W wojnie nie ma nic sprawiedliwego
Trzeba to jasno powiedzieć: Kościół i chrześcijaństwo nie ma nic wspólnego z wychwalaniem wojny. To najwyższy czas, by papież zastąpił doktrynę wojny sprawiedliwej innym pojęciem - sprawiedliwego pokoju.
Niedawno we Włoszech rozgorzała ogromna dyskusja dotycząca tego, czy ogłoszenie św. Jana XXIII patronem włoskich sił zbrojnych to dobry pomysł. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest on co najmniej głupi, jeśli nie po prostu zły.
Bullę dotyczącą objęcia wojska patronatem "dobrego papieża Jana" ogłoszono 12 września, zaś za jego przyznanie odpowiada Kongregacja ds. Kultu Bożego. Ta decyzja błyskawicznie wywołała protesty. "To tak jakby ze św. Franciszka zrobić patrona myśliwych" - mówił Massimo Faggioli, włoski teolog i historyk z Uniwersytetu Villanova. Biskup Giovanni Ricchiuti, przewodniczący włoskiej sekcji ruchu Pax Christi, uznał tę inicjatywę za "czyste szaleństwo".
Te głosy sprzeciwu ani trochę mnie nie dziwią, przede wszystkim dlatego, że powodów do oporu dostarcza sama postać papieża Jana XXIII i tego, jak wpłynął na myślenie Kościoła o wojnie.
Zwolennicy przyznania świętemu papieżowi patronatu nad włoską armią przypomnieli, że Angelo Giuseppe Roncalli odbył w latach 1901-1902 służbę wojskową, a w trakcie I wojny światowej wpierw służył jako sanitariusz polowy, zaś w latach 1916-1918 jako kapelan w stopniu sierżanta. To bardzo słabe uzasadnienie, jeśli popatrzy się na to, jak naprawdę wyglądała wojskowa "przygoda" kleryka, a potem kapelana Roncallego.
W 1901 roku do wojska zostaje powołany jego młodszy brat, Zaverio. Dwaj pozostali byli jeszcze dziećmi, a ojciec rodziny dobiegał pięćdziesiątki i miał problemy zdrowotne. W tej sytuacji młody seminarzysta, dla dobra całej rodziny, zgłosił się do wojska za brata. Należy pamiętać, że jako kleryk prawdopodobnie byłby ze służby zwolniony. Dlatego też służba została skrócona Roncallemu do jednego roku w koszarach. Tyle czasu wystarczyło przyszłemu papieżowi, by pisać w "Dzienniku duszy": "O, jak brzydki jest świat, ile w nim plugastwa i brudu! W ciągu roku mej służby wojskowej przekonałem się o tym wprost namacalnie. Wojsko jest bagnem, które mogłoby zatopić całe miasto". Tak, to słowa nowego patrona włoskiej armii. Ze świecą szukać bardziej "idealnego" kandydata.
Te słowa pisał młody, rozmodlony, a niektórzy powiedzą, że "miękki" chłopak, dla którego klimat koszar mógł być szokiem. Kilkanaście lat później wojsko wraca po Roncallego w okrutnej postaci światowego konfliktu zbrojnego. Zostaje kapelanem: spowiada żołnierzy, odprawia msze polowe, ale także znosi rannych z pola bitwy. Te doświadczenia mocno wpływają na księdza Angela, który 11 lutego 1917 roku w trakcie uroczystego kazania mówi: "Obecny zamęt [pośród] tylu ludów oznacza zagubienie, […] zagubienie zasad wiary. […] Triumf trzech pożądliwości: oto co wyjaśnia wszelkie wojny, a szczególnie obecną wojnę. Za bardzo politykujemy i co rusz rozpalamy naszą nienawiść, a oto płynie krew; ludzkie postrzeganie spraw zawodzi, słabną także siły wojsk, a matki płaczą. Jak bolesny jest spektakl wojny! […] Tyle zmarnowanych pieniędzy, ile zaprzepaszczonych bogactw, jakie zubożenie narodów, rodzin i jednostek!". Gdy jego młodsi bracia zostali powołani na front, Angelo wysyła im listy pełne pocieszenia, w których wyraźnie podkreślał, że wojna nie niesie nic więcej niż cierpienie.
Do tych doświadczeń dołączają przeżycia z II wojny światowej. Biskup Roncalli obserwował ją z zachowującej neutralność Turcji, ale i tak pisał, że "wojna jest jedną z najstraszniejszych sankcji. Nie Bóg jej chce, lecz ludzie, narody, państwa, za pośrednictwem swych przedstawicieli […], jest dziełem ludzi, mających oczy otwarte, a działających na przekór wszystkim najświętszym prawom. I dlatego jest dużo groźniejsza. Ten, kto ją wszczyna, kto do niej podżega, jest zawsze «księciem tego świata», który nie ma nic wspólnego z Chrystusem «księciem pokoju»". To, że przyszły papież obserwował wojnę niejako z zewnątrz, nie oznacza, że nie wiedział, co się działo. Z polecenia Piusa XII poświęcił spędzony w Turcji czas na zbudowanie siatki pomocy dla ratowania Żydów uciekających przed zagładą. Dzięki niej ocalono co najmniej 24 tysiące osób.
Wszystkie te doświadczenia zyskują zwieńczenie w encyklice "Pacem in terris" opublikowanej 11 kwietnia 1963 roku. Niektórzy powiedzą, że to "ostatnia wola i testament" papieża, który umiera niecałe dwa miesiące później. Dokument stanowił odpowiedź na potężny kryzys, który dziś trudno sobie wyobrażać. Dziś możemy nie zdawać sobie sprawy z tego, jak bardzo burzliwy był czas, kiedy powstawała. Dla nas możliwość wojny atomowej ląduje albo w kategorii zamierzchłych zmartwień, albo też czegoś z gatunku science-fiction. Pojawiły się nowe zagrożenia, a sam sposób prowadzenia wojen jest inny. Jednak w pewnym sensie wojna zawsze była tym samym. Wystarczy wrócić do "Wojny peloponeskiej" Tukidydesa, greckiego historyka żyjącego na przełomie V i IV wieku przed naszą erą, który już wtedy opisał mechanizm "zimnej wojny".
Na horyzoncie malował się międzynarodowy konflikt. Mógł on doprowadzić do kompletnego zniszczenia świata, który znamy. W tamtym momencie stary papież ośmielił się wzywać wszystkich ludzi dobrej woli - a zatem wierzących i niewierzących - do powszechnego rozbrojenia. Do czegoś, co współcześnie może brzmieć jako absurd.
"Powszechne rozbrojenie" - jak to w ogóle brzmi? Dziwnie? Nieosiągalnie? Ktoś mógłby powiedzieć, że starcowi zachciało się marzyć. Ale Jan XXIII znał grozę wojny i wiedział, że nie ma w niej nic tajemniczego czy pięknego, bo jest tylko wypadkową ludzkiej pychy i pożądliwości. Gdyby nie jego apele, być może dziś Kościół nie stawiałby sobie za jeden z priorytetów międzynarodowej agendy politycznej apeli o powstrzymanie rozprzestrzeniania broni nuklearnej.
Papież Jan podsumowuje istotę wojny jednym zdaniem. "Jest rzeczą niemal nie do wiary, żeby istnieli ludzie, którzy mieliby odwagę wziąć na siebie odpowiedzialność za mordy i nieopisane zniszczenia, jakie pociąga za sobą wojna" - pisał w encyklice. Stąd, wnioskował, konieczność zaprzestania wyścigu zbrojeń i przeprowadzenie powszechnego rozbrojenia. Nie da się powstrzymać tego obłąkanego pędu, jeśli wszyscy jego uczestnicy nie powiedzą "pas". Papież podał nową zasadę, na której może być oparty pokój: nie życie we wzajemnym strachu wywołanym co chwilę naruszaną równowagą zapasu militarnego, lecz wzajemne zaufanie.
Świat powie, że to absolutnie nierealistycznie, ale zapomina, że chrześcijaństwo żyje logiką, która dla świata może stanowić absurd. Chrześcijaństwo to tradycja obdżektorów, czyli osób odmawiających odbywania służby wojskowej. To nasi pierwsi bracia, którzy w starożytnym Rzymie odmawiali uczestnictwa w wojnie, skazując się często na śmierć męczeńską. Trzeba to jasno powiedzieć: chrześcijaństwo nie ma nic wspólnego z wojną, a wszelkie próby poszukiwania powiązań są zaledwie czasową formą porządkowania chaosu, który wojna ze sobą niesie. Ich źródłem może być tylko powierzchowne czyszczenie sumień osób, dla których myślenie polityczne bierze górę nad duchowym.
Koncepcja wojny sprawiedliwej nie miała na celu usprawiedliwiania prowadzenia konfliktów zbrojnych, a coś wręcz przeciwnego - uzasadnienie obrony przed napaścią. Pytanie, czy dziś, w świecie pełnym aktywnych działań zbrojnych nazywanych "interwencjami pokojowymi", pojęcie wojny sprawiedliwej ma jeszcze jakikolwiek sens. Dlatego zupełnie nie dziwi mnie głos uczestników ostatniej konferencji organizowanej przez Papieską Radę Iustitia et Pax i ruch Pax Christi, wzywających papieża Franciszka do napisania encykliki o sprawiedliwym pokoju - pojęciu, które miałoby wyprzeć wojnę sprawiedliwą. Bo w wojnie nie ma żadnej sprawiedliwości. Jest tylko cierpienie ludzi, bo jak mówił w przededniu II wojny światowej papież Pius XII: "przez pokój nic nie ginie, przez wojnę można utracić wszystko".
Kiedyś poznałem byłego wojskowego, który w pewnym momencie zajmował się także szkoleniem przyszłych myśliwców i pilotów bombowców. Dobrowolnie zrezygnował z armii by przejść do służby cywilnej. Z ciekawości zapytałem go o powody jego decyzji, a on bez wahania odpowiedział: "Uświadomiłem sobie, że uczę młodych żołnierzy jak zabijać, bez patrzenia w oczy ofiary".
Wojna to abstrakcyjna kategoria służąca do opisu konkretnych tragedii. Wojna nie ma w sobie żadnego romantyzmu, lecz tylko złamane życia wszystkich jej uczestników. Wojna to utrata tego syna przez tę matkę, tego męża przez tę żonę. To konkretny gwałt na kobiecie, która ma imię i nazwisko; to wysiedlenie tej rodziny, która patrzy na nas ze zdjęć fotoreporterów. Rozsiane po całym świecie pomniki nieznanych żołnierzy i ofiar są desperacką próbą oddania czci ludziom, z których każdy miał swój unikalny życiorys. Doprawdy, wojna zabija całe światy, bo każde życie to wyjątkowa, osobowa historia.
Wojna zabija dosłownie i w przenośni - nie ma takiego, który powróciłby z wojny tym samym człowiekiem, co doskonale zobrazował William Wyler w obsypanych Oscarami "Najlepszych latach naszego życia", czy John Huston w poruszającym dokumencie "Let there be light". Te filmy powstały po II wojnie światowej. Wtedy jeszcze nikt nie opisał zjawiska, które dziś jest sklasyfikowane jako zespół stresu pourazowego. Pokazali je artyści, którzy przeżyli wojnę.
Wojna być może wygląda dobrze na filmie, ale nawet klasycznie heroiczny "Szeregowiec Ryan" nie jest opowieścią o pięknie. Całe piękno, które pokazuje każdy film wojenny, to opowieść o ratowaniu życia, a nie zabijaniu wroga. Dlatego jeśli św. Jan XXIII zostaje patronem włoskiej armii, to doszukując się sensu tej absurdalnej decyzji, potrafię ją zrozumieć tylko w jeden sposób: niech dobry papież oręduje za włoskimi żołnierzami. Powiem więcej: niech wstawia się za wszystkimi żołnierzami, by już nigdy nie musieli podnieść karabinu. Niech nie dotknie ich oraz ich rodzin ta nieludzka, niszcząca siła.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, członek Klubu Jagiellońskiego, doktorant filozofii na UJ.
Skomentuj artykuł