Wygrał debatę, ale raczej mu to nie pomoże
Prezydent USA Barack Obama wygrał poświęconą polityce zagranicznej debatę z Mittem Romneyem w Boca Raton na Florydzie, ale najprawdopodobniej nie wpłynie to na przebieg dalszej kampanii i wynik wyborów - twierdzi większość obserwatorów.
Obama skutecznie odpierał ataki republikańskiego kandydata do Białego Domu na swoją politykę międzynarodową, kilkakrotnie wytknął mu sprzeczności między tym co, Romney mówił wcześniej, a tym, co deklarował w czasie debaty. Wyszydził też - jako oderwane od rzeczywistości - wezwania Romneya, aby nie zmniejszać nakładów na zbrojenia.
Sondaż telewizji CNN po debacie wykazał, że większość Amerykanów uznała za jej zwycięzcę prezydenta. Mimo to - uważają komentatorzy i eksperci - nie wpłynie to raczej na dalszy przebieg wyścigu do Białego Domu.
Wymieniają oni kilka powodów takiego stanu rzeczy. Po pierwsze, mimo niewielkiej porażki, Romney nie wypadł źle - elokwentnie argumentował, wykazał na ogół dobre przygotowanie i znajomość problemów międzynarodowych, a przede wszystkim nie popełnił żadnej gafy. W sumie spisał się powyżej oczekiwań - Obama od dawna uważany był za faworyta debaty o polityce zagranicznej, którą zajmuje się na co dzień jako prezydent, podczas gdy kandydat Republikanów nie ma w tej dziedzinie żadnego doświadczenia.
Na korzyść Romneya zapisuje się też fakt, że w debacie powstrzymał się przed bardziej agresywnymi atakami na Obamę, na przykład w sprawie zabójstwa ambasadora USA w Libii w czasie napaści islamistów na konsulat amerykański w Bengazi 11 września. W wielu kwestiach zgodził się ze stanowiskiem prezydenta, że należy unikać niepotrzebnego militarnego zaangażowania USA za granicą, trzeba wycofać wojska z Afganistanu do końca 2014 r. i powstrzymać się na razie z uzbrojeniem w broń ciężką powstańców w Syrii.
Wypowiedzi Romneya w tych sprawach stały w sprzeczności z tym, co mówił w prawyborach republikańskich, kiedy licytował się na twardość w deklaracjach na tematy międzynarodowe ze swymi rywalami do nominacji prezydenckiej. Ma to jednak znaczenie głównie dla ekspertów pilnie śledzących kampanię i jej niuanse. Dla przeciętnych odbiorców było ważne, że Romney zaprezentował się w debacie nie jako jastrząb grożący wciągnięciem USA w nową wojnę, tylko rozważny i odpowiedzialny polityk, ostrożnie jej unikający.
Obserwatorzy przypominają tu kampanię prezydencką z 1980 r., kiedy ówczesny kandydat Republikanów Ronald Reagan także występował w debacie z etykietką "podżegacza wojennego", przypiętą mu przez Demokratów i prezydenta Jimmy'ego Cartera. W debacie z nim jednak Reagan został odebrany jako polityk umiarkowany, którego nie trzeba się obawiać.
Eksperci zwracają wreszcie uwagę, że polityka zagraniczna będąca tematem poniedziałkowej debaty stoi w tegorocznej kampanii na drugim planie w zestawieniu z problematyką krajową, w sytuacji gdy Ameryka nadal boleśnie odczuwa skutki kryzysu i recesji. Tym bardziej że Stany Zjednoczone nie są dziś uwikłane w poważniejszy konflikt zbrojny, poza Afganistanem, skąd wojska stopniowo się wycofują, a klimat w kraju nie sprzyja dalszemu militarnemu zaangażowaniu. Widać to było w debacie w Boca Raton, która chociaż miała się ograniczać do polityki zagranicznej, co chwila zahaczała o problemy krajowe.
Jak zauważyli komentatorzy, nawet gdy Obama i Romney mówili o sprawach międzynarodowych, np. o konfliktach z Chinami, wydawało się, że adresują wypowiedzi do swoich elektoratów. W przypadku Chin chodziło o wyborców z kluczowego stanu Ohio, skąd wiele miejsc pracy ucieka do Azji. Z kolei kiedy mowa była o konflikcie izraelsko-palestyńskim i sporze z Iranem, słowa poparcia kandydatów dla Izraela kierowały się w rzeczywistości do Żydów z Florydy, innego ważnego "swing state".
Na dwa tygodnie przed wyborami z sondaży wynika, że obaj kandydaci cieszą się mniej więcej równym poparciem, ale Romney zyskuje w kluczowych dla wygranej 6 listopada "swing states", czyli stanach wahających się kogo wybrać.
Skomentuj artykuł