Jak rozpalić w sobie ogień Ducha?
Słowa Jezusa, które dziś słyszymy, mogą nieco niepokoić: „Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, ażeby już zapłonął” (Łk 12, 49). Jednak ogień, o którym mówi Chrystus, nie jest po to, by kogoś spalić. To ogień prawdy i Ducha Świętego, który rozjaśnia to, co w sercu jest Boże, i odsłania to, co sprzeciwia się Bogu. Dlatego zaraz potem padają z ust Mistrza z Nazaretu kolejne mocne, stanowcze słowa: „Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam” (Łk 12, 51).
Jezus nie nawołuje do wojny i nie pragnie też niezgody w domach. Mówi, że Jego obecność w życiu człowieka domaga się porządku w sercu: jeśli ktoś lub coś staje ponad Bogiem, to siłą rzeczy pojawi się pęknięcie. Nie dlatego, że Ewangelia dzieli, ale dlatego, że prawda nie zgadza się z kłamstwem.
Tak czyta się dzisiejszą Ewangelię w świetle całej liturgii słowa. Pierwsze czytanie ukazuje proroka Jeremiasza, którego słowo kłuje, uwiera i nie daje spokoju. Jest dla niektórych niewygodny, bo jest wierny Bogu. Ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo miasta nie chcą słuchać prawdy, więc próbują uciszyć tego, kto ją mówi: „W cysternie zaś nie było wody, lecz błoto; zanurzył się więc Jeremiasz w błocie” (Jr 38, 6). Słowo Boże bywa niekiedy wrzucane do dołu z błotem, żeby już nie denerwowało. Ile razy dzieje się to w nas? Sumienie podpowiada: przebacz, oddaj, zatrzymaj język, wróć do modlitwy. A my mówimy: „nie teraz”, „wszyscy tak robią”, „to nic wielkiego”. Tak rodzi się wewnętrzne rozdarcie: między pragnieniem życia Słowem a codziennym lekceważeniem jego głosu.
Psalm uczy nas, skąd brać siłę, gdy błoto wciąga człowieka pod powierzchnię: „Z nadzieją czekałem na Pana, a On pochylił się nade mną i wysłuchał mego wołania” (Ps 40, 2). To doświadczenie człowieka, który poczuł, że już sam nie da rady. Kiedy przestają działać nasze sposoby ratowania siebie, Bóg pochyla się, czyli wchodzi w nasz dół: „Wydobył mnie z dołu zagłady, z błotnego grzęzawiska, stopy moje postawił na skale i umocnił moje kroki” (Ps 40, 3). Bóg nie obiecuje sielanki, nie mówi, że nie pojawią się próby, ale zapewnia o swojej obecności – On nie opuszcza nas również wtedy, gdy my samych siebie opuszczamy.
Drugie czytanie daje nam słowo motywujące do podniesienia się z ziemi i skierowania wzroku ku przyszłości: „Mając dokoła siebie takie mnóstwo świadków, zrzuciwszy wszelki ciężar, a przede wszystkim grzech, który nas łatwo zwodzi, biegnijmy wytrwale w wyznaczonych nam zawodach” (Hbr 12, 1). Te słowa są swego rodzaju definicją świętości. Wytrwałość nie oznacza bezbłędności, ale wierne powracanie do Pana. Upadasz? Wstań. Zgubiłeś właściwe tempo? Uspokój oddech i biegnij dalej. Nie wyszło? Zdaj się na łaskę: „Patrzmy na Jezusa, który nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala” (Hbr 12, 2). On nie stoi na mecie z tabelą wyników, lecz biegnie przede mną. A kiedy walka się zaostrza, słyszymy: „Jeszcze nie opieraliście się aż do krwi, walcząc przeciw grzechowi” (Hbr 12, 4). To zdanie nie oskarża, ale dodaje odwagi: nie jesteś bezradny, nie musisz kapitulować. To wezwanie nie do perfekcjonizmu, lecz do ufnego trwania – do biegu, który kończy się w ramionach Zbawiciela.
Wróćmy do ognia, o którym słyszymy w Ewangelii. Czemu on służy? Najpierw przepala nasze „święte spokoje”. Zdejmuje zewnętrzne dekoracje, za którymi chowamy zmęczenie i lęk. Czasem dopiero wtedy, gdy pozwolę Słowu wybrzmieć, widzę, że mój „pokój” jest po prostu milczeniem sumienia. Ogień Ducha nie niszczy relacji – on je leczy. Leczy przez prawdę: w małżeństwie, kiedy wreszcie nazywamy po imieniu to, co rani; w rodzinie, kiedy nie chowamy problemów pod dywan; w pracy, kiedy nie zgadzamy się na nieuczciwość. Jezus zapowiada, że nawet najbliższe więzi mogą zostać wystawione na próbę, gdy stajemy po stronie Boga. Bywa, że powstaje „ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu” (Łk 12, 53). Nie chodzi o produkowanie konfliktów, lecz o właściwą hierarchię wartości: Bóg pierwszy – dla dobra człowieka i dla uzdrowienia więzi.
Ktoś może zapytać: czy to nie jest zbyt radykalne? Ogień Jezusa jest wymagający, ale jest też ciepły. Wymaga, bo mówi: postaw Mnie na pierwszym miejscu – w czasie, w decyzjach, w intencjach. Jest ciepły, bo nie gasi nikogo, kto ledwo się tli. Kiedy próbuję stawiać Boga ponad wszystko, uczę się kochać bliźnich bez udawania: mówię „tak” człowiekowi i „nie” temu, co niszczy. Miłość nie jest zgodą na wszystko. Miłość stawia granice złu i pozostaje przy człowieku. Jak rozpalać ten ogień? Zacząć od prostej modlitwy: „Panie, pokaż mi, co dziś chcesz rozpalić”. Zacząć od spotkania ze Słowem – czytanym powoli, bez pośpiechu i z pytaniem, co chce mi ono dzisiaj powiedzieć. Zacząć od troski o przeżywanie sakramentów jako spotkanie, a nie rytuał. Zacząć od małych kroków: jedno „przepraszam”, jedna rezygnacja z plotki, jedna godzina mniej w sieci. To są iskry, którymi Duch roznieca ogień. Wytrwałość rodzi się z powrotów: jeśli zgasło w twym sercu światło – przyjdź znowu do źródła światłości; jeśli upadłeś – wstań i znów idź za Przewodnikiem.
Ważne, by nie pomylić ognia Ducha z agresją. Ogień Ducha nie robi ze mnie żołnierza ideologii. Nie idę z mieczem na ludzi, którzy myślą inaczej. Misja chrześcijanina to świadectwo: żyć tak, by inni czuli ciepło Bożej miłości i widzieli Jego światło. To także odwaga, by – kiedy trzeba – powiedzieć spokojnie i jasno: „Tego nie zrobię, bo Bogu należy się pierwsze miejsce”. To porządkuje serce i ocala relacje, bo gdy Bóg jest pierwszy, reszta wraca na swoje miejsce.
Może dziś widzisz w sobie rozdarcie: kochasz Ewangelię, a jednocześnie boisz się, że poruszy ona zbyt wiele i coś w tobie „pęknie”. Nie uciekaj. Pozwól, by Słowo najpierw osądziło to, co jest ponad Bogiem, a potem uleczyło to, co zranione. Wpatruj się w Jezusa: „Patrzmy na Jezusa, który nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala” (Hbr 12, 2). Chrystus mówi dziś także o ogniu, który ma w sobie: „Chrzest mam przyjąć, i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie” (Łk 12, 50). Ten ogień wewnętrznej udręki zwieńczony został krzyżem. Dlatego mogę Mu zaufać: nie wymaga ode mnie niczego, czego sam by nie przeszedł. Kiedy wracam zawstydzony swoim grzechem, On mnie uczy cierpliwości wobec siebie samego. Kiedy walczę ze słabościami, On przypomina, że zwycięstwo już się w Nim dokonało: „On pochylił się nade mną i wysłuchał mego wołania” (Ps 40, 2).
Skomentuj artykuł