"Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu?" (J 6, 9)
Bezradność to rzecz ludzka. Związana z możliwościami, które zazwyczaj są ograniczone. A potrzeby zawsze są większe. Bezradność jest trudna w przeżywaniu, jeśli się jej nie przyjmie jako jednego ze stopni pokory. Boskiej cnoty.
Jezus socjalistą nie był. Ani Janosikiem. Nie wyrywał bogatym, by rozdawać biednym, choć krytykował chciwość i zachłanność. Kapitalizmu też nie hołubił. Raczej z tego, co małe, nieliczne i po ludzku niepozorne, czynił rzeczy wielkie. I chociaż wielokrotnie ludzie słuchający Go byli znużeni i głodni, On jednak tylko dwa razy ich nakarmił. Przynajmniej o tych dwóch przypadkach wspominają Ewangelie. Nie rozdawał żywności z ciężarówek konwoju humanitarnego, bo ich po prostu nie miał. Nie rozmnażał chleba na poczekaniu. Czasami nawet zostawiał ludzi, którzy z pewnością nie mieli co jeść i udawał się gdzie indziej. Szanował swoje ludzkie granice, a jeśli je przekraczał, wykorzystując boską moc, to dla ważnego celu.
Ostatnio Szymon Hołownia polemizował z ks. Jackiem Stryczkiem. Drugi z nich zasadniczo uważa, że trzeba ludziom dawać wędkę, a nie rybę. Pierwszy sądzi, że ta zasada nie do końca sprawdza się w Afryce, gdzie potrzeby są znacznie bardziej naglące i trzeba "na już" nakarmić tysiące.
Jezus też widział naglącą potrzebę. Czuł się odpowiedzialny za tych, którzy przyszli Go słuchać. I nakarmił. Ale gdy zauważył, że ludzie chcieliby być raczej wyręczeni od trudu zdobywania chleba (a najwyraźniej mogli go w zwyczajnych warunkach zdobyć), to postanowił, że jednak trzeba im dawać wędkę, a nie rybę. I dlatego zostawił ich samych. Nauka z tego taka, że w tej kwestii nie ma sztywnej reguły, którą wszędzie można zastosować.
To nie przypadek, że kiedy pojawiła się potrzeba, Jezus najpierw zwraca się do Filipa. W Ewangelii św. Jana Filip przyprowadza innych do Mistrza i do wiary: Natanaela, jednego z apostołów czy Greków, którzy chcieli zobaczyć Nauczyciela. Podobnie Andrzej przyprowadza Piotra do Mesjasza. Dlatego Jezus wystawia wiarę ich obu na próbę.
Wystawić na próbę oznacza postawić nas w takiej sytuacji, w której ujawnia się, co rzeczywiście w nas siedzi. Próba to taki moment w życiu, w którym doświadczamy bezradności. Nie rozumiemy, nie potrafimy czegoś załatwić, nie możemy uzdrowić, nie jesteśmy w stanie się dogadać. Bóg wystawia nas na próbę nie dla zabawy, lecz abyśmy lepiej poznali, co w takich sytuacjach robimy i pod czyje skrzydła się uciekamy.
Filip jest realistą. Zapytany przez Jezusa, co zrobić, żeby nakarmić tłum, trzeźwo ocenia sytuację. Szybko oblicza. Pieniędzy w trzosie za mało, ludzi mnóstwo. Staje bezradny i rozkłada ręce. Andrzej, wprawdzie zauważa jakieś możliwości: są dwie ryby i pięć chlebów. Ale też zaczyna porównywać to, co ma z ogromem i stwierdza: "Nie bądźmy naiwni, cudów nie ma" I podobnie jak Filip rozkłada ręce. Niewiele da się zrobić, właściwie nic. Trzeba usiąść i płakać.
I tak zachowują się ci, którzy są blisko Jezusa. Jeszcze niedawno ten sam Jezus przemienił wodę w wino, uzdrowił syna dworzanina królewskiego i chromego w krużganku świątyni. Uczniowie teraz dostali jakby amnezji. Utkwili wzrok we własnej bezradności i nie skojarzyli, że obok nich jest ktoś silniejszy.
Popatrzmy na siebie. Jak zachowuję się, jeśli nagle tracę pracę i nie wiem co z sobą począć? Jak reaguję, jeśli nie potrafię przekonać innych do swoich racji? Co się ze mną dzieje, gdy stwierdzam, że od lat nie radzę sobie ze swoją powtarzającą się słabością? Czy w takich sytuacjach w ogóle biorę Boga pod uwagę? A może wpatruję się tylko w swoje możliwości, które już się wyczerpały i patrzę w pustkę? Albo na odwrót: nie zauważam możliwości i oczekuję nadzwyczajnych działań z nieba? Czy nie powinienem wówczas przypomnieć sobie, co dotąd od Boga otrzymałem? Jeśli bezradność potraktować jako chwilowy atak duszności, to ćwiczenie pamięci jest dobrym działaniem udrażniającym drogi oddechowe.
Ostatnio zauważyłem, że im mniej w moim codziennym życiu postawy i słów wdzięczności, tym bezradność bardziej paraliżuje. Jeśli cieszą małe cuda i człowiek za nie dziękuje, wtedy i bezradność nie jest końcem świata. Kłopot w tym, że ludzkie ego, nieuzdrowione jeszcze przez Boga, chce być zawsze na świeczniku. Swoją wielkość mierzy spektakularnymi sukcesami i zasięgiem popularności wśród ludzi. Lekceważy małe rzeczy. Jakby ich nie było. Wdzięcznośc po prostu ćwiczy w zauważaniu dobra i ciągle przypomina, że źródło wszystkiego jest poza mną. Jeśli wdzięczności jest za mało, wtedy uwagę głównie przykuwa to, co słabe, złe, niewystarczające. Dochodzi do zawężenia postrzegania świata i siebie samego.
Ciekawe, że Jezusowi to Andrzejowe "nic" wystarczy. "Wziął chleby i odmówił dziękczynienie". Podobnie zrobił z rybami. Wdzięczność zauważa możliwości i dlatego pomnaża. Więcej. To "nic" dane przez chłopca za pośrednictwem Andrzeja jest konieczne. Chleb i ryby nie spadają z nieba. Są z ziemi. Zawsze mnie to zastanawiało. Co dla nas jest "niczym", bez tego Bóg nie może się obejść. A powinno być na odwrót, przynajmniej tak sobie często wyobrażamy. Skoro Bóg jest Stwórcą, Panem i ma nieograniczone możliwości, to nie powinien liczyć się z "niczym". A jednak się liczy.
A tłum? Wprawdzie uznaje Jezusa za proroka, ale takiego, który miałby zaradzać wyłącznie ich ziemskim potrzebom. Kto z nas nie chciałby być wyręczonym z niejednej życiowej konieczności? Tak sobie często wyobrażamy raj, choć w biblijnym raju Adam z Ewą akurat uprawiali ogród. (Jeśli taką postawę krytykuje ks. Stryczek, to się z nim zgadzam). Jezusowi nie chodzi tylko o naszą pracę, chleb, mieszkanie, ale o to, dzięki czemu w ogóle możemy żyć, co nadaje sens całemu naszemu życiu. Chce, abyśmy zawsze o Nim pamiętali po to, byśmy stawali także na własnych nogach, a czasem po prostu przyjęli, że nie potrafimy tego zrobić. I nie walili łbem w mur.
Św. Faustyna pisała, że "Boże miłosierdzie czerpie się naczyniem ufności". Ufność względem Boga nie oznacza postawy: To teraz, Panie Boże, zrób wszystko za mnie. Ufność polega na tym, abyśmy w każdej sytuacji robili, co w naszej mocy, ale też wiedzieli, że nie jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Wydaje mi się, że ufność to także zgoda na bezradność, czyli na swoje ograniczenia i żeby nawet w nich widzieć szansę, dostrzegać mały okruch, to, od czego trzeba zacząć i na czym można budować. Bo tu nie o sukces chodzi. Czasem ogromnym owocem duchowym jest po prostu pokorne uznanie, że więcej nie mogę już dać, chociaż chciałbym. Bywa to trudne.
"Nie będziemy w życiu czynić wielkich rzeczy, ale możemy robić małe rzeczy z wielką miłością" - mawiała bł. Matka Teresa z Kalkuty. Myślę, że doskonale zrozumiała dzisiejszą Ewangelię.
Gorąco polecam opowiadania, które działają jak wspaniała, zimna lemoniada w upalny letni dzień. Pokazują, jak cieszyć się z małych rzeczy i dostrzegać cuda tam, gdzie na pierwszy rzut oka widzimy tylko oczywistość.
Don Jacobson zebrał z całego świata historie, które przydarzyły się naprawdę. Każda z nich jest inna. Niektóre są zabawne, niektóre podziałają trzeźwiąco, a przy jeszcze innych będziemy musieli sięgnąć po chusteczkę, by otrzeć łzy wzruszenia. Ale wszystkie te opowieści łączy jedno: nadzieja.
Skomentuj artykuł