Utkwiła mi w pamięci piękna legenda islamska. Opowiada o tym, jak to się stało, że Szatan został strącony do piekła. Otóż pewnego razu Pan Bóg robił przegląd swoich wojsk niebieskich. Szedł i każdemu aniołowi patrzył w oczy z miłością.
Kiedy przechodził obok Lucyfera, jednego z archaniołów, i spojrzał mu w oczy, Lucyfer się w tym spojrzeniu po prostu zakochał, był tak szczęśliwy, że Bóg na niego spojrzał i marzył, by ta sytuacja się powtórzyła przynajmniej raz.
Ale Bóg zajął się niestety stwarzaniem świata - irytująca sprawa - i stwarzaniem jakiegoś człowieka, dziwnego tworu z ciała i duszy - tak niedoskonałego w porównaniu z aniołami. I tak bardzo był Bóg tym stwarzaniem zajęty, że nie patrzył na Lucyfera, więc ten postanowił zwrócić na siebie uwagę Boga i głośno oznajmił: "A ja nie będę Tobie służył!".
Wtedy rzeczywiście Bóg się odwrócił, i spojrzał na niego z taką samą miłością jak wcześniej, tylko diabeł nie był już w stanie znieść tego wzroku, bo aktem nieposłuszeństwa zerwał jedność ze Stwórcą tak głęboko, że to spojrzenie, które przedtem dało mu tyle szczęścia, teraz strąciło go w otchłań. To jest fascynujące, Bóg się na nim nie mści, On się na słowa buntu odwraca nie po to, by go ukarać, lecz aby popatrzeć na niego z miłością. Lucyfer nie był już w stanie tego znieść.
Kiedy więc Chrystus przyjmuje ludzką naturę i rodzi się w Betlejem, diabeł obserwuje uważnie przebieg wypadków: aha, Bóg staje się człowiekiem, aniołowie śpiewają "Chwała na wysokości", trzej królowie idą się pokłonić, pastuszkowie biegną, ogólna radość i wesele.
Dziewica Maryja karmi dziecko, no, Ta to już w ogóle! - diabeł ma ją na oku od pewnego czasu i wścieka się, bo w żaden sposób nie może Jej dopaść, ponieważ nie ma w Niej skazy grzechu pierworodnego. Jak on się rozjuszył! A skoro do Matki Bożej nie ma żadnego dojścia, więc co robi? Próbuje wszystkiego, staje na głowie, żeby radość tego przyjścia została zaburzona. To trzeba opluć, to trzeba obrzygać, to trzeba unurzać w błocie i fekaliach. I on to próbuje zrobić. I jednym z jego wielu ohydnych, łajdackich zabiegów jest rzeź niewiniątek.
Długo się zastanawiałem, dlaczego te dzieci czcimy jako męczenników. Męczennicy to są ci, którzy oddają życie za Jezusa, za wiarę, za Boga. A przecież te dzieci nawet nie wiedziały, że Chrystus przyszedł. A jednak zginęły właśnie z powodu Chrystusa. Diabeł postanowił wyrządzić zło, które by obryzgało błotem Narodzenie Pana. W związku z tym te dzieci są ofiarami z powodu Chrystusa. I dlatego, jak wierzymy, Chrystus je przyjmuje do siebie, do nieba, jako świętych. One naprawdę stają się męczennikami, a diabłu się niecny plan nie powiódł.
Płakały matki, i to było straszne, płakali ojcowie, była krew, była śmierć, ale ty, diable, nic z tego nie dostaniesz! Te dzieci należą do Chrystusa i będą z Nim żyć wiecznie i będą uczestniczyły w Jego zmartwychwstaniu. Tak się dokonuje to zwycięstwo: diabeł próbuje niszczyć, a Pan Jezus ostatecznie krzyżuje mu plany.
Nie musiało dojść do tej rzezi, ale stało się tak z powodu zawiści diabła, jego pazerności. My się często dziwimy, ale jest taka prawidłowość, że kiedy się dzieje jakieś dobro, to zaraz gdzieś tam coś złego się wydarza - bo zły próbuje mącić. Ostateczne zwycięstwo nie należy jednak do niego i muszę powiedzieć, że podziwiam mądrość Kościoła, który te dzieci uznał za męczenników, niejako je kanonizując. Stało się tak, jak chciał Chrystus, Kościół w tej decyzji bardzo głęboko zjednoczył się z Chrystusem. Moglibyśmy przecież opowiadać o tym jako o pewnym wydarzeniu w dziejach chrześcijaństwa: stało się, było strasznie, i tak to można było zostawić. Ale stało się inaczej i ci młodziankowie niemal od zarania chrześcijaństwa uznani są za męczenników, a Kościół obchodzi ich święto. To jest absolutne zwycięstwo.
Musimy pamiętać, że religia chrześcijańska to jest przygotowanie ludzi do życia wiecznego. W przeciwnym razie religia chrześcijańska niczym się nie różni od jakiegokolwiek stowarzyszenia dobroczynnego albo studiów etycznych, które uczą, jak dobrze żyć. My natomiast wierzymy w to, co powiedział Pan Jezus, że królestwo Boże nie jest z tego świata, a my będziemy żyć w nim wiecznie.
Myślę, że w naszym dzisiejszym zachodnim świecie jest to prawda wiary najtrudniejsza do utrzymania i przekazania. To, co jeszcze sto, dwieście lat temu było dla wierzących oczywistością, dziś jest postrzegane jako ciemnota, naiwność, a w najlepszym razie kolorowy mit.
Jest taka pieśń religijna w rytmie miłego walczyka: Au ciel, au ciel, au ciel, j’irai la voir un jour! (Do nieba, do nieba, do nieba pójdę Ją [Maryję] kiedyś zobaczyć). Francuzi ją śpiewają 15 sierpnia. Czasami dzisiaj się ją śpiewa, ale często z przymrużeniem oka w ramach natrząsania się z dewocji prostego ludu. A przecież wyraża ona dokładnie treść naszej wiary i naszych chrześcijańskich pragnień.
Od kilku dni chodzi za mną wspomnienie św. Jana Marii Vianneya, proboszcza z Ars. Wszyscy, którzy kiedykolwiek coś o nim czytali, znają tę historię: on zdąża do Ars, żeby objąć tam probostwo, i nie może trafić z powodu mgły. Nagle spotyka chłopaczka, który pasie owce czy kozy, i prosi o wskazanie drogi. A kiedy otrzymuje informację, zwraca się do chłopca z uśmiechem: "Ty pokazałeś mi drogę do Ars, a ja ci pokażę drogę do nieba". Mnie te słowa nieodmiennie wzruszają, a "pikanterii" dodaje im fakt, że ten chłopiec, wiele lat potem, zmarł dzień po śmierci świętego proboszcza.
Widać ksiądz dotrzymał słowa nawet zza grobu. I kto dzisiaj miałby w sobie tyle prostoty, żeby powiedzieć komuś: poprowadzę cię do nieba. A przecież tak właśnie jest - idziemy do nieba, to nie jest najważniejsze, co tutaj się dzieje. Jasne, że trzeba dobrze przeżyć to nasze ziemskie pielgrzymowanie, być może w XIX wieku za bardzo się od ziemi oddaliliśmy i dlatego dzisiaj chrześcijaństwo jest tak społecznie zaangażowane. Jednak takie zaangażowanie bez perspektywy nieba, choć dobre, z chrześcijaństwem niewiele ma wspólnego.
* * *
Tekst pochodzi z książki Pawła Krupy OP "Koniec czasów". Tutaj znajdziesz ją 10% taniej >>
Skomentuj artykuł