Dominikanki z Broniszewic: czujemy się ambasadorkami rodzin dzieci niepełnosprawnych

Dominikanki z Broniszewic: czujemy się ambasadorkami rodzin dzieci niepełnosprawnych
(fot. facebook.com/eliza.myk)
Logo źródła: WAM s. Eliza Myk, s. Tymoteusza Gil

"Ich życie staje się więzieniem, nigdzie nie mogą wyjść. Problemy, razem z psychicznym uwięzieniem, uzależnieniem od chorej osoby zaczynają narastać i odbijają się na pozostałych członkach rodziny. To czasami koszmarnie trudne historie" - mówi. s. Tymoteusza Gil.

Piotr Żyłka: Czym dla was jest ochrona życia?

S. Eliza Myk: Ochrona życia to sprawianie, żeby życie było pełne, szczęśliwe, żeby nie było wegetacją, ale spełnianiem marzeń. To także pomaganie w wypełnianiu pasji. Ochrona życia nie ogranicza się do dziewięciu miesięcy życia prenatalnego, na których koncentruje się wiele środowisk kościelnych mówiących, że są pro-life. Dla nas w Domu Chłopaków wszystko zaczyna się od urodzin. To, co wcześniej, to jest mały pikuś.

S. Tymoteusza Gil: Bardzo łatwo jest podpisać jakąś petycję i deklarować, że jest się za ochroną życia, a później ani razu nie pomóc konkretnie, docelowo rodzicom dziecka z niepełnosprawnością lub samemu dziecku. W ten sposób można najprościej uspokoić swoje sumienie: podpisuję, że jestem za, a tak naprawdę mam gdzieś, czy kobieta, która urodziła dziecko z niepełnosprawnością, radzi sobie z sytuacją. Sam podpis pod petycją lub ogłaszanie nakładką na Facebooku, że „Jestem za życiem”, nie jest ochroną życia.

DEON.PL POLECA



S. Eliza Myk: Miałyśmy taką historię, że w poście na FB odniosłyśmy się do sprawy, o której powiedziała Tymka, i odezwała się do nas mailowo rodzina. Napisali: „Wpłacamy na Dom Chłopaków dwieście tysięcy złotych, bo zrozumieliśmy, że same podpisy przeciwko aborcji nic nie znaczą bez konkretnych czynów na rzecz dzieci z niepełnosprawnością już po ich urodzeniu”. To była największa jednorazowa darowizna dla nas w trakcie budowy Domu Chłopaków.

Te nakładki pojawiły się masowo wśród katolików po ogłoszeniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Ludzie triumfalnie ogłosili: „Wygrało życie!”.

T.: Część znajomych też sobie takie na Facebooka wrzuciła. Problem polega na tym, że kiedy pada pytanie, kto z nich chciałby przyjechać do Broniszewic i zająć się niepełnosprawnymi chłopakami, to wielu rąk w górze nie ma. W mojej ocenie w ochronie życia nie chodzi tylko o życie, które poczęło się bez większych problemów i wiemy, że urodzi się piękny, zdrowy bobas, ale przede wszystkim o sytuacje, w których rodzice słyszą, że urodzi się dziecko z ciężkimi wadami i już od tego momentu potrzebują konkretnego wsparcia, które powinno mieć charakter trwały i stały.

E.: Gdy widzę, że ktoś z lekkością oznajmia w mediach społecznościowych, iż jest za życiem, mam ochotę odpisać: „A czy za powykręcanym i zdeformowanym życiem pełnym wad genetycznych też?”. Myślę, że strach protestujących kobiet dotyczy przede wszystkim tego „powykręcanego i zdeformowanego” życia.

Mam wrażenie, że to nie jest tak, że one nie chcą przyjąć pięknego, ślicznego, zdrowego dziecka, tylko boją się tych najtrudniejszych sytuacji, czyli ciężko chorego dziecka, które odbiera szansę na normalne życie. Trzeba sobie uświadomić, że mały człowieczek z dużymi niepełnosprawnościami w rodzinie to pożegnanie z „normalnym” modelem codzienności. Bardzo często zaczyna wtedy brakować czasu na dbanie o relację między mężem i żoną, nie ma czasu na zajmowanie się innymi (zdrowymi) dziećmi. Czasem obciążenie jest tak duże, że rozbija małżeństwa i rodziny.

T.: Czujemy się trochę ambasadorkami rodzin dzieci niepełnosprawnych. Dostajemy od nich mnóstwo maili i telefonów. Szczególnie od mam. Dzielą się z nami tym, co dla nich trudne. Opowiadają, jak po narodzinach dziecka zostają ze wszystkim same i nie dają rady. Nie wyrabiają finansowo, nie dostają żadnego wsparcia psychologicznego.

Ich życie staje się więzieniem, nigdzie nie mogą wyjść. Problemy, razem z psychicznym uwięzieniem, uzależnieniem od chorej osoby zaczynają narastać i odbijają się na pozostałych członkach rodziny. To czasami koszmarnie trudne historie.

Przypomina mi się historia rodziny, z której trafił do Broniszewic jeden z naszych chłopaków. Miał czternaście lat. Kiedy jego mama nam go oddawała, powiedziała: „Siostro, za późno was poprosiłam o pomoc. Syn i córka od dawna robili mi wyrzuty. Nigdy nie przychodziłam do nich na wywiadówki do szkoły, nie miałam czasu zobaczyć, jak grają w jasełkach. Przez lata tłumaczyłam się brakiem czasu, bo przecież miałam chore dziecko potrzebujące nieustannego dozoru. Wymagałam od swoich zdrowych dzieci zrozumienia, że cały swój czas muszę poświęcić dla ich niepełnosprawnego braciszka”.

Konsekwencje tego stanu rzeczy były dramatyczne: dzieci się od niej odcięły, wszystko się rozpadło. Kiedy już miała czas, żeby pomóc swoim dorastającym dzieciom, bo chory syn był w Broniszewicach, wówczas jej zdrowe dzieci powiedziały: „Sorry, mamo, ale dla nas jesteś
obcą osobą i dlatego nie dopuścimy cię teraz do rozwiązywania naszych życiowych spraw”.

Czujemy się trochę ambasadorkami rodzin dzieci niepełnosprawnych.

E.: I jeszcze jedna historia, tym razem z pierwszej fali koronawirusa. Zadzwoniła do nas kobieta z informacją, że musi oddać do nas swojego syna. Od dwóch miesięcy siedzieli zamknięci w domu. On dwadzieścia cztery godziny na dobę wydawał jeden, powtarzany co dwie sekundy dźwięk, coś na granicy łkania i krzyku.  Kobiecie siadła psychika, opadła z sił. W dniu, w którym się do nas odezwała, była bliska wyskoczenia przez okno.

„Ale kiedy już miałam to zrobić, przyszedł mi na myśl wasz Dom Chłopaków. Ja do kościoła nie chodzę, nie cierpię zakonnic, ale wszyscy mi wkoło mówili, że w Broniszewicach mogłabym uzyskać pomoc, że się dobrze zajmiecie moim synem”. Rozumiecie? To są prawdziwe dramaty, z którymi mierzą się kobiety.

T.: Niedawno zmarł nasz chłopiec. Był z nami przez dwadzieścia osiem lat swojego trzydziestojednoletniego życia. Rodzice po jego śmierci napisali nam esemesa: „Dziękujemy bardzo za wspaniałą opiekę. Brak słów, żeby to wyrazić, jak bardzo jesteśmy wdzięczni za waszą pomoc. Gdyby nie wy, nasze pozostałe dzieci nie miałyby normalnego dzieciństwa. Pozdrawiamy i życzymy dużo zdrowia i cierpliwości”.

E.: Powtórzę, łatwo jest na marszach skandować za życiem, ale to nie ma nic wspólnego z realnym wsparciem takich kobiet jak te, o których opowiadamy.

Fragment pochodzi z książki "Siostry z Broniszewic. Czuły Kościół odważnych kobiet".

 

Wesprzyj powstanie filmu dokumentalnego o siostrach

"Chcielibyśmy, żeby to miejsce i te siostry poznało jak najwięcej ludzi. Dlatego po raz kolejny zaprosiłem do współpracy Jakuba Słabka, bardzo zdolnego i wrażliwego filmowca" - czytamy w opisie zbiórki otwartej przez Piotra Żyłkę.

Chcemy nakręcić film dokumentalny o siostrach (w dwóch wersjach - dłuższej na YouTube i krótszej do mediów społecznościowych). Ich premiera będzie towarzyszyć premierze książki. Dlaczego? Bo są pewne rzeczy, których nie da się wyrazić słowem. Chcemy jak najlepiej oddać w obrazku, to czego papier nie jest w stanie pokazać.

W ten sposób chcemy też wykorzystać potencjał komunikacyjny Internetu i mamy nadzieję dotrzeć z informacją o odważnych dominikankach do zupełnie nowych osób.

Przeczytaj więcej o działalności sióstr:

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
s. Eliza Myk, s. Tymoteusza Gil, Łukasz Wojtusik, Piotr Żyłka

Odważne kobiety. Niepokorne siostry. Czułe matki

Jedyna taka rozmowa. Wyjątkowe spotkanie. Siostry Tymka i Eliza w osobistym i bardzo intymnym wywiadzie odsłaniają prawdziwy obraz kobiet w habitach – z głową na karku, czułymi sercami i...

Skomentuj artykuł

Dominikanki z Broniszewic: czujemy się ambasadorkami rodzin dzieci niepełnosprawnych
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.