Pieszo do Rzymu, czyli 49 dni Bożych cudów
Będzie o zaufaniu Panu Bogu, czeskim dziwadle i panu z piwem. A konkretniej o Paulinie i Angelice - dwóch studentkach AGH, które 9 lipca wyruszyły z obietnicą Bożej opieki w 49-dniową pieszą pielgrzymkę do Rzymu. Przez siedem tygodni wytrwale wędrowały w słońcu i deszczu przez Polskę, Czechy, Austrię i Włochy, aby stanąć na placu przy Bazylice św. Piotra w Wiecznym Mieście.
Pomysł pielgrzymki do Rzymu zrodził się w trakcie rekolekcji, w których dziewczyny brały udział. Jedna myśl w tym samym czasie zaświtała w dwóch głowach. Przypadek?
9 lipca kupiły ostatni 40-minutowy bilet tramwajowy; następnie prosto z Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach z ośmiokilogramowymi plecakami wykonały pierwszy krok w stronę Rzymu. Oto co dokonało się w ich sercach i w trakcie wędrówki oraz w jaki sposób Bóg pokazywał im swoją miłość przez drugiego człowieka.
(fot. pieszodorzymu.wordpress.com)
Droga pełna łaski, cudów i ogromnej mocy
Dziewczyny często podkreślały, że był to dla nich czas łaski, kiedy każdego, następnego dnia budzik dzwonił (czasami nawet o 3:50) i przypominał im o kolejnym dniu pielgrzymki. Wyczerpane i zmęczone pakowały plecaki i wyruszały w drogę. Bóg umacniał je i dawał siłę, żeby pokonać te trudności. Postawił również na ich drodze do Rzymu ludzi, którzy pomagali i wspierali je w realizacji celu.
Jedną z takich osób był spotkany jeszcze w Polsce pan z butelką piwa, który dał im swój krzyż, znaleziony na śmietniku. Przekazując posklejany krzyż, powiedział: "Zanieście go do Rzymu, żeby mnie Bóg uwolnił od picia". Jedno zdanie, które towarzyszyło przez resztę drogi do Rzymu, było motywacją, żeby się nie poddawać. Były również takie dni, kiedy krzyż był jedyną przesłanką do dalszego pielgrzymowania. Codziennie modliły się za pana z parku, aby został uwolniony od nałogu alkoholowego. Po powrocie napisał do nich - okazało się, że nie pije już od dwóch tygodni.
(fot. pieszodorzymu.wordpress.com)
Czas zmiany
Siedem tygodni dla Pauliny i Angeliki było czasem pełnym trudności i ciągłego zaczynania od nowa. W swoich wspomnieniach napisały, że wyobrażały sobie tę drogę zupełnie inaczej. Myślały, że będą miały wystarczającą ilość czasu na wyciszenie i przemyślenie wielu rzeczy. Było jednak zupełnie inaczej i w rezultacie najwięcej miłości Bożej doświadczały w drugim człowieku.
Podczas siódmego dnia, już w Czechach, mapa po raz pierwszy (i nie ostatni) wskazała złą drogę - błądziły przez dwie godziny wśród pola kukurydzy, próbowały również przekroczyć dwie rzeki, przepływające przez ich trasę. Po dotarciu do miasta, w którym zamierzały spędzić noc, okazało się, że nie zostaną przyjęte. To był pierwszy dzień, w którym przeszły czterdzieści kilometrów i wiedziały, że nie mają już sił na więcej. Była godzina 19:00, a do najbliższego hotelu miały 7 km. Zaczęły pukać do domów i w końcu udało im się znaleźć nocleg w... "dziwadle". Był to teatrzyk dla dzieci, gdzie na ścianach wisiały kolorowe lalki. Jak wspominają, nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że tego właśnie dnia odrzucił je ksiądz, a przyjęli świadkowie Jehowy.
Takie żarty robił sobie z dziewczyn Pan Bóg i zmieniał ich podejście do drugiego człowieka.
Kolejna lekcja zaufania
Pierwszy dzień w Alpach włoskich był trudny i wyczerpujący, zwłaszcza że za nimi była nieprzespana noc w stodole. Tego dnia planowały przejść kolejne 40 km trasy. Lecz od rana padał deszcz. Podczas dwugodzinnej ulewy zmokły do ostatniej suchej nitki, nie mogąc znaleźć w pobliżu żadnego schronienia. O 17:00 zrozumiały, że przemoczone i zmarznięte nie są w stanie pokonać pozostałych 18 km. Postanowiły znaleźć nocleg. Zazwyczaj szukały miejsca do spania na plebaniach lub w klasztorach, lecz tutaj nie było nawet kaplicy. Z każdej strony ulicy stały hotele, mniejsze i większe. Pełne ufności w Bożą opiekę zapytały w losowo wybranym hotelu o kawałek podłogi do spania, na co otrzymały odpowiedź, że nocleg od osoby kosztuje 60 euro, a poza tym i tak mają już komplet. I w tym momencie żarty się skończyły, a zaczęła się lekcja zaufania. Gdy wychodziły, recepcjonista zapytał jeszcze, skąd są, na co odrzekły, że z Polski. Po czym zniknął, przyprowadzając kobietę w koszulce ze smokiem wawelskim. Była to pani manager z Polski, a co więcej z Krakowa. Chciała pomóc dziewczynom, lecz nie mogła podjąć takich decyzji sama. W trakcie, gdy ona rozmawiała z właścicielem, dziewczyny prosiły Ducha Świętego, żeby napełnił ich oboje. Choć bardzo się bały, ufały. Tego właśnie się nauczyły, że strach nie oznacza braku zaufania. I tej nocy spały za darmo w trzygwiazdkowym hotelu, w pokoju z widokiem na Alpy, gorącym prysznicem i spokojem serca. Jeden z najtrudniejszych dni był za nimi, a one kolejny raz nauczyły się, że Boża opatrzność czuwa i Bóg nigdy nie zostawia swoich dzieci w potrzebie.
Siedem tygodni pieszej wędrówki z Krakowa do Rzymu zakończyło zwykłe "dziękuję" wypowiedziane pod Bazyliką św. Piotra. Potem rozległo się trzykrotne bicie dzwonu o godzinie 15:00. To nie był przypadek, że do celu dotarły właśnie w godzinie Miłosierdzia. W końcu wyszły z Łagiewnik.
Ten pamiętny wieczór miał być pełen emocji i wzruszeń - przecież tak to sobie wyobrażały. Tymczasem było coś lepszego, pełniejszego. Ich serca wypełnione zostały Bożym pokojem i przekonaniem, że nawet w najtrudniejszej sytuacji wszystko jest na swoim miejscu.
Czuwał przecież nad nimi Ten, który prowadził je przez 49 dni, a do tego pierwszy raz od siedmiu tygodni nie musiały nastawiać budzika.
(fot. pieszodorzymu.wordpress.com)
Paulina i Angelika udokumentowały swoją podróż na blogu. Możecie go znaleźć tutaj.
Skomentuj artykuł