Jego syn zmarł w nagrzanym samochodzie. Mężczyzna apeluje, by zmieniono prawo
Obywatele Stanów Zjednoczonych apelują, by wprowadzono prawo nakazujące montowania w samochodach czujników włączających alarm, gdy w samochodzie zamknięty zostanie pasażer.
Zwolennicy takiego rozwiązania uważają, że pomoże to zapobiec tragedii w sytuacji, gdy opiekunowie zostawiają dzieci w nagrzanym pojeździe. Tylko w 2019 roku w USA odnotowano aż 30 takich przypadków.
Miles Harrison jest jednym ze zwolenników wprowadzenia prawa Hot Cars Act. Wpływ na to ma tragedia, jakiej doświadczył w 2008 roku. Mężczyzna nieumyślnie zostawił wtedy swojego syna w rozgrzanym samochodzie na kilka godzin. Dziecko zmarło.
Do zdarzenia doszło dokładnie 8 lipca 2008 roku. Harrison i jego żona zaledwie kilka tygodni wcześniej adoptowali chłopca. Ustalili, że to Miles będzie odwoził syna do przedszkola. Chłopiec był bardzo spokojny. "Jak większość adoptowanych dzieci z innych krajów, potrzebował więcej czasu na dostosowanie się, więc był bardzo cicho, tak jakby spał. Nie robił hałasu" - wspomina mężczyzna w rozmowie z dziennikarką Polsat News.
"Byłem rano strasznie zabiegany. Zapakowałem wszystko, co trzeba do samochodu, ciągle dzwonił do mnie telefon, miałem sporo obowiązków w pracy. Rozmawiałem, wsadziłem syna (Chase'a - red.) do auta. Wiedziałem też, że muszę oddać ubrania do pralni. W drodze do miasta pojechałem tam, wróciłem do samochodu i pojechałem prosto do pracy" - opowiada Harrison.
Gdy był już w pracy i zajmował się swoimi obowiązkami jeden ze współpracowników zapytał, czy ma lalkę w samochodzie.
Harrison wybiegł z biura. "Wiedziałem, że to Chase, po prostu wiedziałem. Złapałem za klamkę, otworzyłem drzwi… On tam był. Całkowicie blady. Złapałem go, wyciągnąłem z fotelika. Biegłem i krzyczałem: Boże nie on, zabierz mnie, nie Chase'a" - wspomina.
To dramatyczne wydarzenie na zawsze zmieniło jego życia. Mężczyzna trafił do szpitala z załamaniem nerwowym. Spędził w nim kilka tygodni. Gdy wyszedł, został aresztowany i oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci. Proces trwał 3 dni. Miles’a Harrisona uznano za niewinnego.
Dziś chce przyczynić się do tego, by takich tragedii było jak najmniej. Pomóc w tym ma specjalny alarm, informujący o obecności pasażerów w aucie.
"W "Rear occupant alert" chodzi o monitorowanie obecności podróżnych na tylnych siedzeniach. Gdyby ta technologia była dostępna w 2008 roku, mój syn wciąż byłby tutaj z nami" - dodaje Harrison.
Obecnie jego rodzina posiada samochód właśnie z takim alarmem.
- Córka wsiadła do jednego z nich, zamknęła drzwi. Staliśmy obok, ale, gdy sprzedawca mający kluczyki oddalił się na kilka kroków, włączył się bardzo głośny alarm. (…) Rozpłakałem się i kupiłem ten samochód od razu - wspomina.
Skomentuj artykuł