Niezdany egzamin i obrzędowość smoleńska
Niewątpliwie wielu z nas bulwersuje fakt, że centrum całej tej obrzędowości smoleńskiej stanowią Msze święte. Z orędzia Jezusa Chrystusa, który na krzyżu modlił się za swoich wrogów (jakżeż to uniwersalne przesłanie) wykluczeni zostają ci, którzy nie podzielają teorii o "wybuchu".
Minęła czwarta rocznica katastrofy smoleńskiej. Rok temu w mojej parafii odprawiłem Mszę świętą, podczas której powiedziałem, że po trzech latach od tamtego tragicznego poranka nie wiemy co się stało. W tym roku takiej Mszy nie mogłem odprawić. Ale jedna rzecz się nie zmieniła, nadal nie wiem co się wydarzyło 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem.
Nie znam się na pilotowaniu samolotów, na wybuchach, nie znam się na planowaniu wizyt dyplomatycznych, ani na identyfikacji ludzkich ciał. Wobec mojej ignorancji pozostaje mi jedno - wiara tym, którzy mają o tym pojęcie. Z całym bólem muszę jednak wyznać, że jako obywatel Rzeczypospolitej nie wierzę.
Nie wierzę, gdyż byłem oszukiwany: co do wzorcowej współpracy Polaków i Rosjan przy identyfikacji poległych pod Smoleńskiem oraz w śledztwie (za tym oszustwem stoją niestety najwyżsi urzędnicy polskiego państwa); co do samej organizacji wizyty pana premiera i pana prezydenta (tutaj również cieniem kładzie się postawa najwyższych urzędników naszego państwa). Państwo polskie mnie zwodziło i dzisiaj nikt nie może się dziwić, że mu nie ufam. To wcale nie oznacza, że opowiadam się za teoriami strony przeciwnej. Po prostu ci, których wyposażono we wszelkie instrumenty prawne i administracyjne mnie zawiedli. Nigdy nie zgodzę się z tezą, że państwo polskie zdało wtedy egzamin. Nie zdało.
Chcąc czy nie chcąc jestem praprawnukiem Kartezjusza, jak zresztą wszyscy Europejczycy. W związku z tym nie mogę nie doceniać racjonalnego wysiłku tych wszystkich, którzy ryzykując swoją reputacją, próbują rozwikłać enigmę smoleńską. Czy mają rację? Nie wiem. Trudno mi jednak uwierzyć, że ponad setka ludzi z tytułami doktorskimi urządzą sobie hucpę. Może się mylą.
Faktem jest jednak, że w każdej dyskusji argument ad personam świadczy o słabości adwersarza. Dopóki posługujemy się rozumem pozostajemy w przestrzeni europejskiego domu. Każdy inny argument, również ten - a może przede wszystkim ten - upokarzający przeciwnika politycznego, stawia nas poza tradycją europejską. Jak potraktować kogoś, kto drwi ze śmierci swojego politycznego rywala?
Do jakich wniosków dochodzę po tych czterech latach? Jeśli Polska chce być krajem nowoczesnym i silnym potrzebuje nowych liderów politycznych. Wydaje mi się, że katastrofa smoleńska wywołała jakąś nieznośną pustkę. Panowie Donald Tusk i Radosław Sikorski wydają się być w jakiejś mierze więźniami swojej koncepcji współpracy z Rosją. Jeszcze głębiej ukazało się to podczas kryzysu ukraińskiego. Mówiąc kolokwialnie, wrzucenie piątego biegu przez Putina sprawiło, że nasi politycy zostali w tyle. Już nie nadążą.
Czy Jarosław Kaczyński ma natomiast w sobie tyle zasobów, żeby odegrać rolę polskiego Ariela Szarona? Przypominam, że na początków jego rządów uważano, że jedynie izraelski jastrząb może dogadać się z palestyńskimi jastrzębiami. Jak wyszło, wiadomo.
Niewątpliwie wielu z nas bulwersuje fakt, że centrum całej tej obrzędowości smoleńskiej stanowią Msze święte. Z orędzia Jezusa Chrystusa, który na krzyżu modlił się za swoich wrogów (jakżeż to uniwersalne przesłanie) wykluczeni zostają ci, którzy nie podzielają teorii o "wybuchu". Niestety następuje coś, co trzeba byłoby nazwać ideologizacją lub instrumentalizacją chrześcijaństwa. Trochę przypomina to czasy osiemdziesiąte. Wtedy przeciwko takiej instrumentalizacji Eucharystii protestowali jedynie komuniści.
Wtedy broniliśmy się tezą, że innej przestrzeni wolności nie ma. Czy obecnie można powtórzyć to samo? Byłby to przejaw albo obywatelskiego i duchowego lenistwa albo kolejny argument na porażkę polskiego państwa. Nie wiem.
Skomentuj artykuł