Polski podróżnik niemal zginął na norweskiej górze. "Na duchu podnosiła mnie myśl o rodzinie"

Polski podróżnik Marcin Gineczko (fot. Pora Korpola / YouTube.com)
PAP / tk

- Moja walka o życie trwała czterdzieści osiem godzin. To była sytuacja losowa, bo do wyprawy na Svalbard byłem bardzo dobrze przygotowany – powiedział podróżnik Marcin Gienieczko, którego na Svalbardzie poszukiwała od piątku norweska ekipa ratunkowa. Na duchu, jak przyznaje, trzymała go laurka od syna, którą dostał przed wyjazdem z Polski.

Gienieczko zamierzał zdobyć na nartach najwyższy szczyt archipelagu polarnego Svalbard - Górę Newtona (1713 m n.p.m.) w kalendarzowej zimie. Jednak ze względu na ekstremalnie złą pogodę musiał przerwać swoją podróż – w piątek rano wezwał pomoc. Ratownikom udało się dotrzeć do Polaka dopiero w sobotę o 7:40.

"Zacząłem dusić się płatkami śniegu"

44-letni eksplorator z nasilającą się śnieżycą i silnym wiatrem walczył już od środy. Z godziny na godzinę było coraz gorzej. - Przy próbie wyjścia z namiotu zacząłem dusić się płatkami śniegu. Wtedy jeszcze próbowałem walczyć o przetrwanie bez uruchamiania alertu – powiedział Gienieczko.

DEON.PL POLECA

Pogoda nie poprawiała się. Wręcz przeciwnie, dlatego w piątek Gienieczko podjął decyzję o przerwaniu wyprawy i wezwaniu pomocy. Miał początki odmrożenia palca u ręki, stopy i nosa oraz zdarte kolana od walki z zasypującym namiot śniegiem, a także problem z oddychaniem.

- Zimowy klimat jest zupełnie inny. Podobnie jak na wysokości ośmiu tysięcy metrów pozostaje mało tlenu, żeby przeżyć – tłumaczył. - To był biały szkwał – wielka burza śnieżna i ekstremalny wiatr. Z tą różnicą, że szkwał zaczyna się od wiatru o sile dziewięciu metrów na sekundę, u mnie było czterdzieści - dodał.

Gienieczko porównuje swoje doświadczenie do śnieżycy, która miała miejsce na Mount Evereście w 1996 roku. Wtedy ośmiu wspinaczy zginęło podczas próby zejścia ze szczytu. Ofiary uczestniczyły w komercyjnych wyprawach pod przewodnictwem doświadczonych himalaistów Roba Halla i Scotta Fishera.

- Zajmuję się eksploracją od ponad dwudziestu lat, dokonałem przejścia gór Mackenzie na dystansie 1000 km, przepłynąłem, jako pierwszy człowiek Amazonkę w canoe, mam za sobą przejście na nartach Syberii na dystansie 1000 km, czy płaskowyżu w Norwegii zimą. Do wyprawy News24 Svalbard Extreme Expedition byłem bardzo dobrze przygotowany, jednak nagłej zmiany warunków pogodowych nie dało się przewidzieć – wyjaśnił.

Pomoc norweskich służb

Podróżnik podkreśla profesjonalizm norweskich służb, które udzieliły mu pomocy. - Na Svalbardzie nie pracują przypadkowi ratownicy. Są to najlepsi specjaliści z Norwegii. Jeżeli oni wycofywali się dwukrotnie, to sygnał, że nie muszę mieć żadnych wyrzutów sumienia, że wezwałem pomoc.

Podróżnik musiał na miejscu pozostawić cały swój sprzęt, broń oraz namiot. - Cały sprzęt o wartości czterdziestu tysięcy złotych został w namiocie, sanie są pod dwumetrową warstwą śniegu. Kolejne opady wciąż zasypują namiot, więc pomimo starań ekipy nie możemy na chwilę obecną go odzyskać – powiedział Gienieczko.

Chęć przetrwania dla rodziny

Jak sam podkreślił, o przetrwanie walczył przede wszystkim dla rodziny. - Inspirowała mnie laurka, którą narysował mój syn. Igor napisał: „Nie poddawaj się”. Mógł napisać cokolwiek innego, ale wybrał właśnie takie słowa – dodał.

Pytany, czy podejmie się próby ponownego zdobycia szczytu powiedział, że na deklaracje jest jeszcze zbyt wcześnie, jednak nie wyklucza takiej możliwości.

Źródło: PAP / tk

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Polski podróżnik niemal zginął na norweskiej górze. "Na duchu podnosiła mnie myśl o rodzinie"
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.