Tak wygląda praca reportera na Ukrainie

Tak wygląda praca reportera na Ukrainie
W sobotę polska dziennikarka Bianka Zalewska, która pracuje dla ukraińskiej stacji Espresso TV, została ranna w strefie walk między prorosyjskimi separatystami a siłami rządowymi na wschodzie Ukrainy. (fot. EPA/Igor Kowalenko)
PAP

Praca korespondentów w strefie działań wojennych na wschodzie Ukrainy jest szczególnie trudna na terenie kontrolowanym przez separatystów - panuje tam chaos, trzeba liczyć się z zatrzymaniami i aresztowaniami - przyznają pracujący tam polscy dziennikarze.

Ekspert prawa międzynarodowego prof. Jerzy Menkes podkreśla, że choć dziennikarze podlegają ochronie prawnej, to ich pracę na Ukrainie utrudnia fakt, że część kraju jest opanowana przez "bandy zbrojne o charakterze przestępczym", które udają, że sprawują tam władzę.

DEON.PL POLECA

"Dziennikarz podlega takiemu samemu ryzyku, jak każda inna osoba, która znajduje się w strefie działań bojowych. Myślę, że każdy z nas wyznacza sobie gdzieś własne granice ryzyka w tej pracy, do których może się zbliżyć. To jest kwestia indywidualna" - powiedział PAP korespondent "Gazety Wyborczej" i redaktor naczelny czasopisma "Ukraiński Żurnal" Piotr Andrusieczko. "Ale czasami są sytuacje, które od nas nie zależą" - podkreślił.

W sobotę polska dziennikarka Bianka Zalewska, która pracuje dla ukraińskiej stacji Espresso TV, została ranna w strefie walk między prorosyjskimi separatystami a siłami rządowymi na wschodzie Ukrainy. Właściciel stacji Mykoła Kniażycki powiedział PAP, że samochód ekipy Espresso TV, w którym znajdowała się Bianka Zalewska, został ostrzelany, kiedy wracał ze zdjęć.

"To jest ryzyko pracy w strefie wojennej. Jest oczywiście pytanie do tych, którzy strzelają, na ile to jest przypadek, na ile działanie celowe. Z tego, co podawano, samochód był dosyć wyraźnie oznaczony, że są w nim dziennikarze. Ale oczywiście bywają takie sytuacje, że jest ryzyko dostania się pod ogień, bo to są działania wojenne, gdzie się używa artylerii, broni automatycznej i wszystkiego tego, z czym mamy do czynienia na wojnie. Nie wiem, gdzie to miało miejsce. Może natknęli się na jakąś grupę dywersyjną, może to było działanie celowe? Niczego nie można wykluczyć" - powiedział Andrusieczko.

"Zawsze się trzeba liczyć z taką sytuacją, że ktoś zostanie ranny" - powiedział PAP inny polski dziennikarz Paweł Pieniążek, który relacjonuje wydarzenia na Ukrainie. Jak mówił, pracując na terytorium opanowanym przez separatystów można się spotkać z "różnymi nieprzyjemnościami", w tym z zatrzymaniem czy aresztowaniem. "Tutaj jest mnóstwo takich rzeczy, które trudno nawet przewidzieć. Ale aresztowanie czy zatrzymanie na nieokreślony czas jest rzeczą najbardziej realną, z jaką można się spotkać" - podkreślił Pieniążek.

W ocenie Anrusieczki praca na terenie kontrolowanym przez separatystów jest obecnie "dosyć trudna dla zachodnich dziennikarzy". Najniebezpieczniej jest obecnie - jego zdaniem - w Horliwce znajdującej się bezpośrednio na linii frontu i w Ługańsku. "Przyznam, że nie byłem na terenie Ługańskiej Republiki Ludowej, bo od początku wydawało mi się, że panuje tam jeszcze większy chaos i brakuje rzeczywistych organów władzy. To jest generalnie problem pracy na tym terenie, że nie ma jednego ośrodka decyzyjnego, działają różne grupy, które mają różne interesy. Myślę, że tam rzeczywiście jest niebezpiecznie i praktycznie nie wiem, czy ktoś tam pracuje z dziennikarzy zachodnich. Na pewno są dziennikarze rosyjscy, ich traktuje się inaczej" - dodał.

Dziennikarze pracujący na kontrolowanym przez separatystów terenie muszą dysponować specjalnymi akredytacjami. W Doniecku obowiązuje akredytacja tzw. Donieckiej Republiki Ludowej, w Ługańsku akredytacja tamtejszych samozwańczych władz.

Jak powiedział Andrusieczko, akredytacja nie chroni we wszystkich sytuacjach, ale pozwoliła np. na dostęp do miejsca upadku szczątków malezyjskiego samolotu. Upoważnia też do udziału w konferencjach prasowych przedstawicieli separatystów. Sam Andrusieczko, choć dysponuje taką akredytacją, został jednak ostatnio zatrzymany.

"Na ulicy w Doniecku robiłem fotografię jednego z budynków administracyjnych ukraińskich kolei, gdzie były wywieszone flagi Donieckiej Republiki Ludowej i miałem takiego pecha, że obok przejeżdżał samochód z bojownikami. Zostałem zatrzymany i przewieziony do budynku służby bezpieczeństwa Ukrainy, gdzie obecnie znajduje się sztab ministerstwa obrony. Bojownicy twierdzili, że dzień wcześniej dostali polecenie, aby zatrzymywać wszystkich dziennikarzy, którzy wykonują zdjęcia i filmują na terenie Doniecka, że potrzebne jest specjalne zezwolenie" - opowiadał.

Andrusieczko był zatrzymany ok. 30-40 minut, wypuszczono go po spisaniu danych i "wykonaniu telefonów gdzieś wyżej". Dziennikarzowi zapewniono nawet transport samochodowy, ale dowiedział się przy okazji, że jego polski paszport "nie jest najlepszą wizytówką".

W ocenie polskich dziennikarzy sytuacja na obszarze kontrolowanym przez ukraińskie siły rządowe jest zdecydowanie lepsza. "Oczywiście też bywają takie sytuacje napięte, kiedy - trzeba to zrozumieć - w trakcie toczenia się walk gdzieś nie jesteśmy dopuszczani. To się tłumaczy względami naszego bezpieczeństwa. Nie spotkałem się natomiast nigdy z sytuacją, żebym został zatrzymany i gdzieś odwieziony. W takich zwykłych kontaktach z żołnierzami ukraińskimi wydaje się, że ta praca jest o wiele łatwiejsza" - mówił Andrusieczko.

"Jesteśmy dopuszczani, umożliwia się nam pracę. Jest też lepsze podejście do Polaków, separatyści zarzucają nam, że kłamiemy i jesteśmy wrogami. Ostatnie dni spędzam z siłami ukraińskimi i nie mam żadnych zastrzeżeń" - przyznał Pieniążek.

Sytuację dziennikarzy pracujących na terenach ogarniętych wojną regulują m.in. konwencje genewskie z 1949 roku. Protokół dodatkowy do konwencji (z 1977 r.) mówi m.in., że dziennikarze, którzy spełniają niebezpieczne misje zawodowe w strefach konfliktu zbrojnego, są traktowani jak osoby cywilne. Są oni też ochraniani "pod warunkiem niepodejmowania żadnego działania, które byłoby sprzeczne ze statusem osób cywilnych", nie mogą np. mieć broni.

Prof. Jerzy Menkes, szef Katedry Prawa Międzynarodowego Publicznego Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, podkreślił w rozmowie z PAP, że konwencje genewskie rozciągają nad dziennikarzami "swoisty parasol prawny, który chroni ich przed byciem przedmiotem ataku zbrojnego".

"Bezwzględnie atak na dziennikarza jest atakiem na osobę chronioną" - zaznaczył Menkes. Jak mówił, zgodnie z prawem międzynarodowym strona konfliktu planując atak przeciwko celom wojskowym i mając świadomość, że na danym obszarze znajdują się dziennikarze, powinna powstrzymać się od czynności wojskowych.

"Z drugiej strony, jeśli dziennikarze będą przebywali koło ważnych instalacji wojskowych, obiektów o szczególnym znaczeniu strategicznym, to muszą mieć świadomość tego, że mogą stać się przedmiotem ataku" - dodał ekspert.

Zaznaczył też, że prawo międzynarodowe przewiduje nałożenie przez władze szczegółowych regulacji zakazujących pobytu dziennikarzy w określonych obszarach. "Dziennikarz musi mieć świadomość, że przebywanie w tym obszarze jest źródłem zagrożenia, niebezpieczeństwa" - mówił Menkes. Zastrzegł jednak, że na wschodzie Ukrainy nie ma żadnych "republik" separatystycznych, ani ich "władz".

"To nie są żadne republiki i władze. Mówimy o przestępcach, którzy opanowali pewien obszar państwa i udają, że są władzą na tym obszarze. Nie mylmy instytucji władzy gangsterów z państwem. Na terenie Ukrainy nie ma dwóch rządów, istnieje jeden konstytucyjny rząd pochodzący z wyboru, mający uznanie międzynarodowe i respektujący prawo międzynarodowe z siedzibą w Kijowie. Działają też bandy zbrojne o charakterze przestępczym, gdyby oni respektowali prawo, powinni zaprzestać wszelkiej działalności przestępczej. Wobec dziennikarzy nie mają żadnych praw" - podkreślił Menkes.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Tak wygląda praca reportera na Ukrainie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.