Ewa Kiedio: nie jest tak, że w Kościele pobłądziło kilka osób
Nie jest tak, że w Kościele pobłądziło kilka osób – chory jest sam sposób, w jaki jest on urządzony. Mamy tu do czynienia z nieprzejrzystą, gwarantującą milczenie w newralgicznych kwestiach strukturą wzajemnych powiązań i uwikłań, w której wciąż rządzi hasło wypisywane na makatkach zdobiących ściany wiejskich chat: „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu”.
Samotność i mrok. Ponury budynek więzienny. Powrócił Ten, do którego się modlono: „Panie, ukaż się nam”. Dokonał znów cudu, znów powiedział „Talitha kum”, martwa dziewczynka wstała. Uradowali się ludzie, poruszyli, załkali... ale zaraz Go pojmano. W ciemność celi wchodzi starzec na co dzień paradujący w kardynalskich szatach. „Po co przyszedłeś nam przeszkadzać? – pyta skazańca. – Dałeś nam prawo do związywania i rozwiązywania i nie wolno Ci już rzecz jasna nawet myśleć, by teraz odebrać nam to prawo”. Mnoży pouczenia o błędnej strategii przyjętej przez Tego, który dał ludziom wolność – ludzie wolności nie chcą, ciąży im. „Będą nas podziwiać i uważać za bogów za to, że my, stojąc na ich czele, zgodziliśmy się wziąć brzemię wolności na siebie i panować nad nimi”. A wreszcie, nawiązując do sceny kuszenia na pustyni, w której Chrystus odrzuca trzy diabelskie obietnice, wyjawia, że sam skorzystał z tych propozycji władania ludźmi poprzez cud, tajemnicę i autorytet: „Nie jesteśmy z Tobą, lecz z nim!”.
To „tylko” literatura. Na dodatek literatura w literaturze. Poemat Wielki inkwizytor stanowiący element powieści Bracia Karamazow Dostojewskiego. Co więcej, poemat stworzony przez bohatera stojącego na pozycjach ateistycznych w powieści pisarza, którego niechęć do katolickiego kleru była powszechnie znana. Można go zignorować. Ja świadomie odklejam go dziś od kontekstu, przenoszę poza jego czas i czytam jako niedosłowny obraz przeraźliwego, alarmującego stanu, w którym znalazł się nasz Kościół. Stanu, w którym demoniczny odcisk widzimy w samym sercu tego, co dotąd z małymi wyjątkami uważaliśmy za czyste, uświęcone, stanowiące niezachwianą podporę. Nie bez powodu dzisiejszy kryzys uważa się za najpoważniejszy od czasów reformacji.
Zaufanie uleciało
W ostatnich miesiącach przecież niemal codziennie słyszymy kolejne doniesienia o gorszących sytuacjach, zachowaniach i słowach przedstawicieli Kościoła hierarchicznego. Najbardziej bolesny temat to oczywiście wykorzystywanie seksualne osób nieletnich przez duchownych w połączeniu z wieloletnim kryciem i kamuflowaniem tych spraw przez przełożonych. To także sposób reagowania na zarzuty – przedstawianie samych siebie jako nieszczęsnych ofiar medialnej nagonki oraz szukanie tematów zastępczych, na które można by przenieść złość i frustrację wiernych. Za taki z dużym powodzeniem posłużyła społeczność osób LGBT+, którą ramię w ramię z rządzącą partią udało się zdehumanizować – w miejsce konkretnych ludzkich twarzy wstawić abstrakcyjną łatkę ideologii, ba, „tęczowej zarazy”. Słynne sformułowanie abp. Marka Jędraszewskiego, przywodzące na myśl najbardziej ohydne zagrania antysemickie w rodzaju „Żydzi wszy – tyfus plamisty” i kreujące nowego kozła ofiarnego, nie spotkało się ze sprzeciwem ze strony braci w biskupstwie.
Do tego braku reakcji jesteśmy już przyzwyczajeni – był on bodaj najbardziej odczuwalny w przypadku ciągnącej się latami sprawy abp. Sławoja Leszka Głódzia. Kierowane do kolejnych nuncjuszy skargi dotyczące haniebnego traktowania, wulgarnych docinków, publicznego poniżania i znęcania się psychicznego, jakiego miał się dopuszczać wobec kleryków i księży, pozostały bez odzewu. Wiemy o tym m.in. z wywiadu, którego ks. prof. Andrzej Szostek udzielił pod koniec 2019 roku „Dziennikowi Bałtyckiemu”. Stwierdził w nim: „Znam tę sprawę nie od wczoraj, a od paru lat, a są i tacy, którzy znają ją jeszcze dłużej. (...) Wiem, że księża kierowali do nuncjuszy swoje skargi już wcześniej i najbardziej niepokoi mnie to, że ani poprzedni nuncjusz, ani obecny im nie odpowiedział. (...) wiem, że informacje te dotarły do nuncjusza. Sam widziałem listy, które zostały do niego wysłane, listy porządnie przygotowane, z dołączoną do nich dokumentacją uzasadniającą niepokój i interwencję księży”.
Wypowiedzi prymasa Wojciecha Polaka oraz abp. Grzegorza Rysia zapytywanych o ten problem w październiku 2019 roku po emisji materiału „Czarno na białym” w TVN24 można streścić słowami „Nie znam tej sprawy”. O ile w jakimś stopniu zrozumiałe jest, że hierarchowie nie decydują się na krytykę innych biskupów przed okiem kamer, o tyle wyjaśnienie tego typu w przypadku głośnego na całą Polskę, trwającego od lat skandalu brzmi zupełnie niewiarygodnie. Dla mnie osobiście było jednym z kamyczków sprawiających, że znacząco spadło moje zaufanie także do biskupów, których słowa cytowane są często jako głos rozsądku w tak zwanych katolickich mediach otwartych.
Nie chcę w tym miejscu wypowiadać się za inne osoby, dość jednak powiedzieć, że inicjatywę publikacji apelu do papieża Franciszka we włoskim dzienniku „La Repubblica” wsparli także ci, którzy do niedawna wierzyli w możliwość dokonania zmiany w polskim Kościele we współpracy przynajmniej z częścią episkopatu. Niewątpliwie ludzie, którzy dołożyli swoje pieniądze do zrzutki na ten cel, byli już tej wiary pozbawieni. Chodziło wszak – przypomnijmy – o wykupienie w prasie miejsca na ogłoszenie, w którym przedstawione zostały problemy polskiego Kościoła, z nadzieją, że w ten sposób uda się dotrzeć z tą wiedzą do samego papieża. Standardowe drogi komunikowania się zawiodły. Zaufanie do instytucjonalnych pośredników wyparowało.
Kto to posprząta?
Obecnie coraz mniej osób uważnie śledzących życie Kościoła w Polsce przyjmuje, że jest on jako instytucja zdolny do trudu samooczyszczenia, tj. że dostateczne działania w tym zakresie podejmą sami hierarchowie. Zatrważają dane na temat stopnia wewnętrznej korozji tej struktury opublikowane przez OKO.Press. Według tego serwisu pedofilię tuszowali wszyscy żyjący w Polsce kardynałowie, połowa urzędujących arcybiskupów i jedna trzecia urzędujących biskupów diecezjalnych. Status oczywistości zyskało już stwierdzenie, że nie chodzi o kilka konkretnych problemów personalnych, ale że mamy do czynienia z poważnym problemem systemowym, wadliwością samych struktur.
Innymi słowy: nie jest tak, że w Kościele pobłądziło kilka osób – chory jest sam sposób, w jaki jest on urządzony. Mamy tu do czynienia z nieprzejrzystą, gwarantującą milczenie w newralgicznych kwestiach strukturą wzajemnych powiązań i uwikłań, w której wciąż rządzi hasło wypisywane na makatkach zdobiących ściany wiejskich chat: „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu”. Jakoś przy tym umyka fakt, że Kościół jest domem całego ludu Bożego, a nie tylko wyświęconych mężczyzn, stanowiących mniej niż jeden procent wiernych. Spośród 99 procent pozostałych coraz większa część także chciałaby mieć wgląd i wpływ na to, co dzieje się w ich domu. Paradoks obecnej sytuacji polega na tym, że ta gałąź naszej rodziny, która rozsypała nam na środku pokoju cały stos gnijących odpadków, nie dość, że nie zamierza ich posprzątać, ale w dodatku nie dopuszcza do akcji porządkowej nikogo spoza swojego wąskiego grona. Fetor czujemy jednak wszyscy, a część z nas wygnał on już z tego pomieszczenia.
Wiem, że narażam się takim stwierdzeniem na podejrzenie, jakobym marzyła o wyidealizowanej wspólnocie czystych oraz bezgrzesznych i nie przyjmowała prawdy o ludzkiej słabości (w tym przecież własnej). Nic z tych rzeczy. Przy całym otchłannym złu wykorzystywania seksualnego i wszelkich innych nadużyć, o których tu mowa, są to jedne z repertuaru grzechów, które odkupił Chrystus. Różnica w tym, że mówimy tu również o grzechu strukturalnym, a więc takim, który zakorzenił się w samych trybach funkcjonowania instytucji i zaczął być traktowany jako coś normalnego. Druga rzecz, że grzech musi być wyznany i odpokutowany, a nie kamuflowany. W planie osobistym księżom pedofilom i biskupom mistyfikatorom należy się ta sama duchowa troska, co kawalerom gwałcicielom, świeckim oszczercom i złodziejom, żonom rozbijającym talerze na głowach swoich mężów i codziennie kąsających ich słowem czy mężom demolującym mieszkanie w szale alkoholowym lub leniwie zalegającym na kanapie. Jest to ta sama tajemnica zła i nieprawości, ludzkiego cierpienia i błądzenia. Ten sam ciężar, który jako bracia i siostry w Chrystusie powinniśmy podtrzymywać w ramach dostępnych nam osobistych relacji, tak by nie posypało się sanktuarium duszy tego człowieka.
Podkreślam – w ramach osobistych relacji! Coś takiego jak abstrakcyjna wspólnota nie funkcjonuje. Szumnie się o niej mówi, ale ona nikogo nie ratuje, jeśli nie jest siecią konkretnych kontaktów międzyludzkich. „Wszyscy” to w tym wypadku tyle co „nikt”. Realnego wsparcia może udzielić Krystyna, która pracuje w sklepie spożywczym, a niepełnosprawny syn wzmógł jej stopień empatii. Może go też udzielić Stefan, który przepracował kryzys małżeński, ale boryka się ze spłatą kredytu. Realnego wsparcia nie udzielą natomiast „wszyscy drodzy parafianie”, których raczy się tym zwrotem podczas mszy po to, by po niej zniknąć na plebanii i tak naprawdę nic o nich nie wiedzieć ani nie powiedzieć nic o sobie.
Fragment książki "Mamy głos. Świeccy, Kościół, kryzys"
Skomentuj artykuł