Suwnicowa Joanna D’Arc

Suwnicowa Joanna D’Arc
(fot. Jean & Nathalie/flickr.com)
Logo źródła: Przewodnik Katolicki Łukasz Kaźmierczak / "Przewodnik Katolicki"

Ona także zaczynała od autentycznej wiary w komunizmu. Szybko jednak straciła złudzenia. Gdy dowiedziała się o powstaniu w Trójmieście zorganizowanego ruchu antykomunistycznego, nie wahała się ani chwili, wstępując doń jako jedna z pierwszych osób - rozmowa ze Sławomirem Cenckiewiczem, autorem książki „Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010)”.

Łukasz Kaźmierczak: To prawda, że w latach 50. portrety przodownicy pracy Anny Walentynowicz wisiały na honorowym miejscu przed gdańską stocznią?

Sławomir Cenckiewicz: Tak, mało tego, o Walentynowicz pisała z uznaniem stalinowska prasa. W „Głosie Stoczniowca” na pierwszej stronie pokazywano jej zdjęcie z informacją, że spawaczka Walentynowicz jest wzorem wszystkich proletariuszy i ludzi dobrej roboty. Znalazła się tam również wzmianka o tym, że Anna Walentynowicz dedykuje swoje 273 procent normy zjazdowi PZPR.

Ona także zaczynała od autentycznej wiary w hasła komunizmu, który wydawał jej się ustrojem wyzwalającym z biedy i dającym jakąś nadzieję na przyzwoite życie. Stąd wzięła się jej działalność w ZMP - co prawda krótka, bo zaledwie ośmiomiesięczna - a nawet wyjazd do Berlina w 1951 r. na zjazd stalinowskiej młodzieży z całego świata.

DEON.PL POLECA

Bo przez całe życie była osobą głęboko wierzącą. A w partii najbardziej raziły ją hasła walki z Kościołem. Szybko zresztą straciła złudzenia co do prawdziwej istoty ustroju komunistycznego. Z chwilą zaś, kiedy dowiedziała się o powstaniu w Trójmieście zorganizowanego ruchu antykomunistycznego, nie wahała się ani chwili, wstępując doń jako jedna z pierwszych osób.

Ta data jest oczywiście niezwykle ważna i dla świadomości Anny Walentynowicz, i w ogóle dla samoświadomości wszystkich robotników i mieszkańców Trójmiasta. Bez Grudnia żadną miarą nie da się bowiem zrozumieć Trójmiasta. Była pod „Reichstagiem” – czyli pod siedzibą wojewódzką PZPR – która spłonęła 15 grudnia 1970 r. Brała udział w manifestacjach i strajku w stoczni. W jej życiorysie skupiają się więc wszystkie najważniejsze cezury PRL-u, tak jak ona sama jest przyczynkiem do zbiorowego portretu polskich robotników.

Mało kto wie, że była sierotą zmuszoną od dzieciństwa do nadludzkiej pracy. Sąsiedzi, którzy po śmierci jej rodziców przyjęli pod swoje skrzydła 10-letnią Anię, uczynili z niej od razu kogoś na kształt darmowej niewolnicy, wykorzystywanej do najcięższych zajęć gospodarskich. Nie była ani syta, ani dobrze odziana, nie mogła spożywać posiłków z „państwem”, nade wszystko zaś brakowało jej choćby odrobiny rodzinnego ciepła. W swoich pamiętnikach w dramatyczny sposób opisała tamte lata, bicie za najmniejsze uchybienie, samotność i święta Bożego Narodzenia, które musiała spędzać w oborze razem ze zwierzętami.

W takich warunkach przepracowała 16 lat, po czym zdiagnozowano u niej żelażycę, na którą dość powszechnie zapadali spawacze w Stoczni Gdańskiej (na tę chorobę zmarł zresztą w 1971 r. jej mąż, Kazimierz Walentynowicz). W ślad za tym przyszła choroba nowotworowa i poważna operacja onkologiczna. Po niej złożyła wniosek o przeniesienie na suwnicę. Została operatorem urządzeń dźwigowych, którym pozostała aż do przymusowej emerytury.

Ona była dla nich groźna, ponieważ zbudowała wokół siebie w stoczni legendę przywódczyni i obrończyni praw robotniczych. Tak była. I w tym sensie jej przystąpienie do Wolnych Związków Zawodowych zostało ocenione jako wysoce niebezpieczne. Bo ktoś, kto ma autorytet w zakładzie pracy, w którym pracuje prawie 17 tys. osób, może być rzeczywiście groźny dla władzy …

Legenda Walentynowicz stała się tym bardziej niebezpieczna, że wówczas było już oczywiste, że ona nie robi tego dla siebie i nie szuka żadnych laurów ani poklasku – to wynikało po prostu z całej jej dotychczasowej ścieżki życiowej. Kiedy więc została publicystką i kolporterką prasy podziemnej na terenie stoczni, natychmiast spotkały ją represje – starano się odciąć ją od stoczniowców, przenoszono do innych filialnych zakładów pracy, nieustannie śledzono i szykanowano w ramach operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Suwnicowa”. Działalność WZZ-owska doprowadziła ją w końcu do karnego usunięcia z pracy, 7 sierpnia 1980 r., zaledwie kilka miesięcy przed osiągnięciem wieku emerytalnego. A potem wszyscy wiemy, co się stało…

Wbrew pozorom wcale nie uważam, że relacje Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy są najistotniejsze dla całej jej biografii. Z relacji różnych osób wynika, że Wałęsie przez dłuższy czas zależało na dobrych stosunkach z nią, zabiegał o to, w 1979 r. poprosił ją nawet, aby została matka chrzestną jego córki, Magdaleny. I tak też się stało. Nie było więc w tych wzajemnych relacjach tak źle, jak to by się później mogło wydawać.
Walentynowicz zmieniła stosunek do Wałęsy dopiero w wyniku całej sekwencji zdarzeń między sierpniem 1980 a wiosną 1981 r. Odtąd zaczęła uważać go za osobę szkodzącą „Solidarności”. Nie wiedząc jeszcze wówczas, że Wałęsa miał jakiś formalny związek z SB. To się pojawiło dopiero później…

 

Walentynowicz działała w komitecie budowy pomnika Poległych Stoczniowców, aktywnie zbierała pieniądze na jego budowę. W pewnym momencie część członków komitetu, na czele z Lechem Wałęsą, zaakceptowała propozycję władz, aby był to pomnik pojednania narodowego, na którym zostaną wyryte także nazwiska milicjantów, którzy zginęli w podczas Grudnia ‘70.
Kiedy Walentynowicz się o tym dowiedziała, pojechała do wojewody gdańskiego, u którego odbywało się spotkanie Stanisława Cioska z KC PZPR i sekretarza wojewódzkiego partii Tadeusza Fiszbacha z przedstawicielami komitetu budowy pomnika. Wpadła jak burza do gabinetu wojewody, wołając: wszystko, co żeście tutaj ustalili, jest nieważne. Oni odpowiedzieli: Wałęsa tak chce. A ona na to: a co mnie to obchodzi? Nie będzie żadnego milicjanta na tym pomniku. Koniec.
I rzeczywiście, nie było…

Ona miała niezwykły instynkt wyczuwania kłamstwa, krętactwa i prób rozmieniania wielkich spraw na drobne. Owo niesamowite wyczucie rzeczywiście bardzo często stało za skutecznością jej działań. A ceną, jaką zapłaciła za utrzymywanie solidarnościowej busoli na właściwym kierunku, była coraz większa niechęć komunistów i Wałęsy, który zauważał, że ona zaczyna wyrastać ponad niego, bo ma charyzmę i skuteczność w tym, co robi.

Pozbawiono ją nawet mandatu na zjazd regionalny, nie mówiąc już o słynnym zjeździe krajowym, w którym brała udział tylko jako „specjalny gość” Wałęsy. A jeszcze wcześniej zapadła formalna decyzja o jej usunięcie z prezydium MKZ „Solidarność”. Ona, Matka „Solidarności”, usuwana ze związku! Oto paradoksy dziejów.

Ta bohaterska kobieta przeżyła w latach 80. niewyobrażalna gehennę. I nie chodzi tu tylko o głośną próbę otrucia jej przez SB. W latach 1981-1984 do walki z nią z całą premedytacją użyto bezpieki i… medycyny. Walentynowicz była dwukrotnie zamykana w zakładach psychiatrycznych, gdzie robiono na niej eksperymenty i próbowano uczynić z niej „psychiczną”. Wcześniej była internowana w Gołdapi, skąd wyszła na wolność w lipcu 1982 r., a już tydzień później ponownie trafiła za kratki. W marcu 1983 r. wyszła z więzienia po procesie grudziądzkim, a w grudniu została aresztowana po tym, jak usiłowała wmurować tablicę poświęconą ofiarom „Wujka”. W końcu trafiła do cieszącego się złą sławą więzienia w Lublińcu koło Katowic…

To był straszny czas, choroba postępowała tak szybko, że Walentynowicz nie mogła osobiście uczestniczyć w swoim procesie. Na dodatek prokurator – na osobiste polecenie ludzi Kiszczaka - nie zgodził się na zwolnienie jej z więzienia.
W pewnym momencie władza spanikowała jednak, że Walentynowicz umrze w więzieniu i zrobi się z tego afera. I tylko dzięki temu po wielu perturbacjach trafiła w końcu do Instytutu Onkologii w Warszawie.

- W tym okresie lekarzom udało się powstrzymać postęp choroby, a na dodatek właśnie wtedy nastąpił rozkwit jej bliskiej przyjaźni z ks. Jerzym Popiełuszką. On ją bardzo często odwiedzał, przynosił bukiety kwiatów, a nawet gałęzie pełne czereśni. Kiedy jednak Walentynowicz wyszła ze szpitala, została bez żadnych środków do życia. Ot, usunięta z pracy robotnica w wieku emerytalnym. I dopiero po wielu staraniach i bojach dostała prawo do zaniżonej emerytury.

W 1990 r. Walentynowicz wróciła do pracy w Stoczni Gdańskiej, chcąc uzyskać lepsze zaszeregowanie emerytalne. Przepracowała prawie rok, dostała wyższą emeryturę, ale dalej borykała się z problemami finansowymi i zdrowotnymi. Pozostała jednak nadal dawną bezkompromisową Anną Walentynowicz, odrzucając wszelkie propozycje kombatanckiego „ustawienia się”.

No właśnie, w tym sensie ona nigdy nie była politykiem i nie była „polityczna”, ponieważ traktowała sprawy publiczne w kategoriach czarno-białych. Nie podlegała koniunkturom politycznym i nigdy nie zrezygnowała z mówienia prawdy, nawet tej najbardziej niepopularnej. Tuż przed katastrofą w Smoleńsku zapytałem Janusza Walentynowicza, kim dla niego jest jego matka jako postać publiczna. Odpowiedział: polską Joanną D’Arc. I coś w tym rzeczywiście jest – prosta robotnica po czterech klasach szkoły powszechnej, mająca niezwykłe wyczucie chwili i będąca w stanie podjąć się dziejowej misji. A potem tracąca wszystko… ale jednocześnie walcząca o całość, o wszystko!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Suwnicowa Joanna D’Arc
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.