Anna Alboth: to, co dzieje się w Syrii, ma wpływ na nas
To, co możemy zrobić dla Syrii, to pokazywać sytuację tam jako problem globalny. Wyjaśniać, że efekty jakiejkolwiek decyzji prezydenta Turcji odczujemy także my - mówi aktywistka, dziennikarka, organizatorka Marszu dla Aleppo Anna Alboth.
Katarzyna Nocuń: Liczba protestujących przeciwko inwazji tureckiej w Rożawie nie powaliła na kolana. Po reakcjach w mediach społecznościowych można było spodziewać się czego innego.
Anna Alboth: Z jednej strony można powiedzieć, że ludzi nie było tak wielu. Z drugiej strony - od dawna protesty w sprawie Syrii nie zgromadziły tylu osób, tylu nie-Syryjczyków. Pytanie, dlaczego tak niewielu Syryjczyków było na tych protestach? Odpowiedź jest prosta: ponieważ sytuacja polityczna jest tak złożona, a konflikty polityczne między Syryjczykami tak głębokie, że jedni nie przychodzą na protesty związane z inną grupą Syryjczyków. Na proteście w Warszawie w sprawie Rożawy spotkałam jednego Syryjczyka, pozostali byli Kurdami z Syrii. I właściwie się temu nie dziwię, bo Europa zainteresowała się romantycznymi Kurdami, kobietami-wojowniczkami, a nie interesowała się Afrinem, Idlibem czy Ghutą. Łatwiej się nie interesować niż interesować.
Niektórzy politycy już dawno ogłosili, że wojna w Syrii już się zakończyła.
Szlag mnie wtedy trafia. Albo gdy dostaję zaproszenia z Syrii z zapewnieniem, że jest ona bezpieczna. Miałabym przyjechać, zobaczyć i opisać, jak jest tam pokojowo. Pokazać, że obcokrajowcy mogą się tam poruszać bez problemu. To propagandowe zaproszenia. Nawet gdyby za magicznym dotknięciem różdżki skończyłyby się wszystkie walki, ktoś zdecydowałby, że Baszszar al-Assad musi odejść, to doprowadzenie do tego, by cokolwiek można tam zbudować, zajmie lata. Poznałam Syryjczyków z wielu stron i widzę, jak trudne jest to, żeby dogadać się w najprostszym temacie. Na manifestacji w Berlinie w sprawie Idlibu byli w zasadzie tylko Syryjczycy. Ci sami, którzy od lat przychodzą na manifestacje w sprawie wolności w Syrii – stali w jednym miejscu. Przyszły też trzy Syryjki ze straganem manifestacyjnym - od pięciu lat tym samym. Nie wiedziały, gdzie mogą go rozłożyć, ale nie chciały zapytać organizatorów, bo od lat z nimi nie rozmawiają. To było dla mnie smutne i symboliczne.
Nie wygląda na to, by Assad miał odejść. Po wycofaniu się USA i inwazji tureckiej poszerza swoją strefę wpływu o tereny kurdyjskie.
W czasie Marszu do Aleppo w 2017 roku, gdy rozmawiałam z wpływowymi ludźmi z Turcji, mówili, że tak będzie. Rysowali linię, do której Turcja będzie miała wpływ na terenie syryjskim, a które tereny będą pod nadzorem reżimu Baszszara al-Assada. Turcja chce zrobić pas bezpieczeństwa, czyli realnie oddzielić terytorium Turcji i tureckich Kurdów pasem arabskich Syryjczyków. Boi się, że przy swojej południowej granicy, gdzie są Kurdowie tureccy będzie miała silne państwo Kurdów syryjskich. W planach jest więc zmiana struktury demograficznej tego regionu. Mieliby tam zostać wrzuceni arabscy Syryjczycy, którzy uciekli przed wojną. Turcja mówi, ze chciałaby przenieść 2 miliony z 3-4 milionów syryjskich uchodźców. W jaki sposób miałoby się to odbywać? Kto będzie chciał się przenieść? Co to oznacza dla tych ludzi? Jak będzie wyglądała sytuacja na terenie przejętym przez Turcję? Jak będzie wyglądała współpraca z reżimem Baszszara al-Assada? Jak ludzie, którzy uciekali przed reżimem, mieliby żyć na terenie, który miałby być od nowa pod nadzorem reżimu? To dodatkowe smutne ziarno zasiane między ludźmi. Jakby było tam mało konfliktów...
Niedawno przeczytałam, że nacjonalizm jest zbiorowym egoizmem. Przecież te nasze nacjonalizmy wyrzekają się objaśniania globalnej perspektywy rzeczywistości. Dlatego to, co możemy zrobić dla Syrii, to pokazywać sytuację tam jako problem globalny.
Pytanie, co się stanie z Kurdami z Rożawy?
Na granicy turecko-syryjskiej został wybudowany z pieniędzy unijnych mur. Ten mur powstał dzięki naszym podatkom, a teraz zatrzyma Kurdów z Rożawy, dlatego więc będą pewnie uciekali w stronę Iraku, gdzie od lat sytuacja także jest trudna. Wiedzą, że są w tragicznej sytuacji. Mam kontakt przede wszystkim z pracownikami organizacji pozarządowych. Część z nich została już ewakuowana, część została albo jest w trakcie ewakuacji, bo robi się bardzo niebezpiecznie. Sama turecka inwazja nie jest zaskoczeniem. Natomiast NGO w Rożawie nie spodziewały się, że sytuacja będzie zmieniać się tak szybko.
Czego oczekują od społeczności międzynarodowej? Czy w ogóle jeszcze czegoś oczekują?
Sytuacja jest tak skomplikowana, że trudno powiedzieć. Bo kogo naciskać? Nie zdziwiłabym się, gdyby europejska prawica zobaczyła w Recepie Erdoganie bohatera, który rozwiąże problem uchodźców. Wśród Turków jest dla pomysłu inwazji i przeniesienia uchodźców syryjskich duże poparcie. Może się też przecież okazać, że zostaną tam też deportowani uchodźcy trzymani na wyspach greckich czy na lądzie.
Mówisz o podzielonym syryjskim środowisku. Czy jest coś, co łączy ich w myśleniu o przyszłości swojego kraju?
W części, która podlega Assadowi nie ma już ludzi, którzy by się sprzeciwiali. Znam takie osoby, które w Aleppo zostały bardzo świadomie. Jedna z kobiet prowadzi wielkie przedszkole. Jej trzech braci, ich rodziny wyjechali. Ona z mężem i dziećmi została, bo stwierdziła, że ktoś musi zostać, by opiekować się sierotami. Nikt nie powie na głos czegokolwiek przeciwko Assadowi. On wygrał, pozbył się wszystkich wrogów politycznych, wszyscy są rozproszeni na świecie. I nie wrócą. Mniej więcej dwa lata temu weszło w życie prawo, że Syryjczycy, którzy posiadali ziemię, żeby ją zatrzymać, musieli przyjść do urzędu i poświadczyć, że do nich należy. Wiadomo, że wszyscy, którzy z Syrii uciekli, stracili ziemię. Jednocześnie widzę, jak bardzo aktywni są Syryjczycy poza Syrią – coraz bardziej. Szkoda, że ze sobą nie współpracują, ale z drugiej strony – może nie można tego od nich wymagać? Doświadczyli straszliwego konfliktu, byli nastawiani przeciwko sobie. Nie wyobrażam sobie, żeby przedstawiciele różnych grup usiedli i zaczęli ze sobą rozmawiać. Są przekonani, że Syria będzie podzielona i że nie ma szans, żeby to był taki kraj jak kiedyś. Wśród nich są grupy, które wierzą, że kiedyś trzeba będzie Syrię odbudować, dlatego organizują projekty edukacyjne dla dzieci w Niemczech. Syryjskie dzieci ostatnich lat wojny to całe pokolenie, które wypadło z systemu szkolnictwa. W najlepszym wypadku, jeśli dostały azyl w Austrii czy Niemczech, chodzą tam do szkół, uczą się nowego języka, historii, geografii w nowym kraju. Co z edukacją syryjską? Niewiele znam rodzin, które o to dbają. Nawet jeśli będzie okazja, żeby wrócić, to z czym?
To naiwne pytanie, ale wynika z poczucia bezsilności. Co można zrobić w sprawie Kurdów z Rożawy?
Niedawno przeczytałam, że nacjonalizm jest zbiorowym egoizmem. Przecież te nasze nacjonalizmy wyrzekają się objaśniania globalnej perspektywy rzeczywistości. Dlatego to, co możemy zrobić dla Syrii, to pokazywać sytuację tam jako problem globalny. Wyjaśniać, że efekty jakiejkolwiek decyzji Erdogana odczujemy także my.
Tylko tyle? Mówi to osoba, która zorganizowała Marsz dla Aleppo, nominowany do pokojowej Nagrody Nobla - 9 miesięcy wędrówki do granic z Syrią.
Pokazywać sytuację w Syrii z globalnej perspektywy można na wiele sposobów. Marsz był tylko jednym z nich. Wciąż nie powstał żaden większy projekt na świecie, który dotarłby z informacją do takiej liczby osób, do jakiej dotarł nasz marsz. Marsz porównywałam do wielkiej międzynarodowej firmy, ludzi z 50-60 krajów, którzy w większości mówili po angielsku, ale nie wszyscy i na różnych poziomach. W firmie po 8 godzinach idziesz do domu i odpoczywasz, masz swoje środowisko. Tutaj to była międzynarodowa firma - tylko bez zasad, wypłat i hierarchii, wszystko było oparte na kontaktach międzyludzkich, zaufaniu, potrzebach ludzi, czyli na rzeczach niestałych, niekontrolowanych. Niektórzy dołączali do marszu, żeby załatwić swoje sprawy: poczuć się lepiej albo zrobić na kimś wrażenie. Wydawało mi się, że ponieważ ludzie są dobrzy, chcą dobrze, to wszystko będzie dobrze. Okazuje się, że to bardzo trudne, żeby się dogadać, szczególnie pod wpływem stresu, zmęczenia. Gdy popatrzeć na oddolne inicjatywy obywatelskie, polskie, polityczne czy NGO, wszyscy przechodzą przez te same etapy: zapalenia się, a potem totalnych konfliktów wewnętrznych.Wiem, że gdybym chciała robić w przyszłości coś podobnego, na pewno nie może się to odbyć bez zbudowania hierarchii i jasnych zasad: kto jest kim, kto za co odpowiada.
Siła marszu polegała przecież na spontaniczności.
Gdybyśmy spędzili miesiąc, by się nad tym wszystkim pozastanawiać, to byśmy nie wyszli. To coś, o czym długo rozmawiałam z profesorem, który nas nominował do nagrody Nobla. Przez całe swoje zawodowe życie zajmował się przekształcaniem empatii w działanie. Zrobił między innymi badanie na szeroką skalę reakcji na zdjęcie syryjskiego chłopca Alana Kurdiego, którego ciało morze wyrzuciło na turecką plażę. Gdy ruszaliśmy, trwało oblężenie Aleppo, emocje wokół tematu sięgały zenitu więc moment był dobry. Natomiast ważne jest, by oprócz tego wyczucia chwili mieć zaplecze i doświadczenie. Starsze organizacje często działają bez szumu, wiedzą natomiast, w których momentach się włączyć.
Nie zdziwiłabym się, gdyby europejska prawica zobaczyła w Recepie Erdoganie bohatera, który rozwiąże problem uchodźców.
Po 9 miesiącach doszliście.
Podczas marszu byłam bardzo sfrustrowana. Najbardziej tym, że było nas tak mało. Mieliśmy coraz więcej informacji o wsparciu, ale na miejscu było coraz mniej ludzi. To wiązało się z konfliktami między nami, z tym, że im dalej tym trudniej. Łatwiej iść przez Berlin czy Czechy i przyłączyć się na weekend niż przelecieć do Libanu. Miałam poczucie niezrozumienia. Profesor tłumaczył, że ludzie mają bardzo różne limity empatii. To jest coś, co bardzo nas różni. Jednym wystarczy, gdy przeleją 50 złotych, niektórzy przyjadą na weekend, a inni będą iść 9 miesięcy i nie będą czuli, że nie zrobili wystarczająco dużo. Niewiele ludzi na świecie jest w stanie zadbać o coś, co ich bezpośrednio nie dotyczy. Co innego dla Syryjczyków. Przyjść na demonstrację o Syrii - to jest ich sprawa, to jest ich przyszłość albo przeszłość. Czym innym jest przyjść na marsz proaborcyjny czy antyaborcyjny, a co innego zająć się tematem ludzi, którzy są bardzo daleko, z którymi nie miało się kontaktu. Większość ludzi na naszym marszu nigdy nie spotkało Syryjczyka, nigdy nie było w Syrii. Mówiłam profesorowi, że było nas bardzo mało. Odpowiadał, że było nas bardzo dużo. Wkurzałam się, że była tylko jedna kobieta z USA i jedna z Australii. Przecież Australia jest wielka. A on na to: przyleciała jedna babka z Australii! Zmienił moją optykę.
Z drugiej strony wojna w Syrii była pierwszą obserwowaną niemal w czasie rzeczywistym – zdjęcia ofiar broni chemicznej, w tym dzieci, natychmiast pojawiały się w internecie, na profilach społecznościowych. O Kurdach w Rożawie za chwilę też zapomnimy.
Niewielki procent ludzi na świecie to w ogóle interesuje. Z tego niewielkiego procenta niewielki procent coś zrobi, na przykład udostępni artykuł. Z tych, którzy coś zrobią, jest procent tych, którzy przeleją pieniądze, procent tych, którzy zorganizują demonstrację, zorganizuje zbiórkę, a z tego niewielkiego procenta jest jeszcze mniejszy procent tych, którzy przyjdą na demonstrację na dwie godziny, z tego jeszcze mniejszy tych, którzy przyjdą na marsz do innego kraju.
Tym razem do Polski przyjechałaś z dziennikarzami z Europy Środkowo-Wschodniej.
Po marszu potrzebowałam wszystkiego, czego tam nie miałam: struktury, zaplecza za sobą, podziału odpowiedzialności. Dostałam propozycję pracy w organizacji Minority Rights Group, która się zajmuje sprawami mniejszości etnicznych, religijnych i językowych. Jej główna siedziba jest w Londynie, europejska w Budapeszcie, afrykańska w Kampali. Dostałam stanowisko, które łączy wszystko to, co robiłam przez ostanie 15 lat: temat mniejszości, migracji, organizowanie ludzi i współpracę z mediami. Decyduję, które tematy w kwestii migracji w Europie są warte podjęcia. W Polsce, na Węgrzech, w Bułgarii jakość informacji jest najgorsza – dziennikarstwo na ten temat jest najmniej profesjonalne. W materiałach brakuje perspektywy przedstawicieli mniejszości, informacji zbieranych u źródła, dominuje za to perspektywa dziennikarza z danego kraju. Jednym z moich ulubionych projektów teraz jest szkolenie dziennikarzy, zabieranie ich w ważne migracyjnie miejsca, wrzucenie w kontakt z moimi kontaktami czy rozdawanie grantów. Widzę realny wpływ: budzenie w dziennikarzach wrażliwości, praca nad mądrymi rozwiązaniami plus wsparcie finansowe, a do tego kontakt z redaktorami i redaktorami naczelnymi, bo bez tego się nie da. Dzięki projektowi powstało już ponad 150 ważnych materiałów dziennikarskich. Być może to marsz mniejszymi krokami, ale w dobrym kierunku.
Skomentuj artykuł