Dlaczego msza on-line nie zastąpi Eucharystii w kościele? Odpowiadają filozof i liturgista
"Gdyby uczestnictwo w Eucharystii sprowadzić jedynie do czerpania energii, to oczywiście nie byłaby to właściwa perspektywa. Dlaczego? Przychodzenie na mszę ustawialibyśmy wówczas w kategoriach pragmatycznych. Liturgia tymczasem ze swojej natury taka nie jest. W pewnym sensie jest bezinteresownym trwonieniem czasu" - mówi Dominik Jurczak OP.
(…) Dominik Jarczewski OP: Po co chodzić na mszę świętą?
Dominik Jurczak OP: Powinniśmy zapytać: Po co chrześcijanom liturgia? Częścią chrześcijaństwa i częścią przeżywania wiary jest to, że bierzemy udział w kulcie, to znaczy w modlitwie Kościoła.
Często pytam o to w trakcie spowiedzi, gdy ktoś mówi, że nie chodzi na mszę świętą. Jeszcze się nie doczekałem odpowiedzi. Pytam więc ciebie jako liturgistę.
Przyzwyczailiśmy się do tego, co więcej, wpaja się nam od dziecka, że istnieją przykazania kościelne i obowiązek chodzenia na mszę. I faktycznie, jeżeli zatrzymamy się na tym i tylko na tym poziomie, to taka motywacja wypada dość blado.
W dużej mierze się na tym zatrzymujemy. Ktoś jest na przykład chory, źle się czuje, ale ma obowiązek iść, więc idzie.
Dlatego zamiast od obowiązku wyszedłbym od doświadczenia. Innymi słowy, zacząłbym nie od tego, że jest jakiś obowiązek, lecz próbowałbym wyjść od pytania, skąd się on bierze, po co w ogóle chodzić na mszę. Jeżeli moja wiara ma się pogłębiać, a moje doświadczenie Boga przekładać na życie, to jako chrześcijanin nie mogę być pozbawiony przestrzeni, która będzie mnie wewnętrznie karmić. Jednym z tych miejsc jest liturgia, szczególnie - Eucharystia.
Pamiętam, że jeszcze przed wstąpieniem do zakonu takim doświadczeniem, które dawało mi siłę na cały tydzień, były słynne młodzieżowe "dziewiętnastki" na Służewie. Jechałem godzinę w jedną stronę na tę mszę, godzinę w drugą, ale to nie było ważne…
Miałem podobnie z roratami w Poznaniu. Zrywałem się o 4.30, by przypadkiem się nie spóźnić. To było wyzwanie!
Wielu jednak chodzi na mszę z obowiązku. Nie jest ona miejscem, które kojarzyliby z czerpaniem jakiejś energii.
Zatem dopowiedzmy: gdyby uczestnictwo w Eucharystii sprowadzić jedynie do czerpania energii, to oczywiście nie byłaby to właściwa perspektywa. Dlaczego? Przychodzenie na mszę ustawialibyśmy wówczas w kategoriach pragmatycznych. Liturgia tymczasem ze swojej natury taka nie jest. W pewnym sensie jest bezinteresownym trwonieniem czasu. Nie przychodzę do kościoła, by zaspokoić swoje potrzeby czy przekonać Boga do słuszności własnych przedsięwzięć. Przeciwnie, uczestniczę w liturgii, poddaję się Jego prowadzeniu i dzięki Niemu nadaję sens mojemu życiu.
Jeżeli Kościół stanie się instytucją usługową, zaspokajającą moje potrzeby, to trzeba wyraźnie powiedzieć, że nie będzie bezkonkurencyjny. Moje pragnienia "metafizyczne" zaspokoi wyprawa w góry czy wizyta w galerii, a potrzebę wspólnoty i solidaryzowania się mogę zaspokoić przy piwie albo angażując się w wolontariat. Przy Kościele zatrzyma mnie wtedy rzeczywiście już tylko sankcja: jeśli nie będę uczęszczał na mszę, to popełnię grzech i pójdę do piekła.
Ten temat sprowokował w gruncie rzeczy Sobór Watykański II. Papież Jan XXIII, zwołując sobór, w pewnym sensie chciał sprawdzianu z dojrzałości wiary. Nie mieliśmy wówczas do czynienia z jakimś wielkim kryzysem, nie było spornych kwestii dogmatycznych, które groziłyby kłótniami czy podziałem w Kościele. Można stwierdzić, że zasadniczo Kościół miał się dobrze; albo inaczej, nie miał się na tyle źle, że domagało się to radykalnych kroków. Wszystko mniej więcej funkcjonowało. Właśnie ten względny spokój wykorzystał Jan XXIII, by zbadać puls Kościoła: co tak naprawdę napędza i karmi wiarę chrześcijan? Być może jest to czynnik kulturowy albo dziedzictwo przeszłości czy przykazanie kościelne? Choć to niewątpliwie ważne elementy, to jednak niewystarczające. Przekonujemy się o tym coraz dosadniej także w Polsce. Tradycja czy przykazania są oczywiście częścią wiary, lecz wiara nie może się do nich redukować. Stąd śmiała propozycja ojców soborowych, by zacząć od weryfikacji swojego rozumienia i udziału w liturgii.
Dlaczego akurat liturgia, a nie na przykład osobista lektura Pisma Świętego?
Indywidualne czytanie Pisma Świętego bez wątpienia może karmić naszą wiarę. Co więcej, jest bardzo pożyteczne i zalecane! Brakuje mu jednak wymiaru modlącego się Kościoła - czytasz je sam…
A grupka dzielenia?
Grupka dzielenia to już jest coś więcej, ale wciąż to nie celebracja. (…)
(…) Dziś się wydaje, że samą liturgię mogą przyćmić różnego rodzaju modlitwy charyzmatyczne. Na mszę się "uczęszcza", ale to na modlitwie wstawienniczej można tak naprawdę się pomodlić. Msza jest sformalizowana, modlitwa - głębsza, uduchowiona.
Moje doświadczenie jest takie, że modlitwa liturgiczna może być naprawdę bardzo duchowa. I nie chodzi o to, żeby przeciwstawiać modlitwy charyzmatyczne skanonizowanej liturgii. Tego typu spory wybuchają co jakiś czas. Na przykład w przedsoborowym ruchu liturgicznym pytano, czy są nam potrzebne rekolekcje, skoro sama liturgia ma wszystko, żeby karmić naszą duchowość. Doświadczenie uczy, że żadna ze skrajności nie jest dobra. Nie jest dobrze powiedzieć, że liczą się tylko rekolekcje, a liturgię odprawia się jako pretekst czy dodatek do nich, a z drugiej strony rekolekcje, jeżeli są dobrze przeżyte i przygotowane, mogą pomagać naszemu życiu duchowemu i rozumieniu liturgii. Wracając do modlitwy charyzmatycznej: problemem nie jest ta modlitwa, ale złe podejście do samej liturgii.
To znaczy?
Modlitwa charyzmatyczna w dużym stopniu nastawiona jest na przeżycia. Liturgia tymczasem ukierunkowana jest na uczestnictwo w tajemnicy Chrystusa.
A my często chcemy przeżyć liturgię - przenieść doświadczenie charyzmatyczne do liturgii.
Chcemy mieć przeżycia, które poprowadzą nas do uczestnictwa. A z liturgią jest na odwrót: najpierw jest uczestnictwo, któremu towarzyszą różnego rodzaju przeżycia. To jest podstawowa różnica i jedna z bolączek dzisiejszej liturgii. Liturgii nie czujemy, liturgia jest nudna, do liturgii trzeba przekonywać i szukamy coraz to nowszych odniesień. A tymczasem w liturgii się przede wszystkim uczestniczy. Nie chodzi o to, żeby w ten rytuał, którym jest liturgia, wkradła się rutyna. Problemem rutyny nie jest powtarzalność, tylko brak używania rozumu.
Ofiarą takiego myślenia padł chyba sakrament chorych, którego za dobrze nie rozumiemy. Modlitwy o uzdrowienie gromadzą setki, a czasami tysiące wiernych. A namaszczenie chorych? To sakrament uzdrowienia czy już wyprawienie na tamten świat?
Sakrament to jest miejsce, w którym doświadczamy obecności Chrystusa. W związku z tym sakrament namaszczenia to doświadczenie bliskości z Chrystusem-lekarzem. Ewangelia opisuje nam, jak Jezus uzdrawia chorych. Istnieje niestety ryzyko, że sakrament zaczniemy traktować magicznie i wierzyć, że ten olej mnie uzdrowi.
Są takie historie…
Tylko pamiętaj, że przykłady są zawsze per analogiam. Owszem, sakrament jest lekarstwem, ale trzeba dobrze zrozumieć jego sens. To nie jest szczepionka czy lek na gardło, który zastąpi tradycyjną medycynę. Ani komunia, ani sakrament chorych nie chroni w tym sensie przed zakażaniem, na przykład przed koronawirusem. Chodzi jak zawsze o teologiczną perspektywę: o lekarstwo, które pomaga mi wejść w bardzo trudną sytuację od strony duchowej.
Umacnia mnie w doświadczeniu choroby?
Dokładnie tak. Kwestia ostatniego namaszczenia to osobna sprawa. Patrząc na historię, rzeczywiście tak się stało, że aby nie szafować nim zbyt często, także ze względu na podobieństwo z pokutą, przesuwano je na moment absolutnie ostateczny, innymi słowy - pięć minut przed śmiercią. W związku z tym nic dziwnego, że z czasem zaczęto nazywać je ostatnim namaszczeniem, po którym był już tylko wiatyk.
No więc mamy dwie skrajności: albo do ostatniej chwili się wstrzymuje, albo nadużywa. Na przykład na Matki Bożej z Lourdes wszyscy po kolei podchodzą i otrzymują namaszczenie.
I się to tłumaczy tym, że przecież wszyscy jesteśmy chorzy i każdemu coś dolega. To jest niezrozumienie istoty tego sakramentu. I wówczas przystępuje się do niego nie tylko bez potrzeby, ale bez przygotowania i rozumienia. Niczym na promocji…
Wspomniałeś o bliskości Boga w sakramentach. Pandemia wystawiła tę bliskość na próbę. Wydaje mi się, że najważniejsze pytanie dziś jest takie, czego nas to doświadczenie nauczyło. Jeśli ktoś nie czuje się komfortowo na mszy transmitowanej, to dlaczego? Czego mu brakuje? Może wcześniej zupełnie na to nie zwracał uwagi…
To doświadczenie pokazuje przede wszystkim, że liturgia dotyczy nas w całości. Możemy się spierać o słowa - czy w transmisji się uczestniczy, czy tylko się ją ogląda. Czym to się różni od pełnego, a więc fizycznego udziału we mszy. To wszystko jednak pokazuje, że gdzieś intuicyjnie czujemy, że do kontaktu z Bogiem potrzebujemy liturgii. Każda liturgia, w której możemy uczestniczyć w sposób ograniczony, będzie powodowała w nas niezadowolenie. Będziemy czuli instynktownie, że coś tu nie gra, że potrzeba czegoś więcej.
Wydaje mi się - z mojej filozoficznej działki - że to się wpisuje w szerszy problem naszej cielesności. Nasza epoka gdzieś zagubiła ciało. Niby mamy obsesję ciała, zawsze jest nie takie, zawsze mogłoby być lepsze, piękniejsze, zdrowsze. Ale z drugiej strony traktujemy je przedmiotowo. Nieraz wręcz, nomen omen, jak ciało obce. Tymczasem liturgia w pełni przeżyta może być dziś ważnym źródłem doświadczenia cielesności, która nie jest dla mnie brzemieniem, ale - miejscem spotkania z Bogiem.
Rzeczywiście tak jest.
Przecież sakramenty są niesamowicie fizyczne!
Są fizyczne i ta fizyczność pomaga nam uczestniczyć w człowieczeństwie Chrystusa. W tym sensie poprzez sakramenty dotykamy Jego człowieczeństwa, a dotykając Jego człowieczeństwa, dotykamy także bóstwa.
Tej cielesności brakuje we mszy transmitowanej.
Sprawa jest prosta - transmisja nie zastąpi nam pełnego udziału. Nie możemy ograniczyć uczestnictwa we mszy świętej do intelektu czy spokoju sumienia, że wypełniłem obowiązek. Chodzi natomiast o uczestnictwo, w najgłębszym sensie, w tajemnicy Chrystusa. A to się nie może dokonać za pośrednictwem internetu, tylko w pełni naszego człowieczeństwa.
Pytanie więc brzmi, w jaki sposób powrócić na liturgię po okresie postu i próby.
Doświadczenie braku paradoksalnie może uwypuklić potrzebę głębszego uczestnictwa. Celebracja jest celebracją całego Kościoła. A to naturalnie każe nam zapytać o klerykalizację liturgii. Owszem, kiedy nie wolno się było gromadzić w kościołach, dobrze, że ksiądz odprawiał mszę - za parafian i w łączności z nimi. Z punktu widzenia celebracji eucharystycznej jest to jednak sytuacja absurdalna. A przecież msze bez wiernych zdarzały się i zdarzają niezależnie od epidemii (…).
Fragment książki "Nerw święty" Dominika Jurczaka OP i Dominika Jarczewskiego OP, której DEON.pl jest patronem.
Skomentuj artykuł