Różaniec bez granic
Dawno żadna akcja podjęta z inicjatywy wiernych nie cieszyła się takim powodzeniem i aprobatą polskiego duchowieństwa, na czele z biskupami. Sam mam z nią problemy.
Entuzjazm duchownych udzielił się także mnie, gdy w pierwszym momencie usłyszałem o "Różańcu do granic". Ewangelizacyjne inicjatywy zakrojone na dużą skalę robią wrażenie, tym bardziej jeżeli stoją za nimi świeccy w Kościele. Akcja odmawiania modlitwy różańcowej przy granicach Polski, która odbywa się w tę sobotę, ma obejmować wszystkie przygraniczne diecezje od Bałtyku aż do Tatr. Z diecezji centralnych dołączą autobusy wiernych. Takie wydarzenia są potrzebne, bo bez świeckich Kościół traci paliwo. Jednak już po chwili zacząłem się zastanawiać - właściwie dlaczego "do granic"? Dlaczego nie dalej?
Za akcję "Różaniec do granic" odpowiadają Maciej Bodasiński i Lech Dokowicz. W materiałach promocyjnych czytamy, że ich inicjatywa jest "zaproszeniem Polaków do zejścia z kanap, porzucenia wygodnego życia przed telewizorem czy komputerem" i do tego momentu wszystko brzmi fantastycznie, ale zaraz potem pada: "wzięcia modlitewnej broni i podjęcia duchowej walki o ratunek dla świata. Jest to zaproszenie do wyjścia na granice Polski, granice własnych słabości, granice bezpiecznego świata, może nawet granice lęku". Tutaj zaczynają się moje wątpliwości, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi.
Metaforyka granic stanowczo przemawia przeciwko podkreślanej w niejednym wywiadzie intencji twórców, aby promowana akcja była odbierana jako gest otwartości. Nie wiem, jak pracuje wyobraźnia inicjatorów, ale zawsze miałem poczucie, że granica wyraża limit, kres. Można do niej dojść i się zatrzymać, można ją przekroczyć. W obu wypadkach zawarte jest jakieś ograniczenie. A po co stawiać granice modlitwie? Zupełnie tego nie pojmuję.
Pewnej odpowiedzi dostarcza opracowany przez stosowną komisję Konferencji Episkopatu Polski przewodnik zawierający wskazówki dla duszpasterzy. Czytamy w nim, że "to wydarzenie wyjątkowe najpierw przez miejsce, w którym modlitwa się odbywa", ale nie wiem, w jakim związku ta wyjątkowość pozostaje względem "zawierzenia Bogu przez pośrednictwo Maryi całego dobra, któremu na imię Polska oraz modląc się także za inne narody".
Po co granice, skoro modlitwa jest rozciągnięta także na inne narody? Na razie wiem, że będzie to miało miejsce w archidiecezji warmińskiej, gdzie Polacy zaprosili do modlitwy Rosjan i skierowali list do prawosławnego patriarchy Cyryla, ale to jednostkowy przypadek. Dlaczego nie uczynić z tego powszechnej reguły i zaprosić na granice naszych sąsiadów, przedstawicieli innych wyznań, by pomodlić się razem na przykład za jedność Europy? Albo o pokój, jak czynił Jan Paweł II z przedstawicielami innych religii w Asyżu? Dlaczego tych granic nie otworzyć na wiernych, którzy nie są "stąd"? Nie dziwi mnie więc fakt, że część komentatorów "Różańca do granic" traktuje wybór granic państwa jako "strefy modlitewnej" bądź jako żart, bądź też jako wyraz narodowego lęku. Granica to coś, co zamyka, a nie ułatwia otwarcia. A przecież jest się za co razem modlić i taka okazja byłaby idealnym impulsem do otwierania serca na innych, o które tak często apeluje papież Franciszek.
Wraz ze wzrostem popularności akcji, granice geograficzne zaczęły się zacierać, bo ostatnie wiadomości mówią o "Różańcu do granic" w Japonii, Fatimie, Nowej Zelandii czy bazie wojskowej Bagram w Afganistanie. Pozostają jednak te drugie, wyrażone w wymiarze egzystencjalnym, gdy padają sformułowania o własnych słabościach czy lękach. Te łatwiej mi zrozumieć, bo faktycznie bywa tak, że już naprawdę nie da się więcej dla siebie zrobić. Natrafia się na brak we własnej osobowości i pozostaje tylko jego akceptacja. Czasem ukojenie przychodzi dopiero wtedy, gdy ten brak zawierzy się Bogu w modlitwie. Jednak lęk przybiera w opisach akcji nie tylko wymiar jednostkowy, ale powszechny. Podkreśla się wyjątkowość momentu historycznego, w którym żyjemy. Nie w wymiarze pozytywnym, a wręcz przeciwnie.
Już w samym haśle promującym akcję "Ratujmy różańcem Polskę i świat" przywoływane są wątki katastroficzne. W wywiadzie udzielonym dla Polskiego Radia, Bodasiński podkreśla, że "Różaniec do granic" jest szczególnie potrzebny, bo zbliżamy się do tragedii związanej z podmywaniem fundamentów Europy, a modlitwa ma być próbą "uprzedzenia wypadków". Z kolei w rozmowie opublikowanej w tygodniku "W Sieci Prawdy" pojawiają się przykłady podobnych akcji modlitewnych w przeszłości: "Cała Polska modliła się, gdy Sobieski szedł na Wiedeń. W 1920 roku za plecami żołnierzy Warszawa leżała krzyżem". W powielanej w licznych mediach katolickich depeszy KAI natrafiam na informację o motywacjach stojących za doborem terminu: "Organizatorzy podkreślają, że modlitwa nastąpi 7 października, czyli w święto Matki Bożej Różańcowej, ustanowione po wielkiej bitwie pod Lepanto, gdzie flota chrześcijańska pokonała wielokrotnie większą flotę muzułmańską, ratując tym samym Europę przed islamizacją". Nie wiem, na ile to zdanie zawiera wypowiedź organizatorów, a na ile jest twórczym rozwinięciem genezy ustanowienia święta, ale podkreślanie faktu ratowania Europy przed islamizacją współcześnie nabiera dodatkowego kontekstu. Czy w takich czasach żyjemy obecnie? Wielu mówi, że tak, a ja zupełnie szczerze odpowiadam, że nie wiem.
Mój podstawowy problem polega na tym, że nie podzielam lęków organizatorów akcji, bo wierzę w Boga i ufam Bogu. Właśnie - ufam. Wizja przedstawiana w powyższych wypowiedziach przypomina niebezpieczny determinizm, tak jakbyśmy mieli się czegoś szczególnie bać. Czasy ostateczne są zawsze nie dlatego, że czeka nas jakieś zagrożenie, ale ponieważ chrześcijanin winien być zawsze gotowy na ponowne przyjście Chrystusa. Poza wymiarem eschatologicznym, sytuacja, w której się znajdujemy, jest nieproporcjonalnie lepsza od tej, w której żyją nasi bracia i siostry chrześcijanie na Bliskim Wschodzie. Jednak zewsząd słyszę o powodach do lęku, a przecież chrześcijaństwo to religia odwagi. Jeśli zafiksujemy się na strachu, to zupełnie utracimy ożywczą moc, która płynie ze Słowa - z Dobrej Nowiny.
Za każdym kolejnym razem przypominanie o powodach do lęku traci na znaczeniu lub też zaczyna przypominać niebezpieczne operowanie strachem. Bo jeśli czegoś się bać, to złego, który dzieli. To zły stawia granice, a nie Chrystus, który swym zmartwychwstaniem złamał każdą z nich, przekraczając tę ostateczną - granicę śmierci. Dlatego gdy odmawiam różaniec, modlę się o to, by inni się nie bali. By wierzyli Bogu, który wybawił nas od grzechu, i by mieli nadzieję na życie wieczne. Modlę się też o to, by z "Różańca do granic" wyszło jakieś dobro. Na przykład lekcja, że granice są po to, by je przekraczać i głosić orędzie miłości Zmartwychwstałego na cały świat. By budować miejsca spotkania i otwarcia na tych, którzy są inni od nas.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, członek Klubu Jagiellońskiego, doktorant filozofii na UJ.
Skomentuj artykuł