Kocham moje życie tutaj, w Afryce [WYWIAD]

Fot. z archiwum prywatnego

O afrykańskiej oazie i radości świeckich z tego, że mogą założyć dla siebie wspólnotę, o lekcjach mycia zębów i głoszeniu Jezusa w codzienności z Ewą Korbut, misjonarką Ruchu Światło-Życie, rozmawia Marta Łysek.

Marta Łysek: Jak to się stało, że teolog i dziennikarka pojechała na misje do Afryki?

Ewa Korbut: To jest złożona historia. Nie było tak, że od dziecka myślałam: Afryka, misje. Nigdy! Po raz pierwszy słowo „misje” padło w 2015 roku, w komitecie organizacyjnym ŚDM, kiedy poznałam Judytę Sowę.

DEON.PL POLECA

Judyta, która jest odpowiedzialna za misje w Ruchu Światło-Życie, jak tylko usłyszała, że jestem z oazy, zaczęła ze mną o misjach rozmawiać, ale wcale nie myślałam o tym. Później zaraz po ŚDM pojechały do Afryki znajome, a ja zaczęłam im pomagać w prowadzeniu Facebooka. A potem w pracy powiedziano mi, że kończy mi się kontrakt, ale nie będą mi proponować nowego. Niedługo później byłam na urlopie we Francji; pojechałam też do Lourdes i umówiłam się z Matką Bożą, że jeżeli chce, żebym dalej pracowała dla Kościoła, to musi się o to zatroszczyć.

Odpowiadała ci praca dla Kościoła?

- Tak, bardzo, zwłaszcza po pracy przy krakowskich ŚDM i w tej pracy, w której byłam wtedy. I Maryja rzeczywiście się zatroszczyła. A ponieważ kontrakt się kończył - pomyślałam, że można by było zrobić coś nadzwyczajnego. Ruch [Światło-Życie – dop. red.] wtedy szukał osób na misje do Irlandii, myślałam o tym chwilę, ale w końcu uznałam, że pojadę do Afryki.

Na długo?

- Nie, na krótki wyjazd. I jakby to górnolotnie nie zabrzmiało, to rzeczywiście zmieniło moje życie. I już podczas tego wyjazdu Judyta zapytała mnie, czy chciałabym jeszcze raz przyjechać. To nie była żadna głęboka rozmowa: jechałyśmy zatłoczonym autobusem, częstowałyśmy ciastkami, Judycie spadł telefon i pół autobusu go szukało, bo był tak zapchany, i nagle ona mówi: może przyjedziesz na dłużej? A ja na to: co to w ogóle za pytanie? Ale wtedy zasadziła mi tę myśl. Wróciłam, zrobiłam post Daniela w tej intencji, modliłam się, rozeznawałam. Potem ustaliłyśmy z Judytą, że pojadę jeszcze raz na krótko i potem, jeżeli obie strony będą chciały, to możemy pomyśleć o czymś dłuższym. Poza Judytą nikt wtedy o tym nie wiedział.

To nie było jakieś wielkie bum,
Pan Jezus nie przyszedł, nie zapukał i nie powiedział: jedź do Afryki - ale jakoś urabiał, urabiał i urobił.

Jak to jest – zostawić wszystko, co znasz i zamienić na coś zupełnie innego na dwa lata?

- Są takie chwile, że jest ciężko. I nie będę ukrywać, że nie. Jestem na przykład ciocią z telefonu, niektóre dzieci się rodziły w rodzinie czy wśród przyjaciół, jak byłam tutaj, moja chrześnica ochrzczona tuż przed moim wyjazdem w zasadzie mnie nie zna. Obchodzenie urodzin i świąt przez telefon - to nie są łatwe momenty. Ale wszystko poza tym jest tak wynagradzające i tak kocham swoje życie tutaj, że nie rozważam tego tylko na zasadzie: czy lepiej jechać do domu, czy zostać. Póki jestem tu, robię, co mogę i doceniam każdy dzień, każdą chwilę. Teraz są u mnie dziewczyny z Polski, które się pakują, bo niedługo wracają, i dziękuję Bogu, że to nie ja wracam.

Jak wygląda Twoje życie w Afryce?

- Przyjechałam tuż przed pandemią - tydzień przed pierwszym przypadkiem w Polsce, dwa tygodnie przed pierwszym przypadkiem w Kenii. Szkoły zostały zamknięte na cały 2020 rok, więc moje życie tutaj, w SHALOM HOME (szkoła z sierocińcem – przyp. red) to było życie w sierocińcu, z dzieciakami: zabawy, nauka, robienie tego, co akurat potrzeba.

Ostatnie cztery miesiące byłam za to w rozjazdach. Robiliśmy rekolekcje, ludzie przyjeżdżali, jeździliśmy w różne miejsca - taki rytm życia animatora na rekolekcjach, kiedy jest się z uczestnikami, kiedy się prowadzi rekolekcje. Bardzo męczący, ale też przynoszący ogromną satysfakcję. No i to było też bardzo dużo podróży, bo tu są ogromne odległości, więc podróż często trwa cały dzień.

Od kilku dni znowu jestem w moim SHALOM HOME. Spędzam tu dużo czasu z dziećmi, co kocham i co uwielbiam. I robię rzeczy, których czasem nigdy w życiu nie robiłam. Na przykład wczoraj uczyłyśmy dzieci… myć zęby. Dlaczego? W zeszłym miesiącu była koleżanka, która jest lekarzem, więc robiliśmy przegląd zdrowia i między innymi sprawdzaliśmy zęby. Po tym sprawdzaniu wyciągnęłyśmy wnioski, wzięłyśmy wczoraj szczoteczki i pastę i uczyłyśmy myć zęby. Nie jest to może jakieś wielkie zadanie misjonarza ani głoszenie Ewangelii - ale ważne jest, że zęby będą czyste i nasze dzieci będą zdrowsze (śmiech).

Opowiedz: kto cię wysłał na misje, po co, za co?

- Jestem oficjalnie posłana przez Ruch Światło-Życie, zatrudniona przez Ruch i pracuję zdalnie. Moim głównym zadaniem jest koordynowanie działań Ruchu w Kenii i w Tanzanii, we współpracy ze stroną polską. Czyli jeśli na podstawie moich sugestii podejmujemy decyzję, że coś robimy, ja odpowiadam za to, żeby to się wydarzyło. W praktyce to jest organizowanie rekolekcji, pilnowanie formacji tych miejsc, które się już formują, utrzymywanie kontaktu z tymi, którzy byli na rekolekcjach. Druga rzecz, którą się zajmuję, to jest „Adopcja na odległość”. Dbam o kontakty ze sponsorami, koordynuję ludzi w Polsce, zbieram dane o dzieciach, sprawdzam, czy w tych szkołach dobrze się dzieje, co trzeba zrobić, jak inwestować pieniądze.

Dużo jest szkół, które masz pod opieką?

- Trzy: SHALOM HOME, szkoła dzienna Acts of Mercy, druga szkoła, dzienna, ale nie z internatem, i trzecie miejsce to dom dla dzieci porzuconych i chorych. Wspieramy też pojedyncze dzieciaki z innych szkół, gdy się dowiadujemy, że potrzebują wsparcia.

Kolejne moje zadanie to szeroko pojęte rozprzestrzenianie informacji o tym, co robimy: dlatego piszę teksty w różne miejsca, także na Facebooka oazy, Centralnej Diakonii Misyjnej, krakowskiej diakonii misyjnej, oazy w Afryce. Odpowiadam też za kontakty z mediami. Jednym z celów diakonii misyjnej jest rozbudzanie ducha misyjnego, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz Ruchu, i w to też się włączam – między innymi w spotkania dla osób, które rozważają przyjazd. Ponieważ idzie mi to całkiem nieźle, wspieram też działania fundraisingowe, zbiórki.

Dużo tego jak na jednego człowieka.

- To nie wszystko… Poza tym przytulam dzieci, gram w piłkę… wczoraj grałam trzy godziny w badmintona (śmiech) - najpierw z dziećmi, potem z uczniami college’u, a potem z panią nauczycielką i panem ochroniarzem. Maluję ściany, jeżdżę na zakupy, kupuję na przykład buty i majtki. Dużo siedzę w telefonie, bo dużo oazowiczów ma do mnie zaufanie i dzieli się tym, co się u nich dzieje. Część wyjechała na uniwersytety, wpieramy ich trochę finansowo, trochę rzeczowo, bo przywieźliśmy na przykład laptopy, i do mnie piszą: Ewa, słuchaj, dzisiaj na uczelni… To nie jest moim obowiązkiem służbowym, ale jest moją przyjemnością służbową, żeby być w życiu tych oazowiczów nie tylko podczas rekolekcji, ale też w codziennym życiu. Więc mój Whatsapp jest bardzo aktywny (śmiech). Ale to jest moja ogromna radość - być w życiu tych ludzi.

Ktoś cię odwiedza?

- Co roku przyjeżdżają animatorzy, żeby pomagać na rekolekcjach i odwiedzać nasze miejsca. W tym roku było około trzydziestu osób. Każdy z nas wnosi coś od siebie, rozwija ten Ruch, utrzymuje kontakty, zachęca, żeby ludzie robili coś dalej. Ja spinam wszystko tu na miejscu, ale to jest odpowiedzialność zbiorowa.

Nie ma takich zarzutów, że mogłabyś zostać i robić to samo w Polsce, bo w Polsce młodzież odchodzi od Kościoła?

- Są. Ostatnio mieliśmy takie spotkanie online. Jedna parafia nas zaprosiła w ramach Tygodnia Misyjnego, i nagle wychodzi jakiś ksiądz z tej parafii i mówi: no, ale dziewczyny, wracajcie, bo tutaj trzeba pomóc w Kościele w Polsce. No to proszę księdza, to do roboty! Ma ksiądz ludzi wokół, proszę zakasać rękawy i szukać.

Oczywiście, że widzę, co się dzieje w Polsce. Ale dla mnie Kościół jest Kościołem powszechnym. Tego się uczę od czasu ŚDM: że Kościół jest jeden. To, że pomagam teraz tutaj - to dlatego, że wierzę, że Pan Jezus ma dla mnie miejsce tutaj. Wiem też, że jest kilkaset tysięcy innych osób w Polsce, które mogą robić coś w Polsce, ale nie ma tak dużo ludzi, którzy chcieliby robić to tu, w Afryce - więc oto jestem.

Poza tym, że jesteś, że spinasz, że robisz rekolekcje, że pokazujesz dzieciom, jak myć zęby - robisz też różne szalone rzeczy. Kiedyś organizowałaś akcję szycia, żeby dofinansować oazę w Afryce, a ostatnio postanowiłaś zbudować dom za pół miliona… nie mając ani grosza. Skąd taka odwaga i kreatywność?

- Zdecydowanie nie jest moja! Wczoraj zadano mi pytanie, jakie mam trzy najlepsze cechy, i powiedziałam, że jedną z nich jest szybkość adaptacji w nowym miejscu. Kiedy gdzieś jestem, widzę, czego w tym miejscu potrzeba, i wierzę, że nie widzę tego tylko dlatego, że jestem sobą, ale dlatego, że Pan Jezus mnie w konkretne miejsce posyła w konkretnym czasie.

Dlatego budujesz dom w Afryce?

- Ten dom to była reakcja na to, co rzeczywiście było potrzebne w tym miejscu i tym czasie. Dalej nie wiem, jak to się stało, że niemal z dnia na dzień się zdecydowałam na to, żeby zbierać ponad pół miliona!

Ale pół miliona się zebrało, i to nadspodziewanie szybko.

- To na pewno nie była moja siła sprawcza. To było mnóstwo roboty i działanie społeczności ludzi, którzy zdecydowali się pomóc. Tutaj zresztą widać, jak się wszystko złożyło: ta społeczność ludzi, która przez lata wypracowałam w Kościele, kontakty, których użyłam, także te po ŚDM, i to, że potem pracowałam w fundraisingu, i to, że studiowałam na katolickiej uczelni… Miałam takie poczucie, że ta zbiórka odbywa się w najlepszym momencie i że wszystko to, czego się nauczyłam do tej pory, przydaje się tu w Afryce. Że przez lata Pan Jezus budował we mnie pewne rzeczy, które mogę robić tutaj i teraz. Robić z Nim, bo nie robię tego sama. I ten dom to jest tylko jeden z przykładów.

Jak to jest być świecką kobietą na misjach?

- Na pewno jest bardziej swobodnie. Nikt mi nie narzuca, co mam robić, mam zadania, które sami ustaliliśmy. Ale ostatnio odczułam też bardzo dosadnie, co to znaczy być kobietą, bo byliśmy na rekolekcjach w Tanzanii i kapłan z parafii, w której byliśmy, nie chciał ze mną rozmawiać. Jako kobieta nie byłam osobą do rozmowy. W ogóle, o niczym. Wszystko musiałam załatwiać przez faceta. Na szczęście był z nami Deo, Tanzańczyk, który jest w Ruchu od kilku lat, a wszystkie rozmowy odbywały się na zasadzie: ja mówię do Deo, Deo mówi księdzu, ksiądz odpowiada Deo, a Deo mówi mnie. Tak jest w Tanzanii: kobieta, Tanzanka czy nie, nie jest osobą do rozmów, nie jest decyzyjna, nie jest kimś, kto ma jakiekolwiek znaczenie i ten rejon, gdzie tym razem byliśmy w Tanzanii, rzeczywiście się z tym boryka.

A dobre strony?

- Myślę, że przez to, że działamy jako Ruch Światło-Życie, czyli jako świeccy, pokazujemy, że to nie jest tylko zadanie kapłana, żeby opowiadać o Panu Jezusie, żeby świadczyć. I ludzie tutaj bardzo to łapią. Bardzo podążają za tym charyzmatem, i robią, co mogą.

Jaka jest oaza w Afryce?

- Przez to, że nie jesteśmy jeszcze bardzo sformalizowani ani ustrukturyzowani, nie ma moderatorów, diecezji, odpowiedzialnych - jesteśmy dalej czymś, co się tworzy, rozwija, dopasowuje do potrzeb. Robimy rekolekcje w miejscach, które nigdy o Ruchu nie słyszały i nie mają pojęcia, o co chodzi, więc po prostu prowadzimy rekolekcje tak, żeby doprowadzić ludzi do Pana Jezusa. To takie rekolekcje ewangelizacyjne, pięć dni, podczas których mówimy o miłości Pana Jezusa, o kerygmacie - takie podstawy podstaw, które mają zapalić ludzi do budowania swojej relacji z Panem Jezusem. Oczywiście mówimy, co to jest Ruch Światło-Życie, zostawiamy materiały, kontakty, zachęcamy do kolejnych rekolekcji, po których rzeczywiście tworzymy wspólnotę oazową w tym miejscu.

I są chętni?

- Tak. Widzę po osobach, które przechodzą te rekolekcje i jadą po raz kolejny, na tę jedynkę, dwójkę - że Ruch potrafi bardzo ich zapalić. Te struktury, które ks. Franciszek Blachnicki wymyślił i opracował, tu się sprawdzają. Również dlatego, że tutaj dużo jest jednorazowych wydarzeń: są rekolekcje, potem wracasz do domu - i tyle.

Ludzie doceniają, że my coś proponujemy, że jest coś dalej, że zostajemy w kontakcie.

Że proponujemy jakąś perspektywę, mówimy: słuchaj, teraz jesteś uczestnikiem, widzisz, co my robimy, ale za rok, za dwa to ty możesz prowadzić rekolekcje. I też to branie na siebie odpowiedzialności ich bardzo nakręca. Czują odpowiedzialność za Ruch, chcą go rozwijać. Nawet teraz, gdy dużo naszych uczestników zaczęło studia, więc wyjechali na uniwersytet, dostaję wiadomości: wiesz, Ewa, dzisiaj zrobiłam takie spotkanie, przyszły dwie koleżanki, powiedziałam im, co to jest ruch i spróbujemy coś zrobić.

Czyli wspólnota zaczyna się od świeckich.

- I to jest super! To nie musi być tak, że dopiero jak przyjdzie ksiądz, który zakłada oazę w parafii, to ta oaza będzie. Wystarczą świeccy ludzie, którzy mając poczucie tego, czego sami doświadczyli na rekolekcjach, chcą zrobić coś dalej. Ale jeszcze potrzeba czasu i naszej pomocy: nie widzę, żeby ten ruch działał już sam, bez Polaków, bez naszego wsparcia osobowego, finansowego i merytorycznego.

Co cię w Afryce najbardziej zaskoczyło?

- Afryka od początku mnie uczy, żeby się nie nastawiać, ale dawać się zaskoczyć, bo zaskoczenie tu jest na porządku dziennym. Ale takie największe zaskoczenie jest związane z relacjami. Przez lata nauczyłam się o sobie, że nie jestem dobrą osobą do kontaktów z ludźmi. Jestem nieśmiała. Nie umiem zacząć rozmowy z kimś nowym, nie potrafię, nie chcę, bronię się, dla mnie pierwszy dzień rekolekcji to jest zmora. Tak było w Polsce i tak jest tutaj.

A ludzie w Afryce - wręcz przeciwnie, na pierwszym spotkaniu mówią ci: My friend! My sister! I love you! I zaskakuje mnie to, że udało mi się tu zbudować takie relacje, zaskakuje mnie moja zmiana nastawienia, to, że jednak wychodzę do ludzi i że mi się to udaje. Jeszcze bardziej mnie zaskakuje, że są osoby, które po krótkim czasie ufają mi na tyle, że opowiadają mi swoją historię życia, dzielą się trudnymi momentami nie tylko po to, żeby prosić o wsparcie, tylko dlatego, że czują zaufanie. A ja dalej się dziwię, że są osoby, które lubią mnie tak szybko i otwierają się tak szybko.

Dzieciaki cię kochają.

- Jest tak, że każdym razem, kiedy wyjeżdżam na rekolekcje z animatorami albo wyjeżdżam po kogoś, podchodzą i pytają: ale wrócisz? Bo animatorzy przyjeżdżają i wyjeżdżają. Dzieciaki przywiązują się także do tych, którzy tu są na tydzień, na dwa. Chłoną tę miłość, którą się tu przywozi. I dlatego mnie pytają: ale wrócisz? Mówię: wrócę. I słyszę takie: uff.

Dla niektórych jestem jak starsza siostra albo jak mama: tu się mówi „mama” o wielu osobach, które cię wspierają. „You are like mom to me” - jesteś dla mnie jak mama - słyszałam to już mnóstwo razy od różnych osób. Na przykład od dziewczyny, która była z nami na rekolekcjach i poprosiła o wsparcie w szkole, więc pomagamy jej płacić czesne. No i zaszła w ciążę, i nie wiadomo, czy skończy szkołę. Nie przyznała mi się od razu, ale w końcu do mnie napisała: przepraszam, że cię rozczarowałam. Więc mówię: ale nic takiego nie powiedziałam, nigdy ci czegoś takiego nie powiem. Zrobimy wszystko, co będzie się dało. I poszłam ją odwiedzić. Zabrałam ze sobą położną, pogadały sobie. I potem dostaję wiadomość: „You are like mom to me. Thank you”. Takie mam tu relacje: starszej siostry, dobrej cioci, starszej koleżanki, która coś tam pomoże - nie o to chodzi, żeby mi dziękowali, ale żeby zwrócili uwagę na to, że pewne rzeczy mogą przeskoczyć, mogą sami zrobić, gdy się im doradzi, gdy dostaną małe wsparcie.

I to zawsze im mówię: pamiętaj, dostałeś laptop, jak szedłeś do tej szkoły, jak ją skończysz, też kogoś wspieraj. Kupiłam komuś słownik do liceum: skończysz szkołę, zostaw komuś słownik. I mówią: jasne, pewnie. To drobne rzeczy, ale chodzi o to, żeby oni też czuli swoją sprawczość.

A co jest najtrudniejsze?

- Bezsilność.

To samo odpowiadam od 2018: najtrudniejsze jest to, że nie zmienimy tutaj wszystkiego. Nawet, jak coś jest fatalne, to nie zmienimy sytuacji wszystkich ludzi, którzy z powody biedy czy uwarunkowań społecznych są w tragicznej sytuacji. To, że nie zapłacę wszystkim za szkołę, że nie wszystkich wyślę na uniwersytet, że nie wszyscy będą mieli co jeść - to są trudne rzeczy. Bezsilność na różnych płaszczyznach - to jest najcięższe.

Największe marzenie Ewy Korbut, takie na teraz?

- Chciałabym, żeby moja mama przyjechała i zobaczyła to wszystko. Żeby mogła zobaczyć, że ma dwieście pięćdziesiąt wnuków w tej szkole i sto w innej.

Z marzeń globalnych - chciałabym, żeby wszystkie dzieci w Kenii mogły chodzić do szkoły, miały co zjeść, miały się z co ubrać, mogły umyć zęby. Tak, pracujemy nad tym. Ktoś to mówił: może nie zmienisz całego świata, ale zmienisz świat jednej osoby. Dlatego Ruch wysyła tu bardzo dużo fajnych ludzi, ale też taką wiarę w to, że nasi afrykańscy oazowicze mogą sami zrobić dużo, że mogą zmieniać świat. I my im to mówimy, wszystkim, nawet na pierwszych rekolekcjach: jeżeli chcecie mieć Ruch tutaj, to teraz wszystko jest w waszych rękach.

---

Ewa Korbut - dziennikarka i teolog, misjonarka i animatorka Ruchu Światło-Życie. Obecnie na misjach w Kenii, w wiosce Mitunguu. Mieszka i posługuje w SHALOM HOME - szkole z internatem dla sierot i dzieci z trudnych i patologicznych rodzin.

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kocham moje życie tutaj, w Afryce [WYWIAD]
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.