Doskonale wiem, że znalazłam się w seminarium nie tylko po to, żeby uczyć innych, ale także dlatego, żeby samej się czegoś nauczyć - uważa Maria Miduch.
Moja miłość do Kościoła zaprowadziła mnie do seminarium. To nie sztuka narzekać na głupich księży i zżymać się na homilie, które z głoszeniem Dobrej Nowiny nie mają nic wspólnego. Odpowiedzialność za mój Kościół popycha mnie do tego, by coś zrobić, by coś się zmieniło, by było lepiej. Tak się składa, że ze względu na swoje wykształcenie mogę stać w sali wykładowej seminarium i dzielić się z klerykami swoją wiedzą, ale i także doświadczeniem Kościoła ze strony osoby świeckiej. I tu muszę powiedzieć, że to wcale nie takie oczywiste, że mając odpowiednie wykształcenie, będę mogła uczyć w seminarium. Należy się tu uznanie rektorowi, który odważnie wprowadził kobietę na salę wykładową choć w innych seminariach jeszcze się to wtedy nie śniło. Do tej pory moi studenci, spotykając się z seminarzystami z innych placówek, mówiąc o kobietach, które uczą w ich seminarium, napotykają zdziwienie i niedowierzanie. Ja sama wielokrotnie w kościelnym środowisku spotkałam się ze zdziwieniem, kiedy – przedstawiając się – mówiłam czego i gdzie uczę. Zdarzały się też niewybredne komentarze kierowane do mnie jako kobiety. To tylko świadectwo tego, jak bardzo potrzebna jest zmiana myślenia! Doskonale wiem, że znalazłam się w seminarium nie tylko po to, żeby uczyć innych, ale także dlatego, żeby samej się czegoś nauczyć.
Już na wstępie tym wprowadzeniem na wykłady wbrew utartej tradycji i zwyczajowi odebrałam pierwszą lekcję: otwartość. Na to, co nowe i do tej pory nieznane, bez uprzedzeń, z cierpliwością, bez strachu. Dobry wykład zakłada interakcje pomiędzy uczącym a słuchaczami. Treści przekazywane powinny budzić reakcję tych, do których są skierowane. Na ich reakcje wykładowca powinien być wrażliwy, do nich powinien dostosować sposób przekazu. Przychodzenie na wykład z założonym schematem reakcji na określone treści jest chybione. Konieczna jest otwartość na spotkanie z drugim, myślącym niekoniecznie tak jak ja.
Do tej pory pamiętam swój pierwszy wykład, jaki prowadziłam w seminarium. Dotyczył Księgi proroka Ozeasza. Na sali siedziało trzydziestu siedmiu kleryków, w tym część starszych ode mnie. Nie czułam się pewnie, miałam wiele obaw, ale myślę, że paradoksalnie właśnie to uratowało moje pierwsze seminaryjne spotkanie. Nie zakładałam, że będzie tak, jak zaplanowałam, że mam do czynienia z jakimś z góry określonym typem ludzi. Założyłam natomiast, że i ja mogę się od nich czegoś nauczyć. Bogu dzięki, moje obawy nie sprawiły, że się zamknęłam, tworząc wokół siebie warowny mur, ale postanowiłam wykorzystać lekcję, jaką zsyłał mi właśnie los. Niejednokrotnie później doświadczałam błogosławieństwa otwartości! Moi studenci otwierali się, nie bojąc się wyrazić swojego zdania, swoich poglądów, a ja nie bałam się spotkać z ich punktem widzenia, wyrazić swoich wątpliwości. Oby owa otwartość, której doświadczam, z nich nie wyparowała, kiedy opuszczą mury seminarium i powędrują na parafie! Oby nie wyparowała i ze mnie.
Lekcja druga, jaką chcę dawać w seminarium i jaką sama chcę odbierać to: wymaganie. Nie wszystko zależy od wykładowcy w seminarium. Nie da się (zresztą nie o to chodzi) przewidzieć, ile z tego, co zostało zasiane, wyrośnie i jaki owoc przyniesie. Można natomiast dołożyć wszelkich starań, by przyniosło dobry owoc. Można wymagać od siebie. Jeśli nie dam dobrych podstaw naukowych moim studentom, nie może mnie dziwić głupia homilia, którą kiedyś wygłoszą; jeśli nie pokażę, jak szukać sensu w trudnych słowach Pisma Świętego, niech mnie nie oburza kazanie o sytuacji politycznej. Stawianie wymagań teraz jest konieczne, by później zobaczyć owoc.
Zdarzyło mi się kilka razy słuchać, jak moi dawni studenci głoszą Słowo Boże. Lubię zaszyć się gdzieś w kościele, tak żeby mnie nie widzieli, w odległym krańcu Polski, żeby się nie spodziewali mojej obecności, i słuchać… To swego rodzaju rachunek sumienia też dla mnie: czy na pewno dałam z siebie wszystko? Są momenty, w których czuję wielką radość i dumę z nich, że Słowo zasiane tak starannie pielęgnowali, że teraz Kościół może karmić się jego owocem. Są momenty, w których zastanawiam się, co poszło nie tak, może z mojej strony, może ze strony byłego studenta.
Lekcja trzecia: pasja. W czasie swojej edukacji spotkałam wielu wykładowców, którzy sprawiali wrażenie umęczonych tym, czym się zajmowali. Wykład, ćwiczenia, które prowadzili, zdawały się dla nich męką. Przy okazji stawały się nie do zniesienia także dla ich studentów. Takich wykładowców było (o zgrozo!) dużo… Trzeba mieć naprawdę sporo samozaparcia, by odkryć, jak pasjonujący może być jakiś aspekt nauki, skoro ten, który go właśnie przedstawia, monotonnym tonem odczytuje pożółkły skrypt. Pasji nie da się udawać. Albo robię coś z maską pasjonata, ale z sercem zimnym i kamiennym, co owocuje brakiem życia, albo naprawdę pasja porusza mnie całą i nie da się tego ukryć. Zupełnie inaczej słucha się wykładów kogoś, kto w dziedzinie, której naucza, odkrył radość. Kleryk, jak każdy inny student, od razu zrozumie, czy to, o czym opowiadasz, jest dla ciebie ważne, jest ci bliskie i jest twoją pasją. Nie próbuj mówić o wadze Pisma Świętego w życiu chrześcijanina, jeśli ono kurzy się, nieużywane, na twojej półce. Oczywiste jest, że nie uczynię biblistów ze wszystkich moich studentów, ale mam nadzieję, że moja postawa i mój stosunek do Biblii będą dla nich znakiem. W Biblii jest życie!
Lekcja czwarta, którą otrzymałam, ucząc w seminarium, to dojrzałość. Nie ma dobrego księdza bez dojrzałego człowieka. Zwykła ludzka dojrzałość jest nie do zastąpienia. Nie da się wypełnić jej luk pobożnością, wiedzą, zdolnościami i talentami. Wraz z momentem święceń młody mężczyzna nie przestaje być człowiekiem, więc jeśli chce być dobrym księdzem, sferę swojego człowieczeństwa powinien mieć uporządkowaną. Święcenia to nie magia, dotknięcie czarodziejskiej różdżki, które nagle sprawi, że ktoś staje się dojrzałym mężczyzną. Stawanie się prawdziwie dorosłym wymaga czasu i nakładu energii, nierzadko też pomocy z zewnątrz, czasem też tej specjalistycznej w formie terapii. I oczywiście nie chodzi o to, by czekać z momentem święceń do czasu, kiedy wszystko będzie idealne – bo tak nigdy nie będzie, ale zaszczepić w młodym człowieku świadomość, jak ważny jest proces kształtowania się jego człowieczeństwa. Rozwijać siebie jako człowieka jest nie tylko dobrem dla nas samych, ale i dla tych, z którymi się spotykamy na naszej drodze życiowej.
Moją rolą jako wykładowcy konkretnych przedmiotów jest przekazanie klerykom pewnej wiedzy. Ale to nie wszystko. Mogę podzielić się z nimi także swoim zwykłym ludzkim doświadczeniem. Mogę postarać się zwrócić ich uwagę na postawy niedojrzałe i wskazać ich destrukcyjną rolę w budowaniu wspólnoty Kościoła.
Mogę wreszcie traktować ich normalnie, stawiając na pierwszym miejscu ich człowieczeństwo, a nie sakrament kapłaństwa, który może kiedyś otrzymają. Bo nawet jeśli kiedyś będą księżmi, wciąż będą przede wszystkim ludźmi. Braków w dobrym wychowaniu, w umiejętności budowania zdrowych relacji, w przyznawaniu się do swoich błędów i słabości żadna godność piastowana w Kościele nie wypełni. Wręcz przeciwnie. Śmiem twierdzić, że im wyższa godność w hierarchii instytucjonalnego Kościoła, tym bardziej owe braki będą rzucać się w oczy i ranić wspólnotę. Zresztą sprawa ta wygląda identycznie w życiu świeckich. Najwyższy tytuł naukowy nie uzupełnia braków człowieczeństwa, eksponowane stanowisko państwowe nie sprawia, że człowiek je piastujący automatycznie staje się człowiekiem dojrzałym. Mam to szczęście, że uczę w seminarium zakonnym, gdzie atmosfera braterstwa jest akcentowana. To niewątpliwie ułatwia budowanie dobrych, zdrowych relacji z otaczającym światem.
Lekcja piąta: służba. Jeżeli traktuje się seminarium jako wstęp do wielkiej kariery, która czeka w przyszłości, to sprawa wydaje się przegrana już na początku. Nadzieja w tym, że formacja w seminarium zmieni takie myślenie kandydata do kapłaństwa. Pytanie tylko, czy pod otoczką chęci wybicia się, zaistnienia, spełnienia własnych (lub rodzinnych) ambicji znajdzie się prawdziwe powołanie. Rozmawiając z różnymi księżmi spotkanymi w ciągu całego mojego życia, odnosiłam wrażenie, że niektórzy z nich uczynili ze służby abstrakcyjne pojęcie, które jest bardzo wygodne w używaniu. W otoczce, jaką wokół siebie tworzą, bardzo często powołują się na służbę Bogu, ale na czym ona polega, trudno sprecyzować. Nierzadko dochodzi do takich paradoksów, że owa "służba Boża" ma być usprawiedliwieniem kolejnych przywilejów. Jakoby temu, kto służy, wolno było więcej… I wtedy właśnie mamy do czynienia z karykaturą prawdziwej służby.
Służenie Bogu w chrześcijaństwie objawia się bardzo konkretnie: w służeniu drugiemu człowiekowi. Księdzem nie zostaje się dla siebie, ale dla innych. Może być to droga uświęcenia dla konkretnego powołanego, lecz tylko wtedy, kiedy on sam służy innym. Służba zakłada, że szukasz dobra drugiego człowieka, nawet kosztem własnych niedogodności. Dla sprawiedliwości muszę dodać, że znam księży, którzy właśnie w taki sposób idą drogą swojego powołania.
Dobrze jest pamiętać o tym, że do służby powołany jest każdy - nie tylko ksiądz, chociaż on w szczególny sposób. Kiedy wszyscy chrześcijanie będą wzrastać w takim przekonaniu, zupełnie naturalna będzie droga służby, jaką podejmą kapłani.
Fragment książki "Mamy głos"
Skomentuj artykuł