Rachunek (czwartej) władzy
Politycy rozliczają się z kampanii wyborczej. Jedne rozliczenia są szczere i bolesne, inne raczej czysto formalne. Ale z tej kampanii powinni się także rozliczyć, albo przynajmniej wytłumaczyć, dziennikarze. Choćby dlatego, że największe media zaangażowały się w nią na skalę dotąd w Polsce niespotykaną.
Owszem, w 2007 roku okładki opiniotwórczych tygodników wołały "Tusku, musisz!", ale wtedy aktywność w promowaniu lidera opozycji można było (od biedy) tłumaczyć wpisanym niejako w zawód dziennikarza obowiązkiem krytycznego traktowania władzy. A władzę sprawował Jarosław Kaczyński. Poza tym w mediach - zwłaszcza publicznych - mieliśmy do czynienia z większą niż dziś reprezentatywnością różnych poglądów. Jesienią 2011 TVP i PR były już całkowicie spacyfikowane, a praktycznie wszystkie prywatne media elektroniczne nie kryły gdzie lokują swoje sympatie. Mieliśmy do czynienia z bezprecedensowym, osobistym zaangażowaniem całej rzeszy dziennikarzy w promocję jednej, w dodatku rządzącej, partii i przedstawianiem opozycji jako siły antydemokratycznej. Emocji nikt specjalnie nie krył, bo przykład szedł z góry. Do głosowania na PO wprost wzywali szefowie "Gazety Wyborczej" i "Polityki". Obrzydzenie wobec PiS deklarowali w swoich "wstępniakach" naczelni "Newsweeka" czy "Wprost".
Przed partią Jarosława Kaczyńskiego na łamach i na wizji przestrzegali szefowie głównych programów informacyjnych TVN i Polsatu. Dobór prezentowanych tam materiałów, ustawianie agendy tematów w dziennikach i graficzna wymowa pierwszych stron tygodników nie pozostawiały wątpliwości, na kogo powinniśmy zagłosować. I nie była to racjonalna, oparta na faktach kalkulacja prezentowana wyborcom. Raczej swobodna ekspresja własnych sympatii i antypatii. Symbolem takiego zachowania był słynny wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, w którym Tomasz Lis całkowicie "wyszedł z roli" dziennikarza.
Sporo na ten temat pisano, ale wyłącznie na portalach i w tytułach nie należących do głównego medialnego nurtu, gdzie po wyborach zapanowała pełna satysfakcja, może poza Polsatem, gdzie jakiś rachunek sumienia został wykonany. Tę satysfakcję wzmacniało oburzenie polityków PiS, którzy winą za swoją porażkę obciążyli medialny "przemysł pogardy". Niepotrzebnie, bo zawsze jest lepiej, jeśli rachunek sumienia każdy wykonuje za siebie. Politycy muszą brać pod uwagę reguły gry, warunki w jakich prowadzą kampanię. Nawet skrajnie niesprzyjające. Przyczyn porażki opozycja powinna zatem szukać we własnych działaniach i zaniechaniach.
Natomiast my, dziennikarze, mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek przeprowadzenia analizy własnego postępowania. Politycy nie mogą obrażać się na rzeczywistość, powinni wręcz przyjąć założenie, że jednolity front medialny jest trwałym elementem polskiej demokracji. My takiego założenia przyjąć nie możemy, bo sprzeniewierzymy się zaufaniu, które w nas pokładają ludzie. Zawiedziemy wiarę w to, że bez względu na swoje przekonania, staramy się rzetelnie informować, uwzględniając racje wielu stron, szanując przekonania i wartości, także te, których osobiście nie podzielamy. W tej kampanii zabrakło zarówno rzetelności, jak i szacunku dla wszystkich stron polskiego sporu. Dziennikarze tę kampanię przegrali. Czas wyciągnąć wnioski.
Skomentuj artykuł