146 godzin upokorzenia
Piszę ten tekst w sobotę, 22 listopada 2014 r., wieczorem, kiedy nie ma jeszcze (a czemuż miałyby JUŻ być?!) oficjalnych wyników wyborów samorządowych, więc dane o dokładnej liczbie godzin, jakie upłynęły od zakończenia wyborów (16 listopada 2014 r., g. 21:00) wpiszę w tytuł post factum. I tak nie będzie miało to żadnego znaczenia. Nikt się tą liczbą godzin nie przejmie, nikogo ona nie zgorszy, nikt nie będzie się dziwił. Po prostu upłynęło tyle godzin, bo widocznie tak miało być i już. A jak się komuś nie podoba to jest szaleńcem i pluje Polakom w twarz. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości to wynocha stąd. Ważne, że - jak nam powtarzają - "państwo po raz kolejny zdało egzamin i stanęło na wysokości zadania". Ważne, że - jak piszą - "możemy, a nawet powinniśmy być dumni".
Nie mam sił z tym polemizować. Chcę tylko napisać o moim upokorzeniu. Bo nie potrafię inaczej określić tego, co czuję, a właściwie, co mnie boli od ubiegłej niedzieli. Oto w XXI wieku, w środku cywilizowanej Europy, w dużym, trzydziestokilkumilionowym i zelektryfikowanym kraju odbyły się wybory samorządowe i przez tydzień (dokładnie 146 godzin!) nie można, no po prostu nie można doliczyć się ich wyników. Oczywiście rząd i partia są za tym, żeby je podać jak najszybciej (co do tego nie można mieć żadnych wątpliwości!), tylko, że wystąpiły (i wciąż występują!) niezamierzone i niezawinione przez nikogo "przejściowe trudności" i "nieuzasadnione przerwy w pracy" poszczególnych komisji wyborczych. Jak tylko rząd i partia się z tym uporają (a pracują w pocie czoła, że "aż oczy bolą patrzeć, jak się przemęczają") to natychmiast, ale to natychmiast przekażą nam, czyli Panu, Pani, mnie, społeczeństwu dokładne wyniki, gdzie wszystko będzie podane, wyliczone i czarno na białym, żeby nikt nie narzekał, bo krytykowanie władzy to jest woda na młyn odwetowców.
Gdybyż to była jedynie kwestia problemów z późnym podaniem wyniku wyborczego! Mój Boże! Ale przecież w tych 146 godzinach działy się (i wciąż się dzieją!) rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Znów, nie mam siły, żeby to wszystko streszczać. Dość powiedzieć, że wszystkie, ale to dokładnie wszystkie normy praworządności, przyzwoitości i zwykłej rzetelności obowiązujące w cywilizowanym świecie, zostały nie tylko przekroczone, ale pogwałcone, połamane, podeptane, a potem jeszcze wyszydzone i obśmiane.
I to wszystko bez żadnego "przepraszam" ze strony władz! Okazuje się, że mamy państwo, za które nikt nie odpowiada, w którym można doprowadzić do niespotykanego nigdzie bałaganu i upokarzającej bezradności najważniejszych instytucji w państwie i nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności, nikt nie jest winien. NIKT Z WŁADZY oczywiście, bo kto jest winien, to wiadomo: warchoły, wichrzyciele, podpalacze, karły, nienawistnicy, czyli… Pan, Pani, ja, społeczeństwo. Na szczęście nie całe społeczeństwo, ale jego zgniła część, która podważa dorobek, podpala Polskę, kwestionuje ustalenia i nie pozwala - szczególnie łódzkim włókniarkom - "pracować w spokoju". Tym wichrzycielom, którzy poddają w wątpliwość system wyborczy i chcą jego zmiany, trzeba dać zdecydowany odpór. Dlatego w ciągu tych 146 godzin upokarzającego oczekiwania Prezydent (ten sam, który wyrażał "zaniepokojenie opóźnieniem podania wyniku wyborów na Ukrainie", a także wskazywał na "zagrożenie dla tamtejszej demokracji, na standardy dalekie od europejskich oraz na to, że system liczenia głosów działa nieprawidłowo i możliwe są manipulacje") zdążył już dwa razy nazwać szaleńcami tych, którzy teraz niepokoją się o to samo i wskazują na te same zagrożenia, ale tu - w Polsce; Pani Premier zdążyła już wyrazić oburzenie na oburzonych wyborczym bałaganem i zwalić całą winę na opozycję, a wszyscy rzetelnie pracujący dla "socjalistycznej" Ojczyzny dziennikarze (poczynając od tych z "Dziennika Telewizyjnego" przez "Trybunę Ludu", "Kraj Rad", "Filipinkę" i "Sztandar Młodych", aż po tych ze "Słowa Powszechnego") zdążyli już napisać wiele tekstów, w których twórczo rozwinęli myśli Prezydenta i Premier prześcigając się wręcz, jak przystało na przodowników pracy, w wyrażaniu swojego oburzenia na tych, których ten bałagan niepokoi, przeraża i boli. W poczuciu pełnej odpowiedzialności za społeczeństwo nie tylko nie liczyli godzin, dni i nocy, jakie upływały od zakończenia wyborów, nie tylko nie przypominali Prezydentowi jego troski o standardy europejskie na Ukrainie, nie tylko nie domagali się wyjaśnień od urzędującej Premier, nie tylko nie krzyczeli wniebogłosy, że "wstyd przed światem", ale - zgodnie z linią partii wyrażoną na ostatnich plenach - powodowani odpowiedzialnością za dobro nas wszystkich - zdemaskowali i wskazali prawdziwych winnych całego kryzysu: tych, którzy wtargnęli do PKW (łącznie z tymi, którzy podszywali się pod szlachetną profesję dziennikarza, ale ze względu na prezentowane poglądy na takie miano nie zasługują) oraz ich politycznych mocodawców, którzy, jak się okazało, znów "manipulowali członkami pod płaszczykiem". Dlatego nasi dzielni dziennikarze napisali o tym, że ci, którzy weszli do PKW (po tylu dniach wyborczego bałaganu i absolutnym braku reakcji ze strony władzy!) "napluli Polakom w twarz" i "wtargnęli do tabernakulum demokracji". Tak, jakby wcześniej tego "tabernakulum" (czy wypada, żeby Towarzysz Dziennikarz używał obcych ideowo wyrażeń?) przez cały ten niewyobrażalny wyborczy bajzel nie sprofanowano, nie zbrukano, nie splugawiono i nie zbezczeszczono? Obawiam się jednak, że Towarzysz Dziennikarz celowo użył obcego ideowo terminu, aby przygotować nas na coś, co zapewne w redakcjach wyżej wspomnianych gazet jest już opracowywane: skoro była profanacja "tabernakulum demokracji", to zapewne nie obędzie się też bez świeckiego "nabożeństwa ekspiacyjnego". Według mnie, właśnie taka będzie oficjalna retoryka najbliższych dni.
Już raz coś takiego przeżyłem. Pochodzę z Radomia, miasta kiedyś i teraz wyszydzanego i upokarzanego, bo jego mieszkańcy mieli i mają odwagę, żeby działać i głosować niezgodnie z linią i wytycznymi partii. W 1976 roku miałem 13 lat i załapałem się zarówno na bezpośredni udział w "wydarzeniach radomskich" 25 czerwca (żeby było jasne, chodzi mi tylko o to, że byłem na miejscu, wszystko widziałem z bliska i cieszyłem się razem z innymi jak spadała czerwona flaga z Komitetu), jak również na "liturgię ekspiacyjną" na "Radomiaku" zorganizowaną przez władzę pięć dni później. Nasze osiedle było i jest przy stadionie, więc kiedy graliśmy z chłopakami w piłkę, to wszystko było słychać, a poza tym - inaczej niż na meczach - wstęp był wolny! W czasie tamtego "nabożeństwa" z ust prezydenta miasta (on pełnił rolę przewodniczącego "liturgii") padły słowa, które już nazajutrz zostały twórczo powielone przez odpowiedzialnych dziennikarzy z gazet, o których już wspominałem, a które to słowa teraz, po tylu latach - nie wiedzieć czemu - znów mi się przypomniały. Cytuję je, bo być może dzisiejszym odpowiedzialnym dziennikarzom nie starczy czasu, żeby szybko opracować scenariusz do "nabożeństwa ekspiacyjnego" za sprofanowanie "tabernakulum demokracji". Służę uprzejmie:
Prezydent miasta: Towarzysze i obywatele! Są wśród mieszkańców Radomia tacy, którzy z oburzeniem mówili o wyczynach grasujących band, którzy udzielili i udzielają pomocy władzom porządkowym w przywracaniu spokoju w mieście, w ujawnianiu złodziei i podpalaczy. Dziękuję wam za taką obywatelską postawę.
Lud odpowiadał: Komitet Centralny niech żyje, niech żyje!
Prezydent miasta: Mówi się, że miasto nasze i jego mieszkańcy po tych wydarzeniach przeżyli szok, że wszystkich ogarnął nas wstyd. Chcę wyraźnie powiedzieć, że to jest za mało. Miasto nasze musi przeżyć wstrząs, że te wydarzenia mogły mieć miejsce, że do tego dopuściliśmy. Wszyscy solidarnie musimy potępić inicjatorów i uczestników tych zajść, odciąć się od nich.
Lud odpowiadał: Precz z burzycielami ładu i porządku, chcemy żyć i pracować w spokoju, precz z warchołami, precz, precz, precz!
Nie to jednak pamiętam najbardziej z tamtych czerwcowych dni. Najbardziej pamiętam - bo najbardziej bolało (bardziej od "warchołów") - to, co krzyczeli do nas (skoro do naszych rodziców, to i do nas) zwiezieni z okolicznych województw uczestnicy tego "nabożeństwa". Krzyczeli: Robotnicy Radomia! Gdzie jest Wasza godność? Te słowa wróciły do mnie bardzo boleśnie w czasie tych długich 146 godzin. Żeby było jasne, nie dedykuję ich nikomu innemu jak tylko sobie samemu: Ziółku, synu robotnika z Radomia, gdzie jest Twoja godność? Wtedy, przynajmniej, jako - według fachowej terminologii - "rozwydrzony wyrostek" załapałem się na wózek akumulatorowy i byłem po słusznej stronie. A teraz? Patrzę na wszystko z wygodnej perspektywy podeszłego wieku i dystansu, jaki daje zagranica. Pewnie, że przeżywam, pewnie, że płaczę, pewnie, że mnie boli do żywego, ale najgorsze jest to - znam siebie - że mi przejdzie. Za jakiś czas znowu zacznę żyć swoim małym życiem, cieszyć się piłką, sportem, spotkaniami, codziennością. A Ojczyznę będzie dalej szlag trafiał... A ja będę sobie mówił i tłumaczył: No, cóż ja mogę? Muszę się zająć czymś innym. I przełknę to wszystko, jak już tyle innych spraw, które kiedyś wydawały się nie do przełknięcia i nie do zaakceptowania. Ale z czasem… W czasie tych bardzo bolesnych 146 godzin właśnie perspektywa takiej przyszłości jest dla mnie najbardziej upokarzająca. Czy będę wobec niej bezradny? Gdzie jest moja godność?
Skomentuj artykuł