DRK: wojna "błękitnych hełmów" w Afryce
Wojska ONZ, które dotąd pełniły jedynie rolę sił rozjemczych, od tygodnia atakują kongijskich rebeliantów, a bitewne rykoszety biją we wszystkie kraje regionu afrykańskich Wielkich Jezior.
Od 14 lat w Demokratycznej Republice Konga stacjonuje prawie 20 tys. żołnierzy ONZ. Zaczęto ich tam posyłać w 1999 r., by przerwać najkrwawszą wojnę współczesnej Afryki, która od połowy lat 90. pochłonęła ponad 5 mln ofiar. Z niewielkiej grupy obserwatorów misja ONZ rozrosła się w największą i najkosztowniejszą operację pokojową w dziejach tej organizacji, a mimo to w Kongu wciąż nie udaje się zaprowadzić pokoju.
Wielka wojna, wywołana w połowie lat 90. przez kongijskich Tutsich, wspieranych przez Rwandę, Ugandę i Burundi została przerwana rozejmem w 2003 r. W kongijskiej stolicy, Kinszasie, zapanował spokój, za to na wschodzie kraju, w krainie Kivu, kongijscy Tutsi, niezadowoleni z pokojowych ustaleń i wyborczych rozstrzygnięć, podnosili kolejne rebelie.
Najnowsza wybuchła wiosną 2012 r., a powstańcza armia Tutsich przyjęła nazwę Ruchu 23 Marca (M23). Rebeliantów, jak zawsze, wspiera Rwanda, rządzona od 1994 r. przez byłych partyzantów Tutsich, którzy wygrywając wojnę domową z dawnym reżimem Hutu, przerwali ludobójcze pogromy swoich rodaków.
Odtąd Tutsi z Kigali traktują krainę Kivu z sąsiedniego Konga jako buforową strefę bezpieczeństwa, zabezpieczającą Rwandę przed atakami rwandyjskich Hutu, którzy schronili się na kongijskim terytorium.
Rwanda żądała od kolejnych rządów w Kinszasie, by położyły kres działalności rebeliantów Hutu w Kivu, a kiedy Kongijczycy nie reagowali, na rozkaz z Kigali w partyzanckie wojska skrzykiwali się kongijscy Tutsi i wspierani przez rodaków z Rwandy przejmowali kontrolę nad kolejnymi powiatami w Kongu. Z czasem Rwanda, a także Uganda, zaczęły traktować też kongijskie Kivu jako surowcowe i rolnicze zagłębie.
Nie zważając na obecność wojsk ONZ, żołnierze rządowi i partyzanci prześcigali się w mordach, gwałtach i grabieżach, dokonywanych na ludności cywilnej. Czara goryczy przelała się, gdy w listopadzie 2012 r. partyzanci z M23, bez jednego strzału, zajęli stolicę Kivu, milionową Gomę, strzeżoną przez wojska pokojowe ONZ. Partyzanci wycofali się z miasta, ale Kongijczycy uznali żołnierzy ONZ za darmozjadów i oznajmili, że jeśli mają dalej unikać walk i nie bronić ludności cywilnej, to lepiej, by zostali wycofani.
W marcu ONZ postanowiła, że do 17 tys. żołnierzy wojsk rozjemczych, mogących użyć broni tylko w samoobronie, dołączy 3-tysięczna brygada, mająca prawo podejmować operacji zbrojne, by przymuszać do pokoju.
W lipcu, składająca się z żołnierzy z RPA i Tanzanii brygada (mają dojechać jeszcze żołnierze z Malawi) wyznaczyła granice strefy bezpieczeństwa wokół Gomy, a przed tygodniem wraz z kongijskim wojskiem zaatakowała oddziały M23 okupujące wzgórza wokół miasta. Po kilkudniowych walkach "błękitnym hełmom" udało się odeprzeć partyzantów o 1-2 km, ale stracili jednego poległego żołnierza z Tanzanii i siedmiu rannych.
Walki na pograniczu wywołały za to regionalny spór polityczny, który zamiast pokoju może przynieść jeszcze większy chaos nad Wielkimi Jeziorami. Już na wieść o powołaniu brygady do walki z rebelią, Kinszasa zerwała rozmowy polityczne z M23 licząc, że dzięki pomocy ONZ rozgromi ich na polu bitwy. Rwanda powołaniu brygady sprzeciwiała się od początku. Kiedy w tym tygodniu pociski wystrzelone z okolic Gomy wybuchły na przedmieściach rwandyjskiego Gisenyi, rząd z Kigali oskarżył Kongo o prowokowanie wojny i postraszył, że jeśli będzie trzeba, nie zawaha się znów posłać wojska za zachodnią granicę. ONZ twierdzi, że to partyzanci z M23 ostrzeliwują Rwandę, by dać jej pretekst do rozpoczęcia nowej inwazji na Kongo. Do sporu, w którym uczestniczą od lat Kongo, Rwanda, Uganda i Burundi wmieszana została także Tanzania, najspokojniejszy z krajów regionu.
Tanzania, borykająca się od lat z tysiącami uchodźców z Rwandy (wyłącznie Hutu), Burundi i Konga, naraziła się w maju rwandyjskim władzom, wzywając je do podjęcia rozmów z przywódcami rebelii Hutu, których w Kigali uważa się za ludobójczych zbrodniarzy. Co więcej, tanzańscy żołnierze stanowią dwie trzecie brygady ONZ do walki ze wspieranymi przez Rwandę partyzantami z M23, a dowódcą brygady został mianowany tanzański gen. James Aloizi Mwakibolwa. Już w czerwcu w regionie rozeszły się plotki, że tak jak w Kongu, Rwanda spróbuje wzniecić zbrojną rebelię w Tanzanii, żeby ukarać sąsiadkę i przywołać ją do porządku. W lipcu tanzański prezydent Jakaya Kikwete ostrzegł, że "każdy, kto ośmieli się zagrozić Tanzanii, gorzko tego pożałuje".
Powołanie brygady od początku wywoływano kontrowersje. Organizacje dobroczynne uznały to za błąd i wyrzeczenie się przez ONZ roli bezstronnego rozjemcy. Co gorsza, walcząc ramię w ramię z wojskami kongijskimi, "błękitne hełmy" narażą się na zarzuty o współpracę z żołnierzami winnymi mordów, gwałtów i grabieży.
Znawcy regionu, jak Angelo Izama, politolog z Kampali, uważają, że ONZ znalazła się w sytuacji bez wyjścia (potępiano ją zarówno za bierność, jak i za powołanie brygady do walki), a jej naprędce skrzyknięta brygada specjalna będzie łatwym przeciwnikiem dla zaprawionych w bojach partyzantów z M23, wspieranych w dodatku przez Rwandę.
Skomentuj artykuł