Zapłacił wielką cenę za otwieranie nowych dróg w Kościele
Odwiedził Polskę w 1969 roku, gdy miałem zaledwie 8 lat. (...) Rządził zakonem, mając wysokie oczekiwania, ale nie narzucał swojego zdania i starał się motywować współbraci pozytywnie, inspirował i pomału podnosił poprzeczkę, zachęcając do większego optymizmu.
Zapłacił wielką cenę za otwieranie nowych dróg w Kościele. Krytykowany i nierozumiany przez wielu jest dzisiaj coraz częściej uważany za czołową postać Kościoła XX wieku i za autentycznego proroka odnowy soborowej. Z pochodzenia Bask, z powołania jezuita.
Ojciec Pedro Arrupe, 28. generał jezuitów, którego proces beatyfikacyjny i kanonizacyjny został właśnie wszczęty, miał na moje życie bardzo duży wpływ. Mimo że nie spotkałem go wtedy, gdy był jeszcze w pełni swoich sił, to już jako nowicjusza fascynowała mnie jego determinacja, entuzjazm i optymizm.
Od końca lat siedemdziesiątych, przez ponad dekadę, świat oglądał w telewizji setki tysięcy ludzi uciekających przez morze przed represjami, głównie z Wietnamu i Kambodży. Ojciec Arrupe śledził z uwagą wszystkie doniesienia i w listopadzie 1980 roku, poruszony tragedią uchodźców, wysłał alarmujący list do przełożonych wszystkich Prowincji, w którym poprosił o natychmiastową reakcję na kryzys migracyjny. Nie musiał długo czekać. Jezuici natychmiast zorganizowali się, by pomóc potrzebującym. Założyli obozy dla uchodźców w Singapurze, Tajlandii i Australii. W ciągu roku powstały kolejne ośrodki udzielające pomocy ludziom uciekającym przed represjami, a Jezuicka Służba Uchodźcom (Jesuit Refugee Service) stała się jednym z priorytetów synów Ignacego Loyoli na całym świecie.
Już jako kandydat do zakonu byłem pod wrażeniem tego, jak jezuici podejmowali ryzyko, jak błyskawicznie rozeznawali, jak byli elastyczni w poszukiwaniu najlepszych odpowiedzi na globalne problemy, które znienacka się pojawiły. A wszystko to działo się pod dowództwem baskijskiego generała w czarnej sutannie.
Zapamiętałem ojca Arrupe jako mistrza szybkiego reagowania na pojawiające się wyzwania oraz człowieka potrafiącego pogodzić wierność tradycji z otwartością na nowe powiewy Ducha Świętego. Zanim założył strój zakonny, był lekarzem. Po złożeniu ślubów w Towarzystwie Jezusowym nie przestał nim być. Wziął na swój stół operacyjny cały Kościół cierpiący w ofiarach wojen i osobach niesprawiedliwie traktowanych, w ubogich i prześladowanych. Sam doświadczył losu uchodźcy i więźnia. Gdy na Hiroszimę spadła bomba atomowa, był tam i niósł ludziom pierwszą pomoc.
(fot. Archiwum Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego)
Odwiedził Polskę w 1969 roku, gdy miałem zaledwie 8 lat. Teraz, po pięćdziesięciu latach, przeglądam zdjęcia z jego wizyty w Warszawie w Kolegium Jezuitów przy ul. Rakowieckiej oraz w Sanktuarium w Świętej Lipce. Otoczony przez tłum wiernych wydaje się skupiony, a zarazem bardzo pogodny. W gronie jezuitów prawie zawsze uchwycony jest przez fotografa w geście gestykulowania. Jakby chciał dodać wszystkim dynamizmu.
Rządził zakonem, mając wysokie oczekiwania, ale nie narzucał swojego zdania i starał się motywować współbraci pozytywnie, inspirował i pomału podnosił poprzeczkę, zachęcając do większego optymizmu. Kiedyś powiedział, że "jeśli nie można od wszystkich wymagać tego samego stopnia optymizmu, to można od wszystkich oczekiwać przynajmniej unikania pesymizmu". To zdanie towarzyszy mi do dzisiaj i w trudnych chwilach powtarzam sobie, że przyszłość Kościoła będzie tylko lepsza, nigdy gorsza. Ojciec Arrupe nie pozwalał sobie na słowa, które zdradzałyby brak ufności i nadziei, ani też na wypowiedzi, które nie wyrażałyby wiary w potęgę ubogiego, pokornego i cichego dobra. Powtarzał często, że "drzewo upada z wielkim hukiem, a tysiące kwiatów kwitnie w wielkiej ciszy", bez fajerwerków i głośnych ceremonii.
Niedokarmianie pesymizmu, nierozsiewanie złych wieści i nieskupianie się na zagrożeniach, lecz kierowanie wzroku ku nadarzającym się okazjom - to są lekcje byłego generała, z których chciałbym kiedyś zdać w życiu egzamin.
Nie dawał się łatwo zaszufladkować, a na sercu leżał mu dialog ze światem. Przed nikim nie zatrzaskiwał drzwi, lecz podkreślał, że należy uczciwie i sumiennie poznawać różne kultury, religie i ideologie, nie wykluczając poglądów ludzi deklarujących ateizm. Otwartość na to, co nowe i wartościowe, nie było według niego związane ani z prawicą, ani z lewicą, lecz z Chrystusem, który miłuje każdego.
Od tego wyjątkowego Generała, za którego życia wstąpiłem do zakonu, uczę się przede wszystkim szacunku, jaki żywił zawsze wobec osób mających inne zdanie, a jednocześnie przełamywania stereotypów, uwalniania się od formalizmów i zgłębiania z odwagą tego, co nowe. Nie wystarczy być posłusznym planowi dnia i prezentować ortodoksyjne poglądy, trzeba pozwolić się wciągnąć Duchowi Świętemu w przygodę, która kosztuje życie.
Gdy nasza pomysłowość w stawianiu przeszkód Duchowi Świętemu sprowadza Ewangelię do martwej litery, przypominam sobie ciągłe apele o nawrócenie, jakie kierował do swoich współbraci ojciec Arrupe. Przekonywał, że bez osobistego nawrócenia nie będziemy w stanie odczytać znaków czasu i odpowiedzieć na dzisiejsze wyzwania. Nie wystarczy samo pragnienie życia skromnego i ubogiego. Wzruszenie się losem pokrzywdzonych niczego jeszcze nie zmienia. Aby świat był lepszy, to oprócz pięknych słów i gorliwej modlitwy powinniśmy sami doświadczyć niedostatku, niezrozumienia i bezsilności.
Skomentuj artykuł