Filipiny – katolickie wyspy
Siedem tysięcy wysp, małe wioski, do których kapłan dociera czasem raz w miesiącu, a czasem raz w roku, biedne życie, urozmaicone rzadkimi odwiedzinami ludzi z innego świata… Jak to się dzieje, że na Filipinach wciąż intensywna i ożywiająca Kościół jest wiara?
W niedzielę trzeba się obudzić jeszcze przed świtem. Ale to nic niezwykłego, bo Filipińczycy wstają wcześnie. Tego dnia w centrum parafii jest mały ruch, bo w kościele nie ma dziś Mszy, za to ludzie po domach sami będą organizować sobie modlitwy. Wsiadamy do samochodu i z proboszczem jedziemy jedyną drogą dochodzącą do wioski.
Po przeszło godzinie tłuczenia się po wyboistym trakcie, średnio 20 km/h, droga się kończy. Zostawiamy samochód i dalej idziemy pieszo. Maleńką wioskę widać jak na dłoni, na zboczu przeciwległej góry. Ale zanim tam dotrzemy, musimy najpierw zejść ostro w dół, a potem wspiąć się na stromy stok. Na miejscu jesteśmy około godziny 9.00. Ludzi jest mało, bo tu wszystko odbywa się “około jakiejś godziny”. W końcu zaczynamy Mszę. W kaplicy, czyli baraku z drewna i blachy, zgromadziło się jakieś 40 osób.
Po Mszy zostajemy tam jeszcze przez godzinę, jemy słodkie ziemniaki i popijamy kawą z prywatnego ogródka. Proboszcz wykorzystuje ten moment, aby omówić ze starszymi wspólnoty najważniejsze sprawy, bo prawdopodobnie pojawi się tu znowu za miesiąc – co tydzień odwiedza po 3-4 wioski, a ma ich w parafii chyba dwadzieścia.
Po poczęstunku ruszamy dalej. Grupa nam się powiększa, bo niektórzy wykorzystują okazję, aby odwiedzić swoją rodzinę i znajomych w sąsiedniej wiosce. Po dwóch godzinach wspinania się pod górę stajemy na szczycie w małym obozie wojskowym. Porucznik dowodzący tą placówką wita mnie, jakbym był generałem, zresztą tylko ze względu na moją wizytę zgodził się wpuścić do obozu ludzi z wioski, ale ponoć od tej pory właśnie tu będą odprawiane Msze. Scenariusz się powtarza: Eucharystia, poczęstunek, chwila na pogawędkę i… półtorej godziny ostrych podejść i karkołomnych zejść: jesteśmy w kolejnej wiosce ze wspaniałymi tarasami ryżowymi. Kościół to naprawdę wielki pawilon. I znowu Msza, poczęstunek (tym razem wino z trzciny cukrowej i ryżu: z wyglądu ohydne, w smaku wyśmienite), potem rozmowa o remoncie kościoła, na który nie ma pieniędzy. I to tyle na ten dzień. Wracamy do samochodu. Kiedy docieramy do domu, jest 21.00. Słońce zaszło dwie godziny temu.
Jak to możliwe, że w takich warunkach Kościół żyje i prężnie działa na tych przeszło siedmiu tysiącach wysp?
Początki chrześcijaństwa
Kościół na Filipinach jest wciąż wspólnotą młodą. Wszystko zaczęło się w 1521 roku, kiedy to pozostający w służbie króla Hiszpanii Ferdynand Magellan dopłynął do wyspy Cebu. Tamtejszy władca Rajah Humabon zawarł pakt z Hiszpanią. Znakiem potwierdzającym tę unię była statuetka Santo Niño – świętego Dzieciątka Jezus – którą podróżnik podarował małżonce króla. Według legendy statuetka zapobiegła rozlewowi krwi, ponieważ dar ten przekonał rdzennych mieszkańców wyspy, że przybysze nie mają złych zamiarów. Wprawdzie sam Magellan wdał się w spory plemienne i miesiąc po tym wydarzeniu zginął na Cebu, jednak kult Santo Niño rozwinął się i do dziś stanowi jeden z charakterystycznych rysów tamtejszej pobożności. Różnej wielkości i kształtów statuetki znajdują się w domowych ołtarzykach w prawie każdym filipińskim domu, zajmując honorowe miejsca nawet w najbiedniejszych chatach. Brak statuetki wskazuje na prawdziwą biedę. Wiara w tym kraju do dziś pozostała prosta jak to Dzieciątko, ale jest to wiara głęboka.
Jak wyglądało życie na Filipinach przed przybyciem Magellana, właściwie nie wiadomo. Praktycznie datę tę uznaje się za początek historii tego kraju. Do końca XIX wieku wyspy były kolonią hiszpańską. Potem kontrolę nad krajem przejęli Amerykanie. Prawdopodobnie z powodu obecności tych ostatnich w czasie II wojny światowej kraj zajęli na krótko Japończycy. Nikt z kolonizatorów i okupantów nie zapuszczał się jednak w głąb kraju, dlatego pierwsi misjonarze dotarli w górskie okolice zaledwie pięćdziesiąt lat temu.
Duch pierwotnego Kościoła
Podczas gdy Europa, będąca przez tysiąclecia fundamentem katolicyzmu, przestaje w Boga wierzyć, Azja dynamicznie odkrywa Chrystusa. Jednak Europa, wciąż jeszcze uważająca się za nauczycielkę wiary, w rzeczywistości wiary tej mogłaby się sama uczyć od wspólnot, którym mówi, jak mają żyć. A wszystko dlatego, że w krajach takich jak Filipiny intensywna jest gorliwość pierwotna, która ożywia Kościół i sprawia, że Ewangelia ciągle dla wielu stanowi atrakcyjną propozycję na życie.
Nietrudno sobie wyobrazić, że skoro w wielu miejscach – pomijając oczywiście większe miasta, w których sytuacja wygląda zupełnie inaczej – ksiądz jest raczej rzadkim gościem, bo czasami pojawia się w nich tylko raz lub dwa razy w roku, odpowiedzialność za struktury kościelne musi spoczywać na osobach świeckich, i że muszą one być naprawdę oddane sprawie. Rzeczywiście tak właśnie jest. Lokalne wspólnoty Kościoła funkcjonują tam w znacznej mierze dzięki… emerytowanym nauczycielom, którzy są jedynymi nieco lepiej wykształconymi ludźmi mieszkającymi w oddalonych od cywilizacji wioskach. Jednak choć opiera się on na tych, którzy weszli już w jesień życia, kościoły są prężnymi wspólnotami zjednoczonymi prawdziwymi więzami ducha. To ci świeccy liderzy, czerpiąc z mądrości i doświadczenia życia, prowadzą prężną ewangelizację: przekonują do przyjęcia chrztu i przygotowują do tego sakramentu ludzi dorosłych, prowadzą katechizację młodzieży, organizują spotkania modlitewne i starają się przyciągnąć do Chrystusa wszystkich, “zarażając” ich własną wiarą. I choć pokonać muszą wiele przeciwności, to jednak skutki tej pracy widać na co dzień.
Wiara to skarb
Miałem kiedyś okazję siedzieć w gronie starszych pewnej wioski. Popijając lokalne trunki i przegryzając je smażoną kozią skórą, dyskutowali o problemach lokalnej społeczności. Ze względu na mnie rozmowa toczyła się po angielsku, ale gdy poruszano sprawy budzące emocje, rozmówcy mimowolnie przechodzili na jeden z dialektów języka ilocano. Na szczęście wtrącali pojedyncze słowa angielskie, dzięki czemu z trudem, ale mogłem śledzić tok rozmowy. (Przy tej okazji doszedłem do przekonania, że na tym polega dar języków: rozumieć to, co mówią do ciebie w nieznanym języku.) Wiesz, problem polega na tym – zwrócił się do mnie kapitan, czyli sołtys – że mam w moim barangay (wiosce) jedną rodzinę, która ciągle się kłóci. Wstyd dla nas wszystkich: codziennie wrzaski, bicie dzieci. Ale co się dziwić – argumentował dalej – mówię im: ochrzcijcie się! No bo jak ma być między nimi zgoda, jeśli nie ma ich kto połączyć? Gdyby zaprosili do swego życia Jezusa, On by ich zjednoczył.
Oto przykład wielkiej wiary. Ludzie tak myślący są nadzieją dla całego Kościoła, bo przetrwa on tylko tam, gdzie znajdą się osoby, które naprawdę wierzą w Boga.
Skomentuj artykuł