„Śmierć albo dywersja? Co wybierasz?”. Wojenna proza życia bez patosu
Jest taka modlitwa, by Bóg uwolnił nas od spustoszenia. Przez lata czułam do niej niechęć, bo nie wierzyłam, że może przyjść na nas wojna albo śmierć. Teraz widzę, że została napisana przez kogoś, kto dobrze rozumie, jak złożona może być rzeczywistość – mówi w rozmowie z Deon.pl 36-letnia Olena z Chmielnickiego.
Święty Boże, Święty mocny, Święty a Nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami…
Od powietrza, głodu, ognia i wojny
Wybaw nas, Panie!
Od nagłej i niespodzianej śmierci
Zachowaj nas, Panie!
Oczekiwana ulga
– Mieliśmy świadomość, że Rosja nie będzie w nieskończoność trzymać 130 tys. żołnierzy przy naszej granicy. Wiedzieliśmy, że to nie blef. Sprawa była poważna – rozpoczyna swoją opowieść Ukrainka.
Prezydent Zełeński uspokajał, że żadnej wojny nie będzie. Mówił, by ludzie szykowali się na majówkę. Jednak obserwowanie przez kilka miesięcy gromadzącego się wojska rosyjskiego było siedzenie na bombie. Trzeba było jakoś żyć. Ludzie instynktownie odsuwali od siebie te myśli. Ale wojna nadeszła.
Prognozowano różne daty rozpoczęcia eskalacji. Napięcie w społeczeństwie rosło, a zwykli ludzie chcieli się w tym uspokoić.
– Czekaliśmy, że się zacznie, i w pewnym sensie jej początek był ulgą. Wreszcie się zaczęło. Pojawiała się euforia, że zwyciężymy. Z drugiej strony strach, bo wszyscy mówili, że Rosja będzie atakować większe miasta – jak Chmielnicki – i obiekty cywilne – dodaje.
24 lutego 2022
– W czwartek obudziłam się bardzo radosna i zadowolona. Jak każdego dnia jechałam do pracy autobusem. Nie włączałam Internetu, bo miałam taki zwyczaj, że w drodze do pracy się modliłam. Rodzice też do mnie nie dzwonili, więc nic nie wiedziałam. Widziałam natomiast bardzo długie kolejki do bankomatów i banków, co było trochę dziwne. Przed samym urzędem, gdzie pracowałam, spotkałam księgową, która powiedziała mi, że zaczęła się wojna – wraca pamięcią kobieta.
Tam wszyscy już wiedzieli. Połowa jej znajomych z pracy wyjechała od razu. Niektórzy nie dojechali nawet do urzędu. Na granicy ludzie stali nawet tydzień.
– Rodzice i siostra mówili mi, bym wyjechała, że to wojna. Znajomi krzyczeli w słuchawkę, że powinnam uciekać. Zostałam. To była moja świadoma decyzja. Myślałam, że się jakoś przydam – dodaje. – Wiele osób zostało ogarniętych panicznym strachem. Mnie udało się zachować spokój. Miałam wrażenie, jakby w głownie pozapalały mi się wszystkie żarówki. Miałam niesamowitą trzeźwość myślenia, wyostrzenie intelektu i zmysłów. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam. Wiedziałam, że aby przeżyć, muszę się ogarnąć.
Rosja liczyła, że do południa jeszcze weźmie Kijów. Wielu Ukraińców myślało, że nie stać jej na długą wojnę, że wszystko potrwa najwyżej dwa tygodnie. – Ludzie mówili, że wojna skończy się w trzy dni i będzie wiadomo, czy Kijów będzie nasz, czy ich – tłumaczy Olena i zaznacza, jak ważny jest Kijów dla mentalności rosyjskiej.
Ruś Kijowska
– Wydaje się im, że to oni są spadkobiercami Rusi Kijowskiej. O to walczą, o to chodzi i dlatego Kijów dla nich jest tak ważny. Uważają, że to jest ich miasto, ale to nieprawda – dodaje.
Pierwszego dnia wojny w Chmielnickim bombardowano lotnisko wojskowe pod miastem, obiekty cywilne, infrastrukturę krytyczną. Miasto ma ważne znaczenie strategiczne, ponieważ w odległości 100 km od Chmielnickiego mieści się tu jedna czterech elektrowni jądrowych. Jest tu również jeden z dziesięciu największych w kraju dworców kolejowych i węzeł komunikacyjny. Nie jest możliwe przemieszać się ze wschodu na zachód kraju, nie jadąc tamtędy.
Wyjechać z kraju można było w każdym czasie. Państwa przed Ukraińcami otworzyły swoje granice. Ci widziani na granicy polskiej najpierw podróżowali po Ukrainie, zazwyczaj bardzo długo.
– Dziennie odbieraliśmy koło 70 pociągów z osobami z zaatakowanych miast i tych, którzy się po prostu bali. 15 minut postoju pociągu i mieliśmy setki uchodźców. Staraliśmy się rozdać wszystkim kanapki, herbatę, zupę. Przez całą dobę dyżurowali psychologowie i lekarze – mówi Olena.
Dla mieszkańców Chmielnickiego rozpoczęła się praca siedem dni w tygodniu. – Początkowo byliśmy zdezorientowani, ale potem całe miasto wyszło na ulicę i zaczęło pomagać potrzebującym – dodaje.
Liczące 270 tys. mieszkańców powiększyło się o 30 tys. uchodźców, którzy zamieszkali tu na stałe.
Nikt nie wiedział, co będzie jutro
– Siedzę na ławce w czasie alarmu powietrznego – nie zawsze chodziłam do schronu. Właśnie zaczęłam się modlić i dziękować Bogu za ten piękny słoneczny dzień, za piękno świata, które dostrzegałam mimo wojny. I nagle słyszę wybuch… Siedzę i modlę się dalej. Drugi wybuch. Poddałam się pokusie i zamiast się modlić, sięgnęłam po komórkę. Nie było Internetu. Brak informacji był dla mnie czymś najgorszym – opisuje jeden z typowych dni w czasie wojny.
– Ludzie na tak ciężkie wydarzenia reagowali różnie, nie wszyscy wytrzymywali taki poziom stresu. Ja chciałam wiedzieć, co się dzieje, i nie uciekać od rzeczywistości. Wiele osób z mojego otoczenia wolało nie czytać wiadomości, odciąć się – tłumaczy. – Zauważyłam, że kiedy zaczynałam tłumić w sobie negatywne emocje: strach czy niepewność, to traciłam zdolność do przeżywania emocji pozytywnych.
– Od razu włączyłam się z ramienia miasta w pomoc innym i na tym skupiała się praca urzędu. Miałam rozpoczęte projekty, ale szybko zrozumiałam, że tego wszystkiego już nie ma. Jedną z pierwszych rzeczy było kupno samochodu z lodówką, by dowozić ciała poległych żołnierzy z Donbasu do kostnicy – dodaje. – Wielu uchodźców nie dawało sobie rady. Silny stres pourazowy robił swoje. Trzeba było przygotować im posiłek, czasem dosłownie powiedzieć, co mają robić, znaleźć nocleg na kawałku podłogi w szkole czy restauracji.
Donieck, Chersoń, wschód Ukrainy, Charków. Z Kijowa do Chmielnickiego przyjeżdżali ludzie z pieniędzmi, którzy nie byli obciążeniem dla miasta. Chodzili do restauracji, mieszkali w hotelach, przenosili swoje firmy, zostawiali pieniądze w podatkach. Z czasem przedsiębiorcy w czasie wojny dostawały dofinansowanie od państwa.
Z Mariupola do Chmielnickiego
Pierwszego dnia wojny został zbombardowany bastion stali, który bronił się kilka miesięcy – Mariupol. Miasto z możliwościami i potencjałem znalazło później się w rękach Rosjan. 30 tys. mieszkańców miasta uciekało pieszo. Każdy brał, co miał pod ręką. Ci, którym zbombardowano mieszkania, nie mieli i tego.
– Moja znajoma, która przez całe życie pracowała na uniwersytecie, była profesorem. Na jej mieszkanie spadła bomba, nie zdążyła wziąć nawet paszportu. Wszystko straciła. Spotkałam ją u nas i oddałam jej swoje buty i kurtkę. Płakała z wdzięczności – wraca we wspomnieniach kobieta.
Wojna zjednoczyła podzielonych wcześniej Ukraińców. Od razu pojawiły się bardzo długie kolejki chętnych do wojska.
– Rosja posyła na tę wojnę… więźniów, poważnych kryminalistów. Od nas idą inżynierowie, programiści, lekarze. I Ukraina odczuwa straszny głód kadry. Dużo ludzi wyjechało, nie wiem, dokładnie ile milionów. Czytałam, że w Chmielnickim jest zapotrzebowanie na 17 tys. pracowników, upadały biznesy – mówi.
„Umrzemy wszyscy razem”
Wojna trwa, bo Ukraina jest ciągle wspierana przez inne państwa i prywatną pomoc. – Mówi się, że gdyby nie wolontariusze, Ukraina już dawno by tę wojnę przegrała. Ja przelewam pieniądze na samochody i rehabilitację żołnierzy. Nigdy na to, co zabija – dodaje.
Po wybuchu wojny wszystkie wejścia do miasta były zablokowane. Nie można było tak po prostu tu wyjechać albo wjechać.
– Wiedzieliśmy, jaką drogą będą iść, a jeśli dotarliby tu, gwałciliby kobiety. Mieszkałam sama i dramatycznie się bałam. Miałam nadzieję, że jeśli tak się stanie, zdążę uciec. Postanowiłam sobie, że ucieknę tylko, jeśli Rosjanie wejdą do miasta lub jeśli stracę mieszkanie z powodu bombardowania – opowiada.
I dodaje: – Jeśli Rosjanie przyszliby do urzędu, była w nas gotowość na to, że umrzemy wszyscy razem.
Do tej pory Rosjanie nie weszli do miasta.
Wojenna proza życia bez patosu
Obok wzniosłych opowieści o ukraińskich bohaterach wojny toczy się codzienne życie ludzi w wojennych realiach.
– Pamiętam, to było 22 września. Sprzątam i słyszę wybuchy. Nagle nie ma prądu. Podbiegam do okna, chociaż nie powinnam. Widzę czarny dym. Myślę, gdzie to mogło być… – zawiesza głos.
Pierwsza zima wojny była bardzo trudna. Później powodu bombardowania obiektów energetycznych były coraz częstsze przerwy w dostawach prądu. Lodówki nie wytrzymywały takich wahań napięcia. Z czasem ludzie zaczęli kupować generatory. Jako pierwsze zostały w niej zaopatrzone banki i sklepy.
– Początkowo musiałam wracać z pracy do mieszkania po ciemku. Ciemna noc. Na odległość wyciągniętej ręki nie było nic widać. Powodowało to wiele wypadków, bo kierowcy nie zauważali ludzi – mówi.
Pojawiły się kłopoty z benzyną. Przez pierwsze miesiące ludzie stali w kolejkach przez wiele godzin, by kupić 5 litrów. Niektórzy nawet zarabiali na takim staniu.
Paradoksy wojny postawiły ludzi w sytuacjach, w których być może nigdy by się nie znaleźli. Kiedy miasto zamierało z powodu braku prądu, w schronach i prywatnych mieszkaniach czasem po wiele godzin ludzie siadali razem i dzielili się swoimi historiami.
Dzięki specjalnym urządzeniom ładowano żarówki i telefony. Ktoś czytał książkę przy świeczce, inny rozmawiał ze swoim dzieckiem, czego nie robił wcześniej z braku czasu.
Wśród ludzi panowała jedność. W autobusie, w sklepie mieszkańcy Chmielnickiego ciągle rozmawiali o wojnie.
Dywersja? „Czy mogłabym zabić?”
– W urzędzie cały czas byli żołnierze z bronią. Wszystkie okna mieliśmy pozaklejane, żeby nie było widać, co się dzieje wewnątrz. Prezydent miasta miał przy sobie broń i magazynek. I tak nocował przez kilka miesięcy w pracy – opowiada.
Hipotetyczne pytania stały się rzeczywistością.
– Jako urzędnik wiedziałam, że Rosjanie będą chcieli, bym kolaborowała. „Albo będziesz z nami współpracować, albo cię zabijemy. Co wybierzesz?”. To bardzo trudne pytanie. Nie potrafiłam na nie odpowiedzieć. Nie chciałam być zdrajcą. Poza tym nie umiałabym współpracować – opowiada.
– To niebezpieczeństwo zagrażało też innym. Patrzyliśmy na siebie w pracy i zastanawialiśmy się, kto by mógł donosić, kto pierwszy mógłby zdradzić. Do miasta przyjeżdżało dużo nowych, wśród nie brakowało kolaborantów. Ludzie donosili dla pieniędzy, szczególnie młode osoby – dodaje. – Musiałam odpowiedzieć sobie na wiele pytań, bym nie traciła czasu na przemyślenia, ale od razu reagowała. Na przykład czy mogłabym zabić drugiego człowieka, gdybym miała zostać zgwałcona albo gdyby groziła mi śmieć? Doszłam do wniosku, że mogłabym strzelić.
– Jeżeli ktoś przychodzi z bronią do twojego domu, to co zrobisz? – pada retoryczne pytanie.
„Myśleliśmy, że nasze miasta nie będą jak Aleppo”
– W czasie tego wszystkiego staraliśmy się uspokoić i mówiliśmy sobie, że Rosja o głupstwo, że aby dojść do Dniepru, straci 100 tys. żołnierzy. Straciła pół miliona i to jej dalej nie zatrzymuje – mówi, rozkładając ręce.
– Myśleliśmy, że nawet jak Rosja wejdzie na Ukrainę, nie będzie bombardować całego terytorium kraju, jak w Syrii. Myśleliśmy, że na pewno nie będzie takiego Aleppo u nas. I kiedy w pierwsze dni wojny Rosja zaczęła ostrzeliwać budynki cywilne, trudno było uwierzyć, że to się dzieje naprawdę – dodaje Ukrainka.
– Rosja chce eksterminacji narodu ukraińskiego. Jeśli zwycięży, będzie jeszcze gorzej. Zacznie się terror. Wszyscy byli i obecni wojskowi, wolontariusze, wszyscy, którzy pomagali, będą fizycznie zlikwidowani. Będzie propaganda i pranie mózgów. Mówią otwarcie, że chodzi o eksterminację Ukraińców, o Holokaust – zaznacza.
Pocieszenie duchowe
– Pośrodku tego wszystkiego byłam przekonana, by trzymać się dobra i prawdy, nawet jeśliby się świat zawalił, nawet gdyby wybuchła globalna wojna, by zachować wewnętrzną radość, bo jest Coś, co przekracza tę wojenną rzeczywistość. I to Coś jest również we mnie, mimo spustoszenia – podkreśla nasza rozmówczyni.
– Choć może trudno w to uwierzyć, to doświadczyłam najpiękniejszej wiosny, lata, jesieni i zimy w moim życiu. Miałam poczucie, że wszystko od wewnątrz promienieje pięknem, życiem i dobrem. Kiedy czytałam o Buczy i tych wszystkich złych rzeczach, wiedziałam też, że Pan Bóg jest pośrodku tego wszystkiego i że okropieństwa wojny nie przekreślają prawdy, że obiektywne Dobro istnieje – wyznaje, kiedy pytam ją o rozumienie wojny w jej osobistym kontekście metafizycznym.
– Nie czułam, że Bóg stracił kontrolę nad życiem. Wojna nie odebrała mi wewnętrznej radości. To może być dziwne, ale tak było. Już po tygodniu od początku wojny wróciłam do moich sukienek i szpilek. Chodziłam rano do pracy, uśmiechałam się. Potem zrozumiałam, że mój uśmiech i radość mogą ranić, bo nie każdy przeżywa w czasie wojny pocieszenie duchowe – dodaje.
„Znalazłam siostrę”
– Przed wojną co roku w Chmielnickim była procedura sprawdzania alarmów. „Co takiego musi się wydarzyć, żeby te alarmy naprawdę zabrzmiały?” – myślałam wtedy. Od 24 lutego słyszeliśmy je codziennie po kilka razy. Spędzaliśmy wtedy godziny w schronach i piwnicach – mówi. – Początkowo nie było Internetu i zanim się pojawił i normalnie pracowaliśmy w schronach, miałam sporo wolnego czasu. Pomyślałam, że to jest dobry czas na czytanie książek. A tak się złożyło, że dwa dni przed rozpoczęciem wojny zamówiłam „Dziennik” Etty Hillesum, który pomimo wojny dostarczono mi. I zaczęłam czytać ten dziennik – mówi.
– Etty opisuje w nim zachowania nazistów i coraz trudniejsze warunki życia dla Żydów w Holandii. Na przykład początkowo mieli zakaz jeżdżenia rowerem, więc kobieta zaczęła chodzić pieszo. Później zakaz kupowania warzyw i owoców i tak dalej. I pośrodku tego wszystkiego Etty zaczęła odkrywać Boga – opowiada Olena.
– Zaczęła odkrywać Boga i wszędzie Go dostrzegać i to mimo że widziała, co się działo dookoła, ale ona miała doświadczenie tego, że świat jest piękny. I nawet kiedy jechała do obozu koncentracyjnego, jechała tam z uśmiechem. „Kocham Cię, mój Boże” – ciągle powtarzała. Kiedy to czytałam, to zrozumiałam, że znalazłam siostrę – mówi ze wzruszeniem. – Gdyby nie ta książka, to zastanawiałabym się, czy jestem normalna. Czy to normalne, że pośrodku takiego spustoszenia jestem szczęśliwą osobą. Wiem jednak, że mieli tak Anna Frank, Viktor E. Frankl i właśnie Etty Hillesum. Zrozumiałam, że pełnia życia to nie tylko radość i pomyślność, ale również smutek, poczucie straty, ból, żałoba.
– Bardzo pomagała mi modlitwa psalmami, ponieważ jest tam dużo ludzkich emocji: złości, gniewu przeciwko wrogom, bo Izrael przecież ciągle z kimś walczył. Kiedy potrzebowałam rozładować swoje emocje, to modliłam się właśnie tak. Dużo chrześcijan tak robiło – mówi.
„Mam nadzieję, że piekło istnieje”
Były też inne osoby, które wiedziały, że należy trzymać się światła, by trzymać się dobra.
– Znam kobiety, które na wojnie straciły swoich synów, ale mimo to nie miały w sercu nienawiści. Przebaczały. Widziałam taką duchową moc i to było czuć – przebaczenie i brak nienawiści – mówi Olena.
– Bałam się fali nienawiści, która piętrzyła się w społeczeństwie, tylu przekleństw. Kiedy czytam o tym, co się działo w obozie koncentracyjnym w „Izolacji” w Doniecku, o tych przestępstwach w Buczy, bywało, że również mnie zalała fala złości – dodaje.
– Do dziś nie potrafię modlić się za zabitych Rosjan. Kiedy słyszę, że dobrze by było, żeby piekło nie istniało, to jednak mam nadzieję, że piekło istnieje. Trudno mi wyobrazić sobie, bym w niebie mogła spotkać dziecko, które zostało zgwałcone w wieku dwóch lat i jego gwałciciela. Trudno mi sobie wyobrazić, bym mogła spotkać tam zarówno ofiarę, która doznała najokrutniejszych tortur, jak i jej oprawcę – wyznaje kobieta.
Przyjazd do Polski
Choć jest od roku w Polsce, ciągle słyszy alarm przeciwlotniczy, który przypomina jej pociąg nabierający prędkości. Fajerwerki brzmią jak wybuchy bomb.
Chmielnicki był ostrzeliwany kilka razy w pierwszym roku wojny. Wśród rosyjskich celów znajdowały się obiekty cywilne, ale głównie wojskowe. Największy atak bombowy miał miejsce zaledwie dzień po przyjeździe Oleny do Polski.
– 12 maja przyjechałam do Polski. Dzień później bym nie dojechała. 13 maja był zmasowany atak rakietowy. Uszkodzona została m.in. szkoła i dworzec. Największy od początku wojny – podkreśla Olena.
Dwie ściany, brak okien. W pierwsze dni w pracy w Polsce instynktownie szukała miejsca, gdzie będzie bezpiecznie.
Tak silny stres pozostawia w ludziach ogromne spustoszenie. – Po trzech miesiącach siadła mi tarczyca, miałam problemy z sercem. Byłam wiecznie głodna. Chciałam się nieświadomie najeść na zapas – mówi.
Rodzice Oleny, którzy mieszkają 70 km od Chmielnickiego, nie chcieli wyjeżdżać. Są już starsi. Gdyby nie było prądu i były bombardowania, mają przygotowany w piwnicy mały pokoik z ogrzewaniem.
W Krakowie kobieta jest dzisiaj w Polsce bezpieczna. Na razie.
Podkreśla, że podczas codziennego życia, czasami trudno jest jej przeżywać radość, mając świadomość, że na Ukrainie umierają jej krajanie.
Dokąd to wszystko zmierza?
Kobieta nie ma żadnych zdjęć z powodu zakazu dokumentowania. Ma jednak zdjęcia publikowane w ukraińskich mediach. Pokazuje mi fotografie mężczyzn, którzy wrócili z rosyjskiej niewoli. Ten widok zniszczonych i torturowanych ludzi jest dojmujący.
– Patrzę na tę wojnę i myślę, dokąd to wszystko zmierza – mówi.
– Czasami przychodzi pokusa myśleć, czy ta wojna jest warta tych wszystkich ofiar. Czy nie byłoby lepiej zrezygnować z terenów, które zajęła Rosja. Jeśli jednak zrezygnujemy z tej części Ukrainy, to wojna wcale się nie skończy. Najdalej za pięć lat Rosja wszystko zacznie od nowa. Kto wie, czy następnym razem Rosja nie dojdzie do Dniepru? – zastanawia się.
– Czy aneksuje część Ukrainy? Tak, myślę, że to możliwe, jeśli na to pozwolimy – dodaje.
Po stronie rosyjskiej podaje się, że nawet 400 tys. zabici i ranni żołnierze. A to i tak tylko przybliżone dane. Ukraina stopniowo zaczęła produkować broń. Rosja osiąga obecnie historyczne maksimum produkcji broni i sprzętu wojskowego. Jeszcze tyle nie produkowała.
– Codziennie się budzę i sprawdzam, czy były jakieś ataki na rafinerie rosyjskie. Cieszę się, że Ukraina potrafi zaatakować z tysiąca kilometrów własnymi dronami – mówi Ukrainka.
Olena stara się nie poddawać syndromowi ocaleńca. – U mnie wszystko w porządku, a czemu ktoś inny wszystko stracił? Myślę, że jestem w Polsce, a może powinnam być na Ukrainie – zastanawia się. – Muszę być czujna, by nie poddawać się poczuciu winy.
Od 2014 roku do 2022 na Donbasie ginęło 10 osób dziennie. Z Chmielnickiego poległo 70 żołnierzy w tym czasie. Od początku wojny ktoś codziennie chowa tu swoich bliskich. Są setki rannych, wielu jest w niewoli rosyjskiej, o wielu nie ma wieści, co oznacza, że na 90 proc. nie żyją. Stan wojenny, który jest ciągle przedłużany.
Codziennie o 9.00 rano odbywa się na Ukrainie minuta ciszy, upamiętniająca tych, którzy polegli, broniąc swojego kraju.
Skomentuj artykuł