Chciałabym, żeby zamiast miejsc bez LGBT powstawały przestrzenie bez wykluczenia i pogardy
Naklejki "Strefa wolna od LGBT" , które mają zostać dołączone do "Gazety Polskiej" to kolejna odsłona obnoszenia się z tym, że mówimy do człowieka "nie chcemy cię", "brzydzimy się tobą".
Wylewanie łez nad tym, że Polacy są podzieleni, nie jest zbyt rozsądne - podziały są obecne nie tylko w naszym społeczeństwie. W niemal każdym kraju, który nie jest odcięty od świata, żyją ludzie o poglądach prawicowych i lewicowych, konserwatyści i liberałowie, wierzący, wierzący inaczej niż większość, a także niewierzący wcale. Ważne jest jednak to, by pomimo istniejących różnic starać się wzajemnie szanować, nie dokarmiać stereotypów mieszanką jadu i pogardy oraz by umieć tolerować istniejący pluralizm. Pomysł oznaczania stref "bez LGBT" jest przykładem zgoła odmiennego działania.
Enklawy świątobliwości nie zbliżają do Boga
Naklejki "Strefa wolna od LGBT" , które mają zostać dołączone do "Gazety Polskiej" to kolejna odsłona obnoszenia się z tym, że mówimy do człowieka "nie chcemy cię", "brzydzimy się tobą". Przecież jasne jest, że gdyby taką naklejką opatrzył swój lokal właściciel kawiarni czy restauracji, to nie przeprowadzałyby "testu" na orientację seksualną odwiedzających, nie dociekalby, jaki charakter ma ich trzymanie się za ręce (które czasami nie jest przecież wyrazem romantycznego uczucia, ale na przykład wsparcia emocjonalnego), ani nie domagałby się pokazania mu aktu małżeństwa (zresztą nawet to mogłoby być zwodnicze, bo geje i lesbijki również, z różnych powodów, biorą śluby z przedstawicielami odmiennej płci).
Tego typu plemienne etykiety służą tylko jednemu: wyrażeniu swojej niechęci wobec określonej grupy ludzi. Kompletnie nie przekonują mnie tłumaczenia o tym, że może goście w danym lokalu nie chcą patrzeć na obejmujących się ludzi homoseksualnych - bo przecież u każdego z nas estetyczny dyskomfort może budzić zupełnie coś innego. Osobiście jestem zwolenniczką subtelnego wyrażania uczuć w miejscach publicznych - ale to jest już kwestią zwykłej kultury osobistej.
"Argumentum ad dzieciam" też niczego w tym przypadku nie tłumaczy - bo przecież zabieranie dzieci wyłącznie do miejsc, gdzie nie ma gejów i lesbijek, nie sprawi w magiczny sposób, że latorośle nigdy w życiu tych osób nie spotkają! Zresztą mózg dziecka nie działa w sposób taki, jak przedstawiono w pewnym klasycznym już memie-komiksie: rodzic wskazując na parę gejów, mówi do dziecka: "nie patrz na tych ludzi", a dziecko, z tęczą oczach, odpowiada "za późno, wszystko widziałem". Zasłanianie się dobrem dzieci w celu uprawiania segregacji ludności jest po prostu użyciem roli rodzica do swoich własnych celów.
A jeśli już mówimy o dzieciach, to chciałabym podzielić się pewnym wspomnieniem z własnych lat pacholęcych: otóż, kiedy ktoś z klasy robił coś złego (na przykład rzucał papierek na ziemię), moja wychowawczyni z podstawówki miała w zwyczaju pytać: "a gdyby każdy robił tak, jak ty, to jakby to było?". Wtedy, wiele lat temu, nieco bawiło mnie takie pytanie. Dziś jednak, gdy słyszę o pomysłach (póki co zgłaszanych przez wąska grupę osób) na wykluczanie określonych grup z pewnych miejsc czy obiektów, zadaję je sobie - a także szanownym Czytelnikom - na nowo: jakby wyglądała Polska, gdybyśmy wszyscy zaczęli tworzyć sobie zagrody i sektory, do których nie wpuszczalibyśmy ludzi, z których poglądami czy stylem życia jest nam nie po drodze?
Wyobraźmy to sobie: chcemy wejść do kawiarni, ale ona jest oznaczona kartką "Strefa bez katolików". Urażeni i rozgoryczeni, postanawiamy wypić kawę przy okazji tankowania auta, ale stacja nie obsługuje osób poniżej 165 cm wzrostu. Osoby, którym przyszło żyć z "piętnem" niewysokich (do których się zaliczam), po wyczerpaniu benzyny w samochodzie (i wciąż bez kofeiny!), próbują więc swoich sił w komunikacji miejskiej - ale do niej wpuszczani są tylko ludzie, których oboje rodzice są Polakami. Wydaje się to mało realne? Póki co, na szczęście, tak.
Przypomnijmy jednak, że jeszcze parę dekad w USA istniała segregacja rasowa, a pamiętnym roku 1968 władze PRL postanowiły pozbyć się z kraju Żydów. Mając na uwadze historyczne doświadczenia, unikajmy tworzenia podziałów na lepszy i gorszy sort. O wiele lepiej (i w sumie wygodniej!) jest przyjąć do wiadomości banalny fakt, że w społeczeństwie żyją obok siebie po prostu różni ludzie. I, że jak zapewniał Stachura: "dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba". A zamykanie się w enklawie świątobliwości (pozornej, bo nienawiść do osób LGBT to grzech!) oddała nas nie tylko od siebie nawzajem, ale też od Boga.
Wartość wspólnego stołu
Spotkanie face to face może przewartościować wszystko. Wiemy doskonale, z jaką łatwością niektórym ludziom przychodzi hejtowanie innych w internecie, jak prosto jest surowo oceniać innych, kiedy nie musimy patrzeć im w twarz. Mnóstwo obelg pod adresem gejów i lesbijek wypowiadają ludzie, którzy nigdy bliżej nie poznali żadnej osoby nieheteroseksualnej i którzy tym samym nie wiedzą, z jakimi problemami muszą się zmagać przedstawiciele tej mniejszości. Oczywiście, nie dotyczy to wyłącznie mniejszości seksualnych - podobnie jest z uchodźcami, muzułmanami czy osobami bezdomnymi.
Ktoś, kto pozna historie takich osób i odkryje ich wrażliwość, na ogół rzadko jest później przepełniony nienawiścią. Również z tego powodu uważam, że powstawanie stref wolnych od LGBT jest - mówiąc eufemistycznie - chybionym pomysłem. Tak długo, jak nie usiądziemy przy wspólnym stole, nie spotkamy się na wspólnej przestrzeni, będziemy mieć jedynie fantazje na temat innych osób i grup, składające się z projekcji naszych lęków oraz zlepków przekazów medialnych.
Pamiętajmy, że Jezus od nikogo się nie oddzielał, nie zamykał się wraz ze Swoimi Uczniami w bańce, do której nie mieli wstępu grzesznicy. Wręcz przeciwnie - On, nazywany przez nas często Barankiem bez skazy, siadał przy stole z tymi, którzy tych skaz mieli na sobie całkiem sporo. Prawdą jest, że, robił to, by głosić Słowo i wzywać ludzi do nawrócenia - ale czynił to w innej formie, niż niektórzy współcześni katoliccy radykałowie. Na początku Jezus przychodził do człowieka, nawiązywał z nim relację, a później mówił, że ma dla niego "lepszą ofertę" niż dotychczasowe życie (nawet jeśli było ono całkiem wygodne). Co więcej, kiedy uzdrawiał, często dotykał danego człowieka (fragmenty Ewangelii, w których jest o tym mowa, zawsze mnie rozczulają). Okładanie kogoś rózgą moralności na "dzień dobry", ubliżanie mu i staranne oddzielanie się od niego nie ma zatem nic wspólnego z roztropną ewangelizacją ani ochroną chrześcijańskich wartości.
Prawdą jest stare porzekadło, że boimy się w głównej mierze tego, czego nie znamy, nie rozumiemy. A zatem, zamiast tworzyć miejsca anty-LGBT (czy anty-ktokolwiek inny) spróbujmy najpierw porozmawiać. Siedzenie przy jednym stole (albo kawiarnianym stoliku) może stać się początkiem tego procesu.
Angelika Szelągowska-Mironiuk - psycholog i copywriter. Wierząca i praktykująca. Prowadzi bloga katolwica.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł