Do tego, by być „maxem” jak Maksymilian, nie trzeba heroicznych czynów

Fot. Depositphotos

Mija kolejna rocznica jednego z najbardziej ikonicznych wydarzeń II wojny światowej – apelu w Auschwitz, w czasie którego o. Maksymilian Kolbe oddał życie za współwięźnia. Nikt nie ma wątpliwości, że była to heroiczna postawa, godna najwyższego podziwu. Jednak by być „maxem” jak Maksymilian, wcale nie trzeba umierać w bunkrze głodowym. Jak mawiał ks. Jan Kaczkowski, wystarczy żyć na pełnej petardzie, czyli nie użalać się nad sobą i znaleźć czas dla innych.

29 lipca 1941 z obozu zbiegł Polak Zygmunt Pilawski. Komendant Auschwitz Karl Fritzsch podczas apelu wybrał dziesięciu więźniów i skazał ich na śmierć głodową. Wśród nich znalazł się Franciszek Gajowniczek. Mężczyzna płakał i błagał o życie. Nie chciał umierać, powtarzał, że ma dla kogo żyć. Wówczas z szeregu wynędzniałych więźniów wystąpił ojciec Kolbe. Spokojnie podszedł do Fritzscha. Powiedział po niemiecku, że jest katolickim księdzem i oznajmił, że chce zając miejsce współwięźnia, który ma rodzinę. Esesman był zaskoczony, ale przystał na prośbę franciszkanina.

Czytając o tych wydarzeniach część z nas zapewne machnie ręką i pomyśli: co to ma wspólnego ze mną? To nie dla mnie. Takie heroiczne czyny zostawmy świętym. Gdzie tam ja, szaraczek, którego wkurza żona, przytłaczają choroby i problemy z dziećmi, ma pod górkę w pracy, wiedzie nudną egzystencję, a każdy kolejny dzień jest podobny do poprzedniego…

Jednak ksiądz Jan nie zgodziłby się z taką opinią. W licznych wywiadach powtarzał, że nawet człowiek najbardziej ogołocony ma innym coś do dania, i że w obronie tego stwierdzenia dałby się pokroić. „Godność osoby ludzkiej jest w dawaniu. Dawanie ma sens, bez względu na jego jakość” – powiedział w wywiadzie Katarzynie Jabłońskiej, ostatnim jakiego udzielił w swoim życiu.

Ks. Jan również otrzymał wyrok. Cierpiał na glejaka mózgu, który zabił go jeszcze przed czterdziestymi urodzinami. Znał się więc na chorowaniu jak mało kto. Uważał, że również człowiek bardzo chory, zbliżający się do kresu życia, ma coś drugiemu do dania. Choćby to był jego czas. „To są piękne zdarzenia, kiedy ktoś bliski śmierci znajduje w sobie tyle sił, że do końca chce coś zrobić dla drugiego. To są małe, ale czasem wielkie cuda” – przyznawał.

Również święty Ignacy uważał, że nawet jeśli jeszcze nie wybieramy się na tamten świat, to postawienie się w sytuacji granicznej może nam pomóc lepiej żyć. W „Ćwiczeniach duchowych” zaleca, by wyobrazić sobie samego siebie przed sądem Bożym i dopiero z tej perspektywy podejmować życiowe wybory. Taki „trening” pomaga przyjrzeć się swoim motywacjom i ocenić rzeczywistą wartość tego, w co usiłujemy się zaangażować. Często może okazać się, że gra jest niewarta świeczki.

Absolwent filologii polskiej i dziennikarstwa. Przez wiele lat był redaktorem lokalnych mediów częstochowskich i Radia Jasna Góra. W 2015 r. wstąpił do Towarzystwa Jezusowego i już jako jezuita pracował w Radiu Watykańskim. Obecnie współautor Podcastu Jezuickiego. Jego pasją i najlepszym sposobem na relaks jest literatura i jazda na rowerze.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Do tego, by być „maxem” jak Maksymilian, nie trzeba heroicznych czynów
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.