Whitney - mroczny sekret jednej z najjaśniejszych gwiazd
Whitney Houston u progu swojej kariery to osoba, która promieniowała autentycznym światłem. Tego nie można zdobyć, to dar od Boga. Jak to się stało, że z dziewczyny pełnej Bożego światła Whitney stała się swoim największym wrogiem?
Muzyka Whitney Houston kojarzy mi się z najpiękniejszymi latami dzieciństwa. Moja starsza siostra Karolina była jej wielką fanką. Mieszkaliśmy wtedy w bloku i dzieliliśmy wspólny pokój. Na jednej ścianie wisiały plakaty Whitney, a na drugiej plakat z Schumacherem. Nietrudno zgadnąć, czyja ściana należała do kogo. Nie było internetu, a na początku lat 90. nie było nawet CD. Stary magnetofon Unitra służył nam wszystkim i często się kłóciliśmy o dostęp do niego, chociaż jedyną funkcją, jaką potrafiłem wtedy obsłużyć, było włączenie i wyłączenie kasety. Karolina była starsza i sprytniejsza. Łowiła piosenki z radia i potrafiła je nagrywać. Czasem trafiła się Whitney i był wtedy szał. Dziś już mało kto zrozumie, jak to jest czekać kilka dni, żeby usłyszeć swoją ulubioną piosenkę. Albo odliczać dni do soboty, żeby zobaczyć, na którym miejscu jest Whitney w "30 ton - lista, lista przebojów". I to by było na tyle, kilkusekundowy fragment teledysku.
Później słyszałem o niej już tylko w kontekście nieudanych występów, kolejnych "comebacków" i wreszcie śmierci, co do której media nie miały wątpliwości od samego początku: "przedawkowała". Dopiero film McDonalda pokazał mi, że Whitney Houston to kobieta, której nikt z nas nie znał. Jaka więc była naprawdę?
(fot. youtube.com/rebelsongbird / aj)
Dziewczyna, która kocha Boga z wzajemnością
Urodziła się i dorastała w Newark, w mieście kojarzonym głównie z przestępczością. W 1967 r. wybuchły tam zamieszki na tle rasowym, podobnie jak w ponad 150 innych miastach USA. Whitney na własnej skórze doświadczyła dyskryminacji. Należała do rodziny o wielkich tradycjach muzycznych - jej mama Emily Cissy Houston była już wtedy znaną piosenkarką (choć śpiewała głównie w chórkach m.in. u Elvisa Presleya). Tak samo znane były kuzynki Warwick - Dionne i Dee Dee. Matką chrzestną Whitney została jedna z najbardziej znanych czarnych wokalistek - Aretha Franklin.
"I was born in Newark in the projects...we moved to East Orange but I still went back to the projects and hung out there. I have two older brothers...my brothers were rough tumblers and I had to run with them and it taught me a lot about the streets." - Whitney Houston, 1997. pic.twitter.com/wfxz9vMisc
— Classic Whitney (@Classic_Whitney) 16 lipca 2018
"Nippy" - jak nazywali Whitney bliscy - swoje pierwsze kroki stawiała w chórze baptystycznego kościoła Nowej Nadziei w Newark. Ze wspomnień najbliższych wyłania się obraz dziewczyny skromnej i chorobliwie nieśmiałej, która padała również ofiarą prześladowań ze strony rówieśników. Nieśmiałość Whitney ustępowała jednak, gdy wychodziła na scenę. Miała w sobie to coś. Matka zainwestowała w nią cały swój czas, serce i wiedzę, widząc jej potencjał. "Nippy" z dziewczynki powoli stawała się kobietą i coraz śmielej dawała temu wyraz na scenie, towarzysząc matce w występach. Jej interpretacje były bardzo dojrzałe, a Cissy dostrzegając talent córki, usuwała się w cień. Tak narodziła się Whitney, o jakiej dziś już nie pamiętamy albo nie chcemy pamiętać. Szczera, wrażliwa i ujmująca, której nie dopadły jeszcze demony jej pozornie szczęśliwego dzieciństwa.
Whitney z tamtego okresu jest osobą, która promieniuje autentycznym światłem. Można to zobaczyć w rozmowach, których jest sporo na YouTubie. Kiedy wróciłem z kina, wcale nie włączyłem jej piosenek, lecz pierwsze co odszukałem, to wywiady, których udzielała na początku swojej kariery. Mówiła sporo o Bogu; o tym, że śpiewa, by nieść radość ludziom; że jej samej to przynosi ogromną radość. Była pełna wdzięczności za to, że dorastała w Kościele, i za swój talent. Z zawstydzeniem przyjmowała komplementy. Miała w sobie blask, którego nie idzie wypracować - on jest najprawdziwszym darem od Boga. Gdy kolejne sceny uzupełniane były fragmentami jej występów, w pierwszej chwili chciało się zamknąć oczy i dać ponieść muzyce, ale nie można było oderwać od niej wzroku. Whitney na początku swojej drogi to kobieta kompletna: jej wrażliwość, talent, fizyczność i wnętrze rezonowały ze sobą, dopełniały się. Jednym słowem - prawdziwość. I choć z biegiem lat ten blask bladł, wciąż był widoczny, zwłaszcza gdy pozwalano jej mówić. To paradoks, że kobieta z takim głosem była ze sceny słyszana, ale nie słuchana. W jej piosenkach było wiele bólu traktowanego przez nas metaforycznie. Wydawało się, że zraniona miłość jest naturalnym paliwem dla twórczości, ale w tym był jej prawdziwy ból, osobisty przekaz, którego nie potrafiła wyrazić inaczej.
Spadająca gwiazda i jej sekret
Jest ogromna przepaść między tą pierwszą Whitney a tą ostatnią, jaką pamiętamy. Na krótko przed jej śmiercią wielu z nas traktowało ją już tylko jako produkt i oczekiwało od niej niezawodności. A ona wychodziła na scenę i nie była już taka jak dawniej. Mało kto pytał wtedy, co się dzieje w jej życiu. Znacznie częściej myślano o tym, jak odzyskać pieniądze za nieudany koncert. Co ją zniszczyło? Nieudane małżeństwo z Bobbym Brownem; ambicje matki; konflikt z ojcem, który ją okradał, a później pozwał? Nie. O jej największej tajemnicy dowiadujemy się na końcu - zupełnie jak w życiu. Długo nosiła ją w sobie. Jako dziecko Whitney i jej brat byli molestowani seksualnie przez swoją kuzynkę Dee Dee Warwick. Matka często koncertowała i zostawiała dzieci pod opieką bliskich znajomych lub rodziny. Właśnie wtedy doszło do wykorzystania. Nigdy o tym nie powiedziała, bała się. To ją zmieniło.
Osoby, które doświadczyły molestowania, bardzo często wykształcają w sobie wewnętrzne dziecko, pewna ich część zdaje się nigdy nie dorastać. I chyba to przydarzyło się Whitney. Z jednej strony stawała się dojrzałą kobietą, u szczytu swojej sławy nazywana była też najpotężniejszą. Otworzyła drogę do kariery wszystkim czarnoskórym wokalistkom i aktorkom, jakie dziś znamy. Była ideałem piękna i kobiecości. Kevin Costner, wspominając scenę końcową z "Bodyguarda", powiedział, że wtedy zrozumiał jej fenomen, że nie była tylko jedną z wielu czarnoskórych artystek, była naprawdę kimś: "Wybiegła z samolotu jak biała kobieta". Zatarła w show-biznesie granice, pozostałości dyskryminacji rasowej. To był przełom na tamte czasy. Whitney zapoczątkowała nową epokę i wydawało się, że kontroluje wszystko… poza własnym życiem.
Gdy schodziła ze sceny, nie potrafiła radzić sobie z emocjami i poczuciem zranienia. Wiecznie nieposkładana, niepewna swojej tożsamości na różnych poziomach. Szukająca potwierdzenia w relacjach. Pragnęła relacji i to one raniły ją najbardziej, uciekała od nich i uzależniała się. Głośno było o jej przyjaźni z Robyn Crawford, która otwarcie przyznawała się do bycia lesbijką. Whitney po ukończeniu 18 lat wyprowadziła się z domu do niej. Później przez wiele lat Robyn była jednym z głównych doradców i osobą odpowiedzialną za jej sukcesy. Media spekulowały o orientacji Houston i chociaż ta już na początku zaprzeczyła, to niektórzy jej bliscy przyznają, że do końca nie była pewna, kim jest naprawdę. Ich przyjaźń nie wytrzymała jednak zderzenia z zaborczym i zazdrosnym mężem Whitney. Boby Brown rozgoryczony swoimi niepowodzeniami u boku sławnej żony powoli odcinał ją od wszystkiego, co sprawiało, że jest ponad nim. Ich relacja była dziwna. Whitney przez wiele lat znosiła wybryki męża i nie dopuszczała myśli, że może być rozwódką. Miłość czy strach przed porzuceniem? Dopiero, gdy trafił do więzienia, postanowiła się rozwieść. W relacji z nim również szukała potwierdzenia tego, kim jest naprawdę. W każdej relacji szukała tej odpowiedzi, nawet z własną córką.
(fot. Materiały prasowe dystrybutora)
Matka, żona i kat samej siebie
W filmie szczególnie dotknęły mnie dwa momenty. Pierwszy to fragmenty pokazujące Whitney jako matkę. Czułość, z jaką odnosiła się do swojej córki, była poruszająca. Bobbi Kristina była spełnieniem marzeń piosenkarki, a macierzyństwo wbrew wszystkiemu chyba jej największą życiową rolą. Może to chęć dania jej i sobie namiastki domu, a może strach przed powtórzeniem błędów własnych rodziców sprawiły, że dzieciństwo Kristiny upływało w drodze od koncertu do koncertu. Whitney brała ją na scenę, wpadając do garderoby pomiędzy kolejnymi utworami ściskała kilkuletnią dziewczynkę i mówiła, jak bardzo ją kocha. Chciałbym myśleć, że to jeden z tych nielicznych momentów, gdy czuła się na swoim miejscu. A jednak coś było nie tak. Późniejsze problemy oraz próba samobójcza Kristiny to wołanie o pomoc do matki, która była coraz bardziej nieobecna i skupiona na ratowaniu relacji, które ją wykańczały.
Jednak patrzenie na Whitney zmienia się z chwilą, gdy dowiadujemy się o molestowaniu jej. Nagle to, co wydawało się przemęczeniem i wypaleniem zawodowym, z czego sama starała się żartować i dystansować, staje się bardzo gorzkim obrazem kobiety, która nie może odnaleźć odpowiedzi na pytanie, "kim do cholery jestem!?". Kobiety, którą dosłownie zabija jej własna wrażliwość.
Imma let you finish but...Whitney Houston had the best rendition of the Star Spangled Banner of all time. https://t.co/O8JP6lOaBM pic.twitter.com/SHgyGVHE5M
— Leelee???? (@Myy_Leahh) 20 lutego 2018
Wywiad udzielony w 2002 r. Diane Swayer miał być zabiegiem PR-owym, który raz na zawsze zamknie spekulacje o uzależnieniu Whitney od narkotyków. Piosenkarka przyznała jednak, że zdarza jej się je brać. Chwilę wcześniej na tej samej kanapie towarzyszyła jej 9-letnia córka, opowiedziały o wspólnych chwilach, o ich relacji. Teraz na pytanie, którą z wymienionych przez dziennikarkę substancji nazwałaby "swoim diabłem" i co ją niszczy najbardziej, Whitney odpowiada, że ona sama jest dla siebie diabłem i zagrożeniem. Jak to się stało, że z dziewczyny pełnej Bożego światła Whitney zmieniła się w kobietę, która sama siebie postrzega jako zło?
Trudne relacje, nieudźwignięcie sławy i sukcesu, macierzyństwa, małżeństwa, alkohol, kokaina, leki… to były raczej skutki. A jaka była przyczyna? Tego nie wie nikt. Możemy tylko podejrzewać, że za wszelką cenę chciała ugasić jakiś pożar, który powodował w niej niewyobrażalny ból. Gdy starała się kolejny raz podnieść życiowo, w kościele Nowej Nadziei w Newark zebrali się jej przyjaciele i fani, by się za nią modlić. Dodawali jej otuchy, nie zostawili samej. W tym samym czasie inni zbijali kapitał na parodiowaniu Whitney i wyśmiewaniu jej uzależnienia od narkotyków. Machina show-biznesu domagała się Whitney "żywej lub martwej".
(fot. Materiały prasowe dystrybutora)
Przebłysk nadziei przed śmiercią
Kiedy Bobby Brown powiedział, że to nie narkotyki zabiły jego żonę, miałem w sobie sprzeciw, bo brzmiało to jak wymówka od własnej odpowiedzialności. Chyba jednak jest w tym trochę prawdy. Na śmierć złożyło się wiele czynników, ale kluczowa była zraniona wrażliwość Whitney. Chciałoby się powiedzieć: tak kończą wrażliwi. Mimo to jej ostatnie chwile były przepełnione nadzieją. Myślała o ostatecznym odwyku, zagrała w kolejnym filmie, miała nowe pomysły i plany. Tego dnia miała też jednak dziwne przeczucie, że już niedługo zobaczy się z Jezusem. Powiedziała o tym nawet komuś bliskiemu. W hotelowym pokoju była sama tylko przez zaledwie kilkanaście minut, chciała wziąć kąpiel. Znaleziono ją w wannie, reanimacja nic nie dała. We krwi znaleziono niewielkie ślady kokainy i leków stosowanych przy silnych napadach lękowych. Za mało, by zabić zdrowego człowieka; wystarczająco, by odebrać życie zniszczonej i wycieńczonej Whitney. Jako przyczynę śmierci podano przypadkowe utonięcie.
Od czasów, gdy Michaelowi Jacksonowi nadano tytuł Króla Popu, różne gwiazdy lubią się namaszczać podobnymi tytułami, dla podkreślenia swojego ego. Whitney o to nigdy nie zabiegała, ale przylgnął do niej przydomek "The Voice" (głos) i to chyba najpełniej ją określa. Ona była głosem, była swoją piosenką, była autentyczna. Mimo całej tragiczności i wielu błędów, które popełniła, wciąż widzę w niej coś z Boga. Z fikcyjnej Whitney, która trochę dla mnie istniała, a trochę nie istniała, dopiero dzisiaj stała się kimś prawdziwym.
Chyba pierwszy raz po wyjściu z kina byłem tak wstrząśnięty, że zabrakło mi słów. Nie ma drugiej takiej jak ona. Whitney Houston. Kobieta o niezwykłej wrażliwości, ogromnym talencie i tragicznej historii. Dzisiejsze pokolenie niestety bardziej od jej piosenek pamięta już tylko jej głośno komentowane upadki i śmierć. Ile o niej wiemy naprawdę, nie czerpiąc wiedzy z serwisów plotkarskich? Okazuje się, że niewiele. Film Kevina McDonalda może to zmienić i jest obrazem, o którym powinno być głośno. Nie tylko dlatego, że dotyczy jednej z największych wokalistek na świecie, ale też dlatego, że kształtuje naszą wrażliwość. Myślę, że wielu ludzi po obejrzeniu tego dokumentu nie będzie się godziło na tanią sensacyjność i uproszczone opowieści. Jak pokazać prawdę, tragedię, piękno i piekło w tym samym czasie? McDonald znalazł na to sposób i zrobił to z ogromnym wyczuciem, smakiem i szacunkiem dla bohaterki swojej opowieści. Ale nie jest to laurka. Idźcie do kina, bo naprawdę warto.
Często myślimy, że gdy ktoś jest znany, to nie brakuje mu modlitwy. Jednak najczęściej jest on prawie sam. Zachęcam do tego, żeby pomodlić się za Whitney. Ja zamówiłem za nią mszę. Nic cenniejszego zrobić nie możemy. To też najlepsze podziękowanie za jej twórczość i przeprosiny, że w pewnym momencie stała się dla nas wszystkich jedynie produktem.
Szymon Żyśko - dziennikarz i redaktor DEON.pl. Autor książki "Po tej stronie nieba. Młodzi święci". Prowadzi autorskiego bloga www.nothingbox.pl
Skomentuj artykuł