o istnieniu życia wiecznego. Rozmowa zeszła na temat ich poprzednich spotkań oraz skutków, jakie miały one dla niej. To pozwoliło gościowi błagać Maïti o przebaczenie, ona zaś mogła tego przebaczenia udzielić. Gdy mężczyzna schylił się ku niej (tamtego dnia, w wielkim bólu, spoczywała ona na kanapie), ujęła jego głowę w dłonie i pocałowała go w czoło. Jak później podkreślała, gest ten nie był wcześniej zaplanowany, lecz "trzeba było go wykonać". Zauważyła, że człowiek, gdy przekona się o prawdziwości swego przebaczenia, "nie jest już taki sam". Zgodnie z jej słowami podobnej przemiany doznał jej gość. (...)
Fragment książki bpa Erika Varden OCSO "Samotność przełamana"
Skomentuj artykuł