Polska specjalność: gadanie o bzdurach
Kto ponosi winę za to, że żyjemy w źle urządzonym państwie? Na tak zadane pytanie często słyszymy odpowiedź: politycy! Czy aby na pewno?
Przez dobrych kilka ostatnich dni jednym z głównych newsowych tematów medialnych, który "dobrze żarł" także na portalach społecznościowych, była historia z wrocławskiego Teatru Polskiego. Sprawa, która dotyczyła kwestii ewentualnej nieobyczajności w trakcie jednego z przedstawień oraz form jego reklamy w miejscach publicznych, szybko urosła do rangi pierwszorzędnego sporu o kulturę, etykę, wolność artystycznej ekspresji, wedle schematu: "obrońcy wartości" vs "obrońcy wolności". Całość dość mocno była powiązana z aktualnymi, powyborczymi sporami politycznymi. Można było odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jakąś fundamentalną, najistotniejszą dla milionów Polaków kwestią, skoro wrocławska historia buzowała ogólnopolskie media, "obrońcy demokracji" bardzo się wzmogli, a głos zabrał nawet wicepremier i minister kultury nowego rządu.
Chora służba zdrowia
W tym samym czasie, gdy działa się cała rzecz, w jej cieniu pojawiły się o wiele mniej interesujące dla mediów i znacznej części opinii publicznej informacje o kolejnym już poważnym raporcie Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) dotyczącym m.in. fatalnej kondycji polskiej służby zdrowia, zatytułowanym "Health at a Glance 2015".
Tylko kilka wyimków z raportu nie pozostawia większych złudzeń: "We wszystkich państwach OECD, z wyjątkiem Grecji, USA i Polski, istnieje powszechny dostęp do służby zdrowia"; "dzięki wcześniejszej diagnozie w większości państw zwiększyła się długość przeżycia przy zachorowaniu na raka. Wyjątkiem są Polska i Chile" (cytaty za "Dziennik Gazeta Prawna", pogrubienie: K.-W.). Jeśli idzie o liczby, to pod względem umieralności na raka zajmujemy wysokie 30. miejsce na 34 badane kraje: w Polsce "umierają 234 osoby na 100 tysięcy mieszkańców. 50 proc. chorujących na raka jelita nie przeżywa po wykryciu choroby pięciu lat, a właśnie przeżycie tego okresu jest uważane za sukces w walce z chorobą".
Poza tym z raportu OECD wynika, że pod względem jakości systemu zdrowia odstajemy poważnie na minus względem większości krajów Europy (najniższe od lat nakłady na służbę zdrowia, przedstawiane w formie PKB), ale za to mamy jeden z najwyższych wskaźników urynkowienia kosztów leczenia - mówię o współpłaceniu pacjentów za leki. Co jeszcze? Coraz bardziej brakuje w Polsce lekarzy i pielęgniarek, bardzo mało jest także personelu pomocniczego (zatrudnianego zresztą często na jak najgorszych warunkach). To powoduje, że "dostępny w systemie" personel jest przepracowany, obsługując pacjentów w ramach usług i prywatnych, i publicznych. Wszystko to często skutkuje u pacjentów poczuciem, że lekarze właściwie ich nie słuchają, że traktują przedmiotowo, że pacjent rzadko jest partnerem we własnym procesie leczenia, a częściej - jeszcze jednym "przypadkiem chorobowym".
Samotność samobójców
Mniej więcej w tym samym czasie co na raport OECD natrafiłem na jeszcze jedną, zdecydowanie smutną informację. Jak pisał tygodnik "Wprost" w artykule "Samotność samobójcy", Polska jako jedno z ostatnich państw Unii Europejskiej nie ma krajowego systemu zapobiegania samobójstwom: "Proszę się zapisać do specjalisty i przyjść za trzy miesiące - słyszy często osoba, która mówi, że chce się zabić". Tymczasem od lat rośnie w Polsce liczba samobójstw, szczególnie wśród mężczyzn.
Niestety, wszystkie powyższe kwestie dotyczące zdrowia Polaków i systemu opieki zdrowotnej, które powyżej przedstawiłem, stanowiły w ostatnich dniach margines dyskusji publicznej. Naprawdę trudno pojąć, dlaczego tematy czwartorzędne budzą u nas emocje, jakby były kwestiami pierwszorzędnymi, a sprawy pierwszorzędne - jakby były zagadnieniami czwartorzędnymi.
To przeczy zdrowemu rozsądkowi i jakiemuś społecznemu instynktowi samozachowawczemu: tematy, które dotyczą milionów ludzi, setek tysięcy osób, które przecież codziennie muszą czekać w kolejkach do lekarza, codziennie przeżywać katusze niepewności, związanych ze źle leczoną czy źle zdiagnozowaną chorobą, a często zostają same ze swoimi i bliskich chorobami - takie tematy w ogóle nie budzą większego odzewu. Natomiast okołoteatralne bzdurki, sezonowe skandale, które umarłyby śmiercią naturalną, gdyby nie robić wokół nich szumu - urastają do rangi spraw, od których podobno zależy moralność publiczna.
Rozmowy o niczym
Czy aby na pewno tak jest? Śmiem wątpić. Moim zdaniem moralność publiczną, a raczej dojmujący jej brak, widać w tym, że opinia publiczna ekscytuje się rytualnym już uprawianiem obsceny przez artystów, obeznanych z mechanizmami nagłaśniania swoich nazwisk, spektakli i teatrów. Ale ta sama opinia publiczna nie poświęci dłuższej chwili sprawom dotyczącym naprawdę życia i śmierci, i to w ich systemowym wymiarze. To jest naprawdę niemoralne, ta obojętność na rzeczy ważne, przy rozdmuchiwaniu do niebotycznej skali zwykłych bzdur.
Polacy często i chętnie narzekają, że politycy są winni wszystkim bolączkom naszej rzeczywistości. To bardzo łatwy sposób, by zdjąć z siebie współodpowiedzialność za ten stan rzeczy. A jesteśmy za niego odpowiedzialni, bo chętnie dajemy się wkręcać we wciąż organizowane od nowa spory i festiwale nienawiści wokół d… Maryny. Przepraszam, ale tak wygląda prawda o rodzimym infantylizmie społecznym, i tym z prawa, i tym z lewa, który jest jednym z realnych systemowych źródeł naszych problemów z własnym krajem. Tak też wygląda prawda o nieustannie wałkowanych trzeciorzędnych problemach, które u bardzo wielu ludzi powodują "blokadę mentalną" - nad niczym innym nie potrafią się zastanowić, a co najwyżej niepomiernie się dziwią, dlaczego w Polsce bywa ludziom trudno i bardzo trudno, gdy się nie jest młodym i zdrowym, i równocześnie bogatym. A zwykle się nie jest…
Moja dobra rada: gadajmy jeszcze więcej o problemach panów i pań z artystycznych saloników, a będzie lepiej. Tylko komu?
Skomentuj artykuł