Ks. Tosza: Bóg potwierdzał powstanie wspólnoty Betlejem konkretnymi znakami

(fot. Archiwum Wspólnoty Betlejem)
ks. Mirosław Tosza / Piotr Zworski

Pan Bóg daje w takich dziełach coś, co się nazywa łaską początku. Potwierdza konkretnymi znakami, czasem bardzo precyzyjnymi, że jest z nami i wie, czego nam potrzeba, zanim Go poprosimy. My też mieliśmy takie złote strzały - opowiada ks. Mirosław Tosza, założyciel wspólnoty Betlejem.

Piotr Zworski: Jest taki moment w Ewangelii, kiedy Jezus posyła uczniów i każe im zabrać tylko to, co konieczne: jedną laskę, jedną suknię. Nic więcej z rzeczy materialnych. Jak się czuje młody człowiek, młody ksiądz, który ma przed sobą duże zadanie, a zostaje bez pieniędzy i bez ludzi?

Ks. Mirosław Tosza: W takiej chwili musisz zdecydować, czy zawierzasz się Jezusowi i zdajesz się na Niego, czy próbujesz sam się ze wszystkim zmagać. Wtedy zadawałem sobie pytanie, czy to nie moja ambicja, chęć bycia oryginalnym, niemożność dostosowania się do systemu.

DEON.PL POLECA

Przecież nie będę tylko katechetą i wikarym.

Pojawia się wtedy pytanie: „Kogo szukacie?”.

A nie pojawia się złość na Boga? Przecież nie tak miało być! Trochę widzę to w obrazie Szymona Piotra po zmartwychwstaniu, kiedy usłyszał z innymi uczniami: „Idźcie do Galilei” – czyli tam, gdzie przygoda z Jezusem się rozpoczęła. Poszli – a tam pusto. Nikt na nich nie czeka. I wtedy pada pełne rezygnacji i rozczarowania stwierdzenie: „Idę łowić ryby”. Mentalnie Szymon Piotr wrócił do punktu, z którego wyruszył trzy lata wcześniej.

Zawsze mam możliwość powrotu, na przykład pójścia na parafię, do szkoły. Nie wiedziałem, jak się w tym wszystkim zachować. Może sobie to po prostu wymyśliłem, chciałem być oryginalny, niezależny? Byłem młody, wydawało mi się, że zawojuję świat. Nie wiem, czy na miejscu biskupa zgodziłbym się, żeby ktoś po czterech latach kapłaństwa angażował się w takie dzieło. Naprawdę się zastanawiam.

Duże ryzyko.

Wiadomo, że trochę pomógł proboszcz prałat, który też się podłożył.

On również wziął za ciebie odpowiedzialność.

Tak. Powiedział: „Księże biskupie, to my tu będziemy razem działać”. Wiedział, że coś trzeba z tym domem zrobić.

W początkowej fazie zamieszkało z nami kilka osób spoza środowiska ludzi bezdomnych: osoby samotne, siostra zakonna, która wystąpiła z zakonu tuż przed ślubami wieczystymi. Bardzo pomogli w tworzeniu wspólnoty. Po jakimś czasie się wyprowadzili. Później przez wiele lat mieszkałem sam z bezdomnymi. Po latach zastanawiam się, jak to możliwe, że przez piętnaście lat nikogo nie zatrudniliśmy. Przyjęliśmy model domu samowystarczalnego, postanowiliśmy utrzymywać się z pracy własnych rąk i nie być dla nikogo obciążeniem. Polegało to na tym, że ksiądz jeździł na wszystkie możliwe rekolekcje adwentowe i wielkopostne i przywoził pieniądze, jak przynosi się dżdżownice do gniazda, do piskląt. Prace natomiast solidnie wykonywali mieszkańcy. Budowali gniazdo.

Na którymś etapie ustaliliśmy, że będziemy tworzyć braterskie relacje, poziome, bez przełożonych. Z czasem, po wielu latach wspólnego życia, zrozumieliśmy, że struktura musi być, muszą być też relacje pionowe.

Doświadczenie.

Pan Bóg daje w takich dziełach coś, co się nazywa łaską początku. Potwierdza konkretnymi znakami, czasem bardzo precyzyjnymi, że jest z nami i wie, czego nam potrzeba, zanim Go poprosimy. To jest bardzo częste, wystarczy poczytać historie zakładania różnych wspólnot.

My też mieliśmy takie złote strzały. Najsłynniejszy był chyba z kuchnią. Mieszkało tu już dziesięć osób; miejsce, gdzie dzisiaj jest jadalnia, było podzielone na pół meblami – w jednej połowie mieliśmy zrobione boksy, w których spało kilka osób, a w drugiej jedliśmy i gotowaliśmy. Wszystko było jeszcze w powijakach. Musieliśmy wreszcie zrobić remont kuchni, przenieść kuchenkę gazową, podpiąć gaz – ale to się wiązało z całkowitym wyłączeniem tego miejsca na jakiś miesiąc. Gdzie mieliśmy gotować dla tych dziesięciu osób? To był koniec listopada; pamiętam, że dyskutowaliśmy o tym z czwartku na piątek, bo później była nocna adoracja. Rano przyjechała pani z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej – wtedy w ogóle nie wiedziałem, że coś takiego jak MOPS istnieje – i powiedziała, że słyszeli, że robimy tu coś z bezdomnymi, i oni mogą nam pomóc. Nie bardzo mogą dać kasę, ale mogą na przykład przez cały miesiąc dawać obiady. Spytałem: „Pani słyszała, że mamy od poniedziałku remont kuchni?”. „Nie, pierwszy raz tu jestem. Ale pomyśleliśmy, że może byście się ucieszyli”. Powiedziałem: „Wie pani, tylko jest problem, bo my nie mamy żadnego samochodu, żeby po to jeździć”. „To my wam będziemy to codziennie przywozić”. I codziennie starym polonezem truckiem przywozili nam w termosach obiady, nawet w Wigilię. A na koniec dali nam termos i poloneza trucka. To było nasze pierwsze auto. Pierwszym kierowcą był Kaziu. Nie wiem, skąd ma prawo jazdy, ale ma. Nie wierzyłem, że on w ogóle umie jeździć. Sam nie miałem wtedy jeszcze prawa jazdy, robiłem dopiero, jak tata zmarł i zostało po nim auto.

Później takich sytuacji było więcej: pojawiała się konkretna potrzeba, a Pan Bóg działał, jakby był na podsłuchu, i od razu to dostawaliśmy. Wpadłem w takie charyzmatyczne uwiedzenie: powiemy, a Pan Bóg nam daje. I tak się na to nakręciliśmy, że mówiłem: „Spokojnie, nie musimy mieć kasy, będziemy się modlić, robić, a Pan Bóg będzie nam wszystko dawał”. I faktycznie przez jakiś czas działało.

Ale się skończyło?

Tak, skończyło się, kiedy chcieliśmy wykafelkować całą jadalnię, sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Oczywiście nie mieliśmy ani kasy, ani płytek. Pewnego popołudnia podjechał samochód firmy transportowej. Wysiadł facet i powiedział, że przywieźli płytki. „No to świetnie, chłopaki, wnosimy” – zadecydowałem. Nie pytałem od kogo. Pan dał, to bierzemy. Pokwitowałem, pojechali. Po kolacji powiedziałem: „Pan jest wielki. Zobaczcie, to niesamowite, jak nad nami czuwa. Nawet nie musieliśmy Go prosić o te płytki, przyszły same…”. I to jeszcze takie super, prawie luksusowe. Następnego dni rano przyszła sąsiadka z awanturą, że ukradliśmy jej płytki. Okazało się, że jej nie było w domu i powiedziała kurierowi, żeby wyładował je koło Betlejem. On zrozumiał, że w Betlejem. Zapukał. „Betlejem?” „Betlejem”. No to wyładowaliśmy. Najtrudniej było się wytłumaczyć sąsiadce, żeby nie pomyślała, że ma za sąsiadów wariatów, kiedy zapytała: „A wy, księże, też zamawialiście płytki?”. Przyznałem, że nie bardzo. Usłyszałem: „To dlaczego wzięliście płytki, których nie zamówiliście?”.

Spotkaliście się jeszcze czy obraziła się na amen?

Byłem u tej pani w zeszłym roku po kolędzie. Pierwszy raz w ogóle, jakieś osiemnaście lat po tej „kradzieży”. Pokazała mi te płytki, bo ja już nie pamiętałem, jak wyglądały – ma nimi schody wyłożone. Nawet dzisiaj uważam, że to bardzo porządne płytki. Odezwałem się: „Wie pani co…”. Powiedziała: „No, księże, pamiętam, jak się wtedy zdenerwowałam, żeście mi te płytki zawinęli”.

To był kubeł zimnej wody na głowę: nie zawsze będzie tak, jak sobie coś wymyślimy, nie zawsze dostaniemy to, czego będziemy potrzebować. Ale na początku były właśnie takie znaki potwierdzające Bożą opatrzność.

Fragment książki "Dzisiaj w Betlejem" (Wydawnictwo Esprit)

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ks. Tosza: Bóg potwierdzał powstanie wspólnoty Betlejem konkretnymi znakami
Komentarze (1)
MK
~Marek Kowalski
13 marca 2021, 13:25
Ks. Mirka znam jeszcze z liceum z Osiedla Stałego, wtedy kiedy był młody i piękny ;). To zawsze był ksiądz z powołania, mający z nami licealistami super kontakt. Bardzo otwarty na świat, zorganizował nam rekolekcje w areszcie śledczym i w hospicjum. Ponad 20 lat temu! Nic się od tamtego czasu nie zmienił, chyba że na lepsze. Żył cały czas Ewangelią, i tak mu na szczęście zostało. Oby nigdy się nie zmienił, nasz dobry i miłosierny Ks. Mirek!