Zupa nigdy nie wystarczy [REPORTAŻ]

Zupa nigdy nie wystarczy [REPORTAŻ]
(fot. Fundacja PO PIERWSZE CZŁOWIEK)

"Nie chciałyśmy zatrzymywać się tylko na talerzu, ale zacząć budować relacje" - na początku miały tylko jadłodajnię. Dziś albertynki postawiły już cały blok z mieszkaniami i... restauracją dla ubogich.


DEON.PL POLECA

Wstajemy z kanapy to nasz nowy projekt, który jest odpowiedzią na wezwanie, jakie papież Franciszek skierował do nas wszystkich w trakcie Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Będziemy cyklicznie pokazywać ludzi, miejsca, wspólnoty, fundacje i organizacje charytatywne, które w przeróżny sposób pomagają wykluczonym. Będziemy pisać o przestrzeniach, w których każdy z nas będzie mógł się konkretnie zaangażować w dzieło miłosierdzia.


Młoda dziewczyna, wiele problemów i samotność. Oprócz tego roczne dziecko i koniec czasu przysługującego na pobyt w placówce. Co robić? Dokąd iść?

- Gdy zwolnił się jeden z etatów u nas w domu, mogłyśmy ją zatrudnić - mówi s. Agnieszka, prezes Fundacji PO PIERWSZE CZŁOWIEK. - Ale automatycznie, gdy dostała umowę o pracę, straciła zasiłek z MOPS-u. Pierwszą wypłatę miała otrzymać trzydziestego dnia miesiąca. Dziecko do wykarmienia, opłata za wynajem pokoju do zapłacenia. Skąd ma wziąć pieniądze na początek samodzielnego życia? Zaprosiłyśmy ją do naszego domu. W pierwszym miesiącu mogła mieszkać całkowicie za darmo, by zacząć stawać na własnych nogach.

Dom z mieszkaniami treningowymi został otwarty we wrześniu 2016 roku. Zgodnie z życzeniem Ojca Świętego Franciszka siostry albertynki "swój duży dom", w którym odprawiały rekolekcje, przeznaczyły na dzieło służące ubogim (zob. List do osób konsekrowanych z 14 listopada 2014). Teraz pomagają im wychodzić z bezdomności.

* * *

W Krakowie przy ulicy Woronicza siostry wybudowały rzeczywiście duży dom. Oprócz mieszkań przeznaczonych dla osób, które mają rozpocząć samodzielne życie, funkcjonuje też duża jadłodajnia i swoiste centrum kulturalne dla ubogich. Nie zawsze jednak tak było.

 - Kiedyś tu była działka z jarzynami, ale było strasznie dużo sióstr ze względu na boom powołaniowy w latach 80. i postanowiono wybudować dom rekolekcyjny. - mówi s. Agnieszka. - Tak ten dom był planowany, gdy rozpoczęto budowę w latach 90.

Od 1999 roku albertynki spotykały się tu na czas rekolekcji. Miały mieć dogodne warunki (na przykład łazienkę przeznaczoną dla sześciu osób, a nie - jak to czasem bywało - dla dwudziestu), bo rekolekcje to też czas odpoczynku dla nich.

- To wszystko nie było proste - przyznaje s. Agnieszka. - W latach 90., po transformacji ustrojowej, na ulicach pojawiło się bardzo wielu bezdomnych. Wcześniej władze starały się ukrywać ten problem, niekoniecznie rozwiązywać.

Zupa nigdy nie wystarczy [REPORTAŻ] - zdjęcie w treści artykułu

Do naszego domu przy ulicy Woronicza zaczęło zgłaszać się coraz więcej potrzebujących. Wtedy powstała jadłodajnia. Miała ona ograniczone gabaryty - mieściła trzydzieści osób. A teraz przychodzi tu sto pięćdziesiąt, a zdarza się, że i dwieście osób dziennie.

- Gdy zaczęłyśmy myśleć o dziele dla ubogich, od razu zobaczyłyśmy, że pokoje z łazienkami to niemal gotowe mieszkania - opowiada dalej. - Wystarczy w każdym segmencie przerobić mały pokój na kuchnię, no i proszę bardzo! Małe, ale całe osobne mieszkanie. Zapytałam, czy da się to zrobić. Dało się!

Przeżyj za 1400 zł. Proszę bardzo

Na mieszkania jest obecnie wielu chętnych. Gdy człowiek znajduje się w placówce dla bezdomnych, ale chce z niej wyjść, mieszkania treningowe okazują się bardzo potrzebne. Pozwalają osobom, które mają problemy ze znalezieniem dachu nad głową, nauczyć się gospodarować.

- Połowa naszych siedemnastu mieszkań przeznaczona jest dla kobiet, które mają bezdomność  już prawie za sobą, ale coś tam jeszcze trzeba dopracować. Nie czują się na tyle pewnie, by "iść na całego" w samodzielność - mówi s. Salomea.

- Jest bardzo wiele takich osób. Żyjąc często już od młodości w warunkach dysfunkcyjnych, nie nauczyły się, jak gospodarować pieniędzmi - dopowiada s. Agnieszka. - Matka kupi dziecku lizaka i zabawkę, a na zwyczajne jedzenie brakuje.

Siostry podkreślają, że w Polsce wiele osób ma problem z planowaniem podstawowych wydatków, ponieważ nigdy tego nie robiły.

- Potrafią sobie jakoś radzić, żyjąc z dnia na dzień - mówi s. Salomea. - Ale to nie działa, gdy ma się dzieci.

- Pampersy, kaszki, papierosy, dojazdy, telefon, mieszkanie liczone dla dwóch osób - dodaje s. Agnieszka. - To jest 1400 złotych. Cała pensja, nie? A w naszym systemie to i tak za dużo, by załapać się na zasiłek, jeśli jest się samotną matką z dzieckiem.

- Choć oczywiście wspomagamy nasze mieszkanki, gdy zajdzie taka potrzeba. Każdy jest mądry, mając do dyspozycji większe kwoty, ale proszę, żyj z dzieckiem przez miesiąc za 1400 złotych, płacąc za wynajem mieszkania 900 - wylicza s. Salomea. - Zobaczymy, jak ci pójdzie planowanie. Co mają zrobić ludzie, którzy mając na utrzymaniu dzieci, zarabiają mniej niż 1500 złotych?

Nie chodzi o instytucję, ale o człowieka

- Co z tego, jeśli damy komuś mieszkanie, jedzenie, opiekę i tak dalej, ale on nie będzie w stanie samodzielnie sobie radzić? - pyta s. Agnieszka. - Często muszę sobie przypominać, że to nie jest tak, że my im "pomagamy". Nie chcę nikogo rozczarować, ale co to znaczy, że "my im coś dajemy", "my im mamy pomóc"? Wszystko, co my im dajemy, ta nasza "pomoc", znika od razu. Zostaje to, co oni sami zrobią dla siebie.

Kiedyś dziewczyna po domu dziecka, studentka, szukała pracy. Siostra Agnieszka skupiła się na tym, by jej pomóc. Znalazła jej pracę i załatwiła mieszkanie do wynajęcia po preferencyjnej cenie.

Dziewczyna miała wyjść "na swoje". Niestety. Zawaliła studia, a po pewnym czasie przestała płacić czynsz i wpuszczać do mieszkania osoby sprawdzające liczniki gazu. W pracy zaczęło jej być za ciężko i ją straciła. Przyczyna?

- Dziury w osobowości - sądzi s. Agnieszka. - Często próbujemy załatwić wszystko od razu. Ale człowiek nie jest taki prosty. Może "nie udźwignąć" tak dużej pomocy. Bardzo często trzeba czasu.

Zupa nigdy nie wystarczy [REPORTAŻ] - zdjęcie w treści artykułu nr 1

Siostra Agnieszka po lewej stronie

- Oczywiście, nie jest tak, że przyjmujemy każdego. Wręcz dopuszczamy do sytuacji, w której mimo zgłoszeń niektóre mieszkania stoją puste - wyjaśnia. - Musimy wymagać uprzedniego przygotowania. Przyjęcie do mieszkania osoby prosto z ulicy mogłoby przynieść odwrotny skutek. Nie prowadzimy mieszkań komunalnych czy socjalnych, mamy inny cel. Chcemy paniom będącym w placówkach dla bezdomnych dać pomost na ostatni etap dojścia do pełnej samodzielności w prowadzeniu gospodarstwa domowego.

Tak zaczyna się trening mieszkaniowy

Mieszkania treningowe przy ul. Woronicza zaczęły działać niedawno. Pierwsze panie zamieszkały w październiku 2016 roku. Przeszły z albertyńskiego przytuliska dla kobiet przy ul. Malborskiej w Krakowie.

Każda z kandydatek musi najpierw wyrazić chęć przejścia do mieszkania treningowego, a siostra prowadząca placówkę potwierdzić, że jest to już właściwy dla niej czas. Wtedy rozpoczyna się trwający kilka tygodni etap wzajemnego poznawania się i przyjazdów na Woronicza.

- Z każdą panią, która wyraża chęć zamieszkania u nas, przeprowadzamy wywiad, a następnie wspólnie piszemy indywidualny plan wychodzenia z bezdomności na dalsze miesiące. Dopiero wtedy zapraszamy ją do zamieszkania - tłumaczy s. Salomea. - Chodzi o to, by wspólnie rozpoznać potrzeby danej osoby. Razem planujemy to, jak będzie wyglądać to prawie samodzielne życie w mieszkaniu treningowym, zaczynając od najbardziej podstawowych rzeczy: wydatków na jedzenie, rachunki, zapewnienie bezpieczeństwa. Ale analizujemy też potrzeby dotyczące relacji interpersonalnych, potrzeby kulturalne, duchowe. Wspólnie opracowany plan jest w końcu podpisywany przez mieszkankę.

Zupa nigdy nie wystarczy [REPORTAŻ] - zdjęcie w treści artykułu nr 2

- Chcemy też znać oczekiwania tych osób dotyczące mieszkania, dać im możliwość współtworzenia wnętrza oraz zapoznać je z naszymi oczekiwaniami - uzupełnia s. Agnieszka. - Te wspólne rozmowy przygotowawcze są bardzo ważne.

Mieszkanki wnoszą zaniżoną, ustaloną na miarę indywidualnych możliwości, opłatę za czynsz, a także opłacają media. Po określonym czasie i spełnieniu wymagań podpisanych w umowie (realizacja planu usamodzielnienia) mieszkanka, odchodząc, otrzymuje na samodzielny start mieszkaniowy kwotę równą sumie wniesionej za czynsz za wszystkie miesiące pobytu.

Nie tak łatwo jest dobrać kandydatki

- Oczywiście z wypełnieniem tych warunków bywa różnie - nie ukrywa s. Agnieszka. - Na przykład gdy bracia wybudowali chyba pierwsze w Krakowie mieszkania treningowe dla mężczyzn i postawili dwa warunki: rok trzeźwości i stałe źródło utrzymania (przynajmniej na poziomie zasiłku stałego), to przez kilka lat połowa miejsc była pusta. Bardzo wiele osób, niestety, nie było w stanie dotrzymać takich zobowiązań. Bracia jednak nie ugięli się i po dziesięciu latach mają pełen dom i rotację mieszkańców.

W celu utrzymania mieszkań treningowych siostry przeznaczyły połowę mieszkań w budynku pod wynajem.

- Z drugiej strony, co ma pierwszorzędne znaczenie, użytkowniczki mieszkań treningowych otrzymują w ten sposób szansę codziennego kontaktu z szerszym środowiskiem społecznym. Jest to szczególnie ważne w przypadku dzieci, które nie mogą się wstydzić tego, gdzie mieszkają - zaznacza s. Agnieszka. - Marzyłyśmy o tym, żeby mieszkające u nas dzieci mogły zapraszać tutaj swoich znajomych ze szkoły i nie musiały się wstydzić, że są "w ośrodku". Nigdzie nie jest napisane, kto jest "zwykłym" najemcą, a kto "treningowym".

Po kilku miesiącach pierwsza osoba rozpoczęła samodzielne życie.

- Jedna z mieszkanek już się wyprowadziła - mówi s. Salomea. - Poszła w pełni "na swoje". Wystarczyło, że była z nami dwa miesiące i wspólnie uznałyśmy, że może zacząć żyć w pełni samodzielnie.

- Trochę się niepokoimy, jak będzie wyglądał ów start w pełną samodzielność samotnych matek, których wynajmujący nie bardzo chcą przyjmować. To doświadczenie jeszcze przed nami. "Bo dziecko posmaruje ściany, bo nie będę mógł ich wyrzucić, bo mam tylu innych chętnych, którzy nie sprawiają problemów" - s. Agnieszka wymienia powody niechęci właścicieli.

- Ale ufamy, że z Bożą i ludzką pomocą dla każdej znajdzie się dobre wyjście - dodaje s. Salomea. - Dwanaście miesięcy to maksimum. Chcemy, by nasze mieszkanki miały świadomość, że mieszkania treningowe mają charakter przejściowy.

Restauracja dla ubogich

W budynku znajduje się też duża jadłodajnia. Schodzimy na sam dół, gdzie właściwie w środku dnia codziennie pracuje ekipa wolontariuszy, którzy przygotowują posiłek i podają go ubogim.

- U nas musi być ekskluzywnie - śmieje się s. Samuela, która kieruje jadłodajnią. Na stołach obrusy, serwetki, kwiatki i ładna zastawa. Oprócz ciepłej, pożywnej zupy z chlebem i herbatą (na miejscu lub na wynos) każdy może pod wieczór otrzymać kolację w postaci kanapek oraz herbatę. Inna duża grupa, około stu osób, otrzymuje też raz w miesiącu paczki z Banku Żywności.

Do sióstr przychodzą różne osoby: bezdomni, ubodzy i inni potrzebujący z okolicy. - Chcemy, by wszyscy nasi goście czuli się dobrze, niemal jak w restauracji. Nie ma jakiejś tam zupki z okienka.

Nikt nie może być głodny, również nietrzeźwy

Jedynym warunkiem otrzymania ciepłego posiłku jest trzeźwość. Osoby nietrzeźwe otrzymują kanapki na wynos.

- Rozumiemy sytuację, w której ktoś jest głodny, nie ma pracy i musi coś zjeść, by przeżyć - wyjaśnia s. Agnieszka. - Ale co pokażemy wszystkim osobom, które przyszły trzeźwe do jadłodajni, wpuszczając tych, którzy są pod wpływem alkoholu? Inni ludzie mają prawo zjeść tę zupę spokojnie.

- Chcemy pokazać tym, którzy przyszli nietrzeźwi, że ich nie odtrącamy i jedzenie dostaną - mówi s. Agnieszka. - Ale chcemy też pokazać, że mogą jutro przyjść, nie będąc pod wpływem alkoholu. W ten sposób okazujemy im szacunek. Stawiając wymagania, komunikujemy wiarę w człowieka. Brak jakichkolwiek oczekiwań oznaczałby: "już nie wierzę, że na cokolwiek cię stać". Jedni wybierają to, że przychodzą trzeźwi, ale inni nie. I znów dostają tylko kanapki.

Również odnośnie do kolacji obowiązuje "zasada trzeźwości".

- Niektórzy z ubogich dziękują za to, że kolacja jest dopiero później - kontynuuje. - Dzięki temu wytrzymują na trzeźwo aż do wieczora, mają taką motywację. I warto sobie zadać pytanie, czy jeśli daję to samo osobie pijanej, co trzeźwej, to czy naprawdę pomagam? Czy słuszne jest, by sto osób trzeźwych nie mogło w spokoju spożyć posiłku przez jedną czy dwie, które przyszły nietrzeźwe i rozrabiają? Czy mam te sto osób kochać mniej i nie dać im tego, po co przyszły - godnych warunków do spożycia ich jedynego ciepłego posiłku? Choć oczywiście nikt nie odchodzi od nas bez chleba.

Zupa nigdy nie wystarczy [REPORTAŻ] - zdjęcie w treści artykułu nr 3

- Na pewno ogromnym błędem byłoby nie dawać nic - twierdzi s. Samuela. - Ale uznałyśmy, że konieczne jest, by wprowadzić to zróżnicowanie.

- Jeśli ktoś chce pomagać nie rozróżniając osobom nietrzeźwych i trzeźwych, to proszę bardzo. Dobrze jest, jeśli mamy różnorodność w Kościele - mówi s. Agnieszka. - My rozeznajemy to inaczej. Chcemy, by jedni mogli zjeść posiłek normalnie, w spokojnym towarzystwie, a znów tych drugich nie odtrącamy. Dostają jedzenie i motywację, by jutro było inaczej.

Mądrze pomagać?

Brat Albert pokazywał swymi czynami, że miłość bezwarunkowa jest konieczna. Ale też stawiał wymagania, na przykład pisał, że nie daje się jałmużny tym, którzy mogą pracować.

- Ja też jestem rozdarta, cały czas to we mnie tkwi, jak łączyć obie te postawy - przyznaje s. Agnieszka. - Bo przecież nie jest miłosierdziem czy miłością zachęcanie człowieka do tego, by leżał dwadzieścia cztery godziny na dobę. "Po-MOC", jak wymyśliła to siostra Anna Bałchan, to miejsce, gdzie ktoś odzyskuje własną moc. Przychodzi po MOC. Prawdziwa pomoc nie polega na tym, by ktoś za kogoś żył, za kogoś wszystko robił.

<<A. Bałchan: Zaufam Mu, albo zeświruję [WYWIAD]>>

Temat osób uzależnionych od alkoholu wywołuje u emocje sióstr. Na pytanie "co dla nich zrobić?" odpowiadają, że nie rozumiem, o co chodzi.

- Tu nie chodzi o to, by coś dla kogoś robić - tłumaczy s. Agnieszka. - Trzeba go raczej tak pokochać, zawiązać taką relację, by on sam zaczął chcieć czegoś więcej.

Padają konkretne przykłady: - Jeśli w placówce nie postawimy wymagań matce mającej problem z alkoholem, to prawdopodobnie skończy się tak, że dziecko zostanie jej odebrane, a ona za rok-dwa przyjdzie z powrotem z kolejnym dzieckiem - przewiduje s. Agnieszka. - Jeśli nie postawimy jej wymagań, a ona nie sięgnie po-MOC, to wobec swej sytuacji pozostanie równie bezradna i ją powtórzy. Wyrazem mojego szacunku, miłości do niej jest postawienie warunków i wsparcie w tym, by mogła je spełnić. Proszę nie pytać na starcie: "co mogę dla niej zrobić?". Tu nie o to chodzi. Trzeba najpierw zapytać i dojść do tego, co ona może zrobić.

Siostry nie dają pieniędzy

Siostry ożywiają się też, gdy słyszą pytanie o pieniądze: dawać czy nie dawać?

- Chcemy dawać ludziom jak najwięcej wolności. Brat Albert pisał, że inicjatywa i wolność osobista są tym, co jest człowiekowi najdroższe, a dzieje się to najpewniej przez pracę zarobkową - mówi s. Agnieszka. - I kiedyś rzeczywiście próbowałam dawać rozmaite drobne zajęcia, za które płaciłam pieniędzmi. Ale, nauczona przykrym doświadczeniem, przestałam. Wolę dać na przykład cukier i kawę czy buty.

- Niedawno miałam taką sytuację, że uzależniony od alkoholu pan obiecał wykonać jakąś pracę, ale potem przyniósł recepty i poprosił, żebym sama kupiła mu lekarstwa - opowiada s. Samuela. - "Sam nie jestem w stanie", powiedział. "Bo to pójdzie na alkohol".

- Czy powinnam dawać pieniądze, nie znając sytuacji? - zastanawia się s. Agnieszka. - Ktoś mnie prosi o 2,5 złotego na piwo. No, mała przyjemność, "każdy ma prawo". Poprosi mnie i pewnie jeszcze kolejnych dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści osób - kontynuuje. - A kilka dni później poznaję jego żonę, która przychodzi i mówi: "Siostro, nie mam na leki dla dziecka. Mam przesikaną kanapę, bo on już nie wie, że popuszcza. Błagam. Proszę już mu nie dawać pieniędzy!". I ja pytam: czy można dawać pieniądze człowiekowi, którego nie znam? Z którym nie rozmawiam, z którym cała relacja opiera się na "dawaniu na piwo"?

Siostry podają dane, które pokazują różnicę między pierwszym przytuliskiem a obecną sytuacją. W sprawozdaniu z posługi za rok 1889 Brat Albert pisał: "Nałogowych pijaków jest między tymi ludźmi zaledwie kilkunastu, tyluż fachowych że­bra­ków i tyluż nałogowych młodych próż­niaków, szukających łatwego kawałka chleba". Większość osób stanowili ubodzy robotnicy, migranci z okolicznych wiosek, którzy nie znaleźli pracy.

- Dziś ta proporcja się odwróciła - twierdzi s. Salomea. - Obecnie na sto osób ponad osiemdziesiąt cierpi na chorobę alkoholową.

- Co ważne, nie mówimy tu o ich "winie". Nie należy w ogóle tego rozpatrywać w kategorii osądu moralnego - zaznacza s. Agnieszka. - Mamy bardzo często do czynienia z ludźmi, którzy nigdy nie widzieli na oczy w swoim domu pracującego człowieka: na przykład znałam chłopca z takiego domu, gdzie wszyscy pili za rentę babci, łącznie z babcią. Jak on miał się nauczyć tak podstawowych pojęć jak "uczenie się", "zarabianie pieniędzy", "szacunek dla starszych" czy "odpowiedzialność za słabszych"?

Tu nie chodzi o zupę

Jadłodajnia przy ul. Woronicza jest tym miejscem, w którym siostry starają się pokazywać te podstawowe rzeczy: - Że można normalnie zjeść, usiąść w cieple przy stole, mieć podany dobry posiłek, uśmiechnąć się - wymienia s. Agnieszka. - Że można być trzeźwym i można coś robić. I liczymy, że komuś z nich się zachce, że zatęskni za "czymś więcej". Tak jak pisał Karol Wojtyła w dramacie Brat naszego Boga: "byleby czegoś więcej chcieli".

W jadłodajni oprócz posiłków odbywają się specjalne zajęcia, warsztaty i spotkania. Ponadto siostry organizują pomoc wszelakich specjalistów: fryzjerów, lekarzy, a nawet prawników. W każdy czwartek rozdają potrzebną odzież, pościel, obuwie, ręczniki (sporą część z nich otrzymują od darczyńców). Informują również o wszystkich punktach, gdzie potrzebujący mogą uzyskać odpowiednią pomoc.

- Każdy powinien móc spotkać się z drugim człowiekiem, nawiązać relacje - mówi s. Samuela. - Nie chodzi tylko o to, by dawać lub brać rzeczy. No właśnie: nie chodzi o rzeczy. Nie chodzi o to, ile wydaliśmy litrów zupy, ile ton odzieży przeszło przez nasze ręce. Chodzi o to, ilu spotkanych ludzi poczuło się bardziej ludźmi. W tych osobach trzeba "budzić" godność, bo mają ją bardzo uśpioną, a gdy ona się budzi, ich człowieczeństwo nabiera kolorów, zaczyna się im chcieć prostych, ale jak ważnych rzeczy - iść do łaźni, wyprać odzież, przyjść na spotkania.

Warsztaty są rozmaite, bardzo często mają charakter luźnych spotkań przy cieście i herbacie. Bardzo dużą rolę w działaniu jadłodajni odgrywają wolontariusze. To głównie oni organizują rozmaite grupy integracyjne, teatralne, zajęcia manualne.

- Wolontariuszy jest bardzo wiele, każdy przychodzi, kiedy może, i robi, co może - tłumaczy s. Samuela. - My się do nich dostosowujemy z naszym programem. Właściwie poza jadłodajnią nasze inicjatywy są uzależnione od tego, czy są wolontariusze.

Siostra Samuela prowadzi specjalną grupę wsparcia. Od niedawna organizowane są też spotkania z różnymi gośćmi. Ogólną zasadą jest to, że podobnie jak posiłki wszystkie wydarzenia są dla wszystkich za darmo.

- Ogromną popularnością cieszyło się spotkanie z perkusistą Skaldów, Janem Budziaszkiem. Przyszło osiemdziesiąt osób - mówi s. Samuela. - Cieszymy się, bo na te spotkania regularnie przychodzi coraz więcej ludzi. Mamy szansę ich poznać i dać im chociaż dobre słowo.

Zupa nigdy nie wystarczy [REPORTAŻ] - zdjęcie w treści artykułu nr 4

Spotkanie z Janem Budziaszkiem

- Największe wzięcie mają pokazy filmów - dodaje - oraz warsztaty "Pokonujemy nudę". Wiemy, że bardzo wiele osób nie ma pomysłu na to, co robić w wolne popołudnia. Kończy się to najczęściej ucieczką w alkohol. My próbujemy ich tutaj zatrzymać.

Każdy ma prawo do nas przyjść. Chodzi o to, by każdy mógł spędzić spokojnie i kulturalnie trochę czasu.

Znać każdego po imieniu

- Nie chciałyśmy zatrzymać się na zupie. Żeby to była "zupa dla zupy" - dodaje s. Samuela. - Nie chcemy zatrzymywać się tylko na talerzu, ale zapytać tego człowieka, dlaczego przyszedł, zacząć budować relację. Dlatego staram się nauczyć imion ich wszystkich. Fundamentem bezdomności nie jest brak domu, ale brak relacji. Wielką różnicą dla nich jest prosta zmiana z "proszę pana" na "proszę pana Adama". Imię to nasza tożsamość i niejako już użycie go "zmusza" ich do myślenia, że znaczą coś więcej. Dlatego ważne jest dla mnie znać ich po imieniu. Uśmiech na ich twarzach jest bezcenny i pomaga w zapamiętywaniu.

- Jadłodajnia, w przeciwieństwie do mieszkań treningowych, nie jest jednak w pierwszym rzędzie po to, by pomagać "wychodzić z bezdomności" - mówi s. Agnieszka. - To państwo ma taki system, że najchętniej daje pieniądze na to, co skończy się tzw. sukcesem, tj. wyjściem z bezdomności. My mamy być przy człowieku niezależnie od tego, czy on rokuje na tak zwany powrót do społeczeństwa, czy nie. Pierwszym celem jadłodajni jest odpowiedź na jego podstawowe potrzeby i zawiązanie relacji. A oczywiście bardzo pragniemy, by ludzie zdołali się "dźwignąć", by nie musieli przychodzić do nas na zupę - chyba że jako wolontariusze! Siostra Samuela co jakiś czas wypatruje ludzi, którym można już coś zaproponować.

- To naprawdę jest niesamowite - opowiada s. Samuela - gdy przychodzi do ciebie osoba i prosi nie o ciuchy, buty, cukier, kawę, ale o pomoc w znalezieniu pracy, mieszkania, noclegowni. To znaczy że to ten moment, kiedy on chce tego "więcej". Wtedy nie można spać spokojnie, aż się temu nie zaradzi.

- W tej pracy ważna jest cierpliwość - dodaje. - Krok po kroku. Bardzo dużo czasu zajmuje nauka podstawowych rzeczy i zbudowanie relacji, zaufania. Ważne, by w naszej posłudze - sióstr i wolontariuszy - nie było tych po jednej stronie i tych po drugiej, ale żebyśmy byli MY.

- Nie chcemy stawiać przed ludźmi, którzy przychodzą, żadnych specjalnych oczekiwań. Nie o to chodzi - mówi s. Agnieszka - Mam takie oczekiwanie, że człowiek, który do nas dziś przyszedł, posiedzi kilka godzin w cieple, porządnie zje i porozmawia spokojnie z innymi ludźmi. Tyle. Nic na siłę. To jest podstawa. A do tego: wachlarz zajęć dla chętnych i czujność, gdy ktoś zacznie chcieć "czegoś więcej".

* * *

Chcesz pomóc siostrom albertynkom?

Zapraszamy, byś włączył się w ich działania jako wolontariusz. Zadzwoń pod numer: 506-373-648 lub dołącz do fanów sióstr na Facebooku

Możesz też wesprzeć je finansowo. Tutaj znajdziesz potrzebne informacje.

Karol Wilczyński - redaktor DEON.pl. Miłośnik kultury bliskowschodniej. Pisze doktorat z filozofii arabskiej. Wraz z żoną prowadzi bloga islamistablog.pl.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Zupa nigdy nie wystarczy [REPORTAŻ]
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.