Karolina pomagała chorym na koronawirusa pacjentom DPS-u. Ma apel do wszystkich Polaków
"Wymyśliliśmy sobie, że siedząc w swojej bezpiecznej strefie ze swoimi znajomymi, z rodziną, oglądając seriale, wszystko przetrwamy. Przetrwamy to fizycznie. Ale czy tym samym nie utracimy czegoś ważniejszego?" - pyta wolontariuszka.
Karolina Kubowicz jest studentką drugiego roku pielęgniarstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie chciała jednak siedzieć w domu i czekać, aż sytuacja „wróci do normalności”. Zobaczyła informację o potrzebie pomocy, zareagowała od razu i już następnego dnia jechała do Domu Pomocy Społecznej w Bochni, w którym ciągle brakuje personelu.
Agnieszka Skibińska: Działałaś natychmiastowo. Zobaczyłaś informację na Facebooku i… No właśnie, jak to się zaczęło?
Karolina Kubowicz: Dominikanki, które prowadzą Dom Chłopaków w Broniszewicach, napisały post na Facebooku, że bardzo potrzebują pomocy i modlitwy w Domu Pomocy Społecznej w Bochni. U szesnastu pracowników DPS-u stwierdzono koronawirusa, reszta personelu poszła na kwarantannę. Pacjenci zostali sami, wtedy było ich siedemdziesięciu pięciu. Do pomocy włączyły się siostry. Gdy tylko zobaczyłam ten apel, od razu napisałam do nich wiadomość. Tłumaczyłam w niej, że studiuję pielęgniarstwo i że chciałabym pomóc, ale proszę o więcej informacji. W odpowiedzi jedna z sióstr przesłała numer telefonu do samego epicentrum, czyli DPS-u w Bochni. Dzwoniłam tam cały dzień, ale nikt nie odbierał, więc odpuściłam. W międzyczasie napisałam do moich koleżanek z pielęgniarstwa. Pytałam, czy chcą dołączyć. Zgłosiła się Weronika, napisała, że jest chętna. Gdy ciągle nie otrzymywałyśmy żadnej odpowiedzi z DPS-u, Weronika wzięła sprawy w swoje ręce i skontaktowała się ze starostwem Bochni, gdzie wiadomość o chęci naszego przyjazdu przyjęto z entuzjazmem – potrzebowano pomocy medycznej.
Ile czasu minęło od tej decyzji do Waszego wyjazdu?
To była Niedziela Wielkanocna. Zadzwoniłam do mojego narzeczonego. Powiedział, że mnie wspiera w tej decyzji i to dodało mi dużo siły. W Poniedziałek Wielkanocny przed godziną 12.00 odezwała się Weronika i powiedziała, że otrzymała ze starostwa link do formularza i musimy wysłać swoje zgłoszenia. Ze względu na problemy techniczne z internetem formularz wypełniłyśmy trzykrotnie. Podczas świątecznego obiadu dostałam telefon. Dokończyłam deser, spakowałam się i wieczorem byłam już w Krakowie. Rano, o 6.00, odebrał mnie stamtąd koordynator wolontariatu i zawiózł do Bochni. O 7.30 byłyśmy już przeszkolone, ubrane w kombinezony; wyposażone w cały sprzęt wchodziłyśmy po raz pierwszy do środka DPS-u.
W tych pierwszych momentach towarzyszył Ci strach, obawy?
Tak, taki największy strach mnie dopadł, jak tam jechałam, ale też z samego rana, jak wstałam. Nie byłam w stanie nic zjeść. Wiedziałam, że jadę tam jako pomoc medyczna. Nie martwiłam się więc, że sama się zarażę, ale stresowałam się, że będę odpowiadać za życie pacjentów bez żadnego nauczyciela, który do tej pory mi towarzyszył. Na studiach, podczas praktyk, nauczyciele akademiccy patrzą nam na ręce cały czas, kontrolują nasze działania. Teraz miało tego zabraknąć, więc się bałam. Bałam się, że mogę zrobić pacjentom krzywdę, że może trzeba będzie komuś szybko pomóc, że nie podołam. Po drugie wiedziałam, że jadę do DPS-u o profilu psychiatrycznym. To miał być mój zupełnie pierwszy kontakt z pacjentami innymi niż do tej pory. Nie mieliśmy jeszcze nawet psychiatrii na studiach. Jechałam bez żadnego przygotowania. Tylko z wiarą i ufnością. Niczym więcej. No może nie licząc T-shirtów i starych dresów. <śmiech>.
T-shirty i stare dresy zakładałaś po codziennej zmianie, a jakie środki ochrony osobistej musiałaś stosować na terenie DPS-u?
Na teren DPS-u wchodzi się w pełnym zabezpieczeniu. Na początku ubieranie go zajmowało mi pół godziny, potem piętnaście minut. Na bieliznę zakładamy dwa kombinezony. Pierwszy bez certyfikatu, bez filtru. Drugi z certyfikatem. Zakładamy skarpetki, na to buty, na to ochraniacze, na to zewnętrzne ochraniacze do kolan – taką grubą nieprzemakalną folię. Jak ściągasz ją po ośmiu godzinach, to jest cała mokra od potu od środka. Wszystko zakleja się taśmami, żeby nie zostały żadne wolne szczeliny. Zakładamy maskę, gogle, dwa kaptury, przyłbicę, trzy pary rękawic. W tym musimy wytrzymać osiem godzin bez wyjścia do toalety, bez picia, nie możemy ściągnąć maski, nawet jeśli chcielibyśmy się podrapać. Czasem z głodu chciało mi się wymiotować. To jest naprawdę wyczyn. Podziwiam siostry oraz księdza, którzy codziennie tak funkcjonowali. Teraz zastąpili je bracia dominikanie. Do tej pory były cały czas z pacjentami, myły podłogi trzy razy dziennie, czyściły klamki i wszystkie poręcze dwa razy dziennie środkiem dezynfekującym. Ten zapach cały czas jest w powietrzu, drażni drogi oddechowe. To jest walka o swoje życie, walka ze swoimi ograniczeniami, potrzebami.
Czy to, że jesteś studentką, miało wpływ na rodzaj obowiązków, które tam wykonywałaś?
Nie miało to żadnego znaczenia, bo oprócz nas nie było tam nikogo. Oprócz mnie i Weroniki nie zgłosił się do pomocy żaden wolontariusz z całej Polski. Weronika pochodzi z Turzy – okolic Gorlic, ja jestem z Ożarowa pod Wieluniem. Bochnia nie jest bliskim nam terenem. Oprócz tego są tam ratownicy medyczni: Sebastian, Tomek i Mateusz. Pomagają już piąty tydzień. Ja wyjechałam po dwóch tygodniach, bo nie miałam już siły, byłam wykończona. Oni są tam cały czas i walczą, a nie wiadomo kiedy sytuacja się skończy.
Czyli stały personel medyczny to tylko trójka ratowników?
Tak. Oprócz tego był wtedy jeden ksiądz i osiem sióstr dominikanek – po trzy osoby na jedną zmianę. Przez pierwszy dzień, gdy cały pozostały personel udał się na kwarantannę, leki podawał pacjentom pan, który dba o DPS od strony technicznej. Siostry zakonne miały pierwszy raz styczność z ordynowaniem leków, pracowały w ogromnym stresie, ten pan też. Pewnego wieczoru uczyłam siostrę, jak podawać insulinę. Wszyscy tam byliśmy medykami. Nawet siostry, nawet ksiądz.
Jak wyglądał Wasz przykładowy dzień pracy?
Były dwie zmiany. Pierwsza od 7.30 do 15.00. Druga od 17.30 do 21.00. Wieczorna zmiana była krótsza. Koncentrowała się na kolacji. O 7.30 podawało się leki na czczo. Później o 8.00 było śniadanie, potem podawało się kolejną dawkę leków. Podczas pierwszych dni dużo czasu zajmowało ordynowanie leków. Naszemu sztabowi kryzysowemu udało się załatwić takie organizery na leki na cały tydzień. To było wielkie ułatwienie, bo przygotowywanie leków dla czterdziestu pacjentów przed śniadaniem stanowiło wyzwanie. Zwłaszcza że niektórzy pacjenci zażywali po kilkanaście leków na raz. Więc przez pierwsze cztery dni zajmowaliśmy się lekami i przez około siedem godzin robiliśmy z nimi porządek.
To pewnie było dla Ciebie wyzwanie, bo musiałaś rozeznać się w wymaganiach dotyczących każdego pacjenta…
Tak, to było bardzo trudne, nie znałam wcześniej leków psychiatrycznych. Musiałam czytać ulotki, uczyć się, zapoznawać z lekami. Często nie było wskazanych leków, więc trzeba było szukać zamienników. To też był problem, bo nie można było niczego wnieść do środka ani wynieść. W środku jest tylko jeden telefon na cały personel, więc gdy tylko był wolny, to można było szukać tych zamienników.
Co jeszcze należało do Twoich obowiązków?
Jak wspomniałam, rozdawanie leków pacjentom, przed i po śniadaniu, po obiedzie i kolacji. Mierzyłam też temperaturę, ciśnienie i saturację dwa razy dziennie. Rano i wieczorem. Niektórym pacjentom trzeba było cztery czy pięć razy dziennie mierzyć glikemię, podawać insulinę. Później, już w drugim tygodniu mojego pobytu, przyjechał Tomek, ratownik medyczny, który jest pionierem w wykonywaniu USG w płucach na zmiany covidowe. Nauczyłam się przy nim rozpoznawać zmiany pod opłucną, które odbiegały od normy. To była praca systematyczna, Tomek badał codziennie tych pacjentów, potem wszystko analizował w budynku, w którym mieszkaliśmy. Konsultował się z lekarzami, z innymi ratownikami. Zmiany w płucach są często widoczne, gdy nie ma jeszcze objawów zewnętrznych. Jeszcze zanim się pojawi kaszel, temperatura, można już wykryć zmiany covidowe. Pacjenci co tydzień mają robione testy, wymazy. Gdy przyjechałam, było ich prawie czterdziestu, gdy wyjeżdżałam – dwudziestu sześciu. Nie mieli oni jednak typowych objawów zewnętrznych covidowych. Częściej doskwierały im objawy gastryczne – biegunki, bóle brzucha. Później okazywało się, że ci pacjenci są koronawirusowo dodatni. Wtedy wyjeżdżali do szpitala, żeby nie zarażać reszty. Staraliśmy się też izolować pacjentów, mieli chodzić w maseczkach, nie wychodzić z pokoi, ale nie zawsze się do tego stosowali. Ciężko jest wysiedzieć dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez parę tygodni, w jednym pokoju.
Miałaś możliwość rozmawiać na ten temat z pacjentami?
Cały czas z nimi rozmawiałam, bo ciągle wykonywałam przy nich różne czynności. Było naprawdę niewiele momentów, w których byłam w pokoju dyżurnym, a jeszcze mniej takich, w których dosłownie siedziałam. Zaobserwowałam, że pensjonariusze stworzyli wewnątrz DPS-u swoje własne, zamknięte społeczeństwo, swój świat, w którym każdy odgrywa lub stara się odgrywać swoją rolę. Jest Prezes, który rządzi i wszystko nadzoruje. Jak tylko krzyknął, to pacjenci w mgnieniu oka zakładali maseczki. Są kobiety, które sprzątają puste pudełka po jedzeniu. Jest stały bywalec palarni; gdy komuś się skończą papierosy – każdy wie, gdzie się udać. I wiele innych osób, które próbują się w tym środowisku odnaleźć, które próbują się odnaleźć w sytuacji zupełnej izolacji.
Dzielili się z Tobą swoimi odczuciami związanymi z tą izolacją?
Pacjenci bardzo się stresują. Po pierwsze tym, że zostali tam całkowicie zamknięci. Każdy z nich ma jakąś rodzinę i nie wszyscy tam trafili z nakazu sądowego. Te osoby bardzo tęsknią za bliskimi, ciągle mają marzenia, że kiedyś do nich wrócą. Nie mogą wychodzić z budynku. Część z nich nie ma telefonów, znaczna część z nich nie jest w stanie takich urządzeń obsługiwać. Więc ten kontakt z rodziną został całkowicie urwany. Jeżeli pacjent chciał i znał numer telefonu do rodziny – zawsze starałyśmy się dzwonić, ale nie każdy znał numer, a jeżeli rodzina nie dzwoniła, to byli pozostawieni sami sobie. Stresowało ich również to, że cały czas chodziliśmy w kombinezonach. Nawet jak chciałam dodać pacjentowi otuchy, to kładłam rękę przez trzywarstwową rękawicę. Jaka to jest otucha? Może wyczuwają jakieś „empatyczne nastawienie”, ale to nie jest pełne pokrzepienie.
Przed kwarantanną mieli swój stały rytm dnia, zajęcia z terapeutami, z psychologiem, zajęcia taneczne, ćwiczenia fizyczne, rysowanie, malowanie. Było dużo zajęć, które pozwalały im skupić się na czymś innym. Teraz wszyscy skupiają się na koronawirusie. Zwłaszcza że testy robione są raz w tygodniu i co parę dni okazuje się, że ktoś jest koronawirusowo pozytywny. Nagle do szpitala wyjeżdża koleżanka czy kolega, często najbliższa sercu przyjaciółka z pokoju obok. Ta ich społeczność zaczęła się rozpadać, odchodzą przyjaciele. To ich przytłacza. Pytają, kiedy to się skończy, boją się, że zachorują. Na początku byli tym wszystkim bardzo pobudzeni. Musieliśmy podawać dodatkowe dawki leków uspokajających. Potem widziałam ich coraz częściej smutnych, przygnębionych, gasnących… To było trudne, próbowaliśmy ich pocieszać, żartować.
Czy jakieś jeszcze inne trudności towarzyszyły Ci w tym czasie?
Fizycznie było dla mnie trudne chodzenie w tych kombinezonach. Mam rozmiar XS, a kombinezony były jedynie w rozmiarach L albo XL. Raz się przewróciłam na schodach, potykając o własną osłonkę na butach. Moja stopa ma dwadzieścia trzy centymetry, a but miał może czterdzieści <śmiech>. Trudne też było to, że niektórzy pacjenci żyli w innym świecie, co utrudniało współpracę. Niekiedy nie rozumieli, że muszą połknąć lek, albo kazali mi czekać. Uczyłam się cierpliwości, gdy podnosili głos. Te sytuacje ćwiczyły mój profesjonalizm oraz empatię. Trudne były momenty, w których pacjenci opowiadali o swojej przeszłości o wykorzystywaniu w dzieciństwie, przemocy. Potem wychodziłam z taką wiedzą i nie miałam możliwości podzielić się tym z żadnym specjalistą.
Co w takich sytuacjach dodawało Ci sił? Czy coś takiego w ogóle było?
Na pewno Weronika, która tam ze mną była. Mogłyśmy po zmianie usiąść i rozmawiać na temat pacjentów nawet kilka godzin. Czasami chodziłyśmy też na spacery wokół budynku, krótkie, piętnastominutowe – bo na inne nie miałyśmy siły. Pomagały mi też bardzo rozmowy z moim narzeczonym Bartkiem. Pomagał mi uśmiech i świadectwo sióstr, ich zaangażowanie. Pomagała mi prosta modlitwa, takie zwyczajnie wzniesienie oczu do nieba. Wsparciem były też różne wiadomości, które otrzymywałam. Raz na pewnej zmianie rozmawiałam z księdzem o naszym codziennym życiu, o naszych marzeniach i to też dodało mi wiele otuchy. Ksiądz zawsze szukał pozytywnych aspektów w tej całej sytuacji. Zamiast narzekać, śmialiśmy się, że to super, że mamy na sobie tylko dwa kombinezony, a nie trzy. Albo cieszyliśmy się, że udało się załatwić inne okulary, bo te nie parowały. Takie drobne rzeczy…
A poza tymi drobnymi rzeczami dostrzegasz jeszcze jakieś inne pozytywne aspekty?
Było ich ogromnie dużo. Ja sama przełamałam swoje lęki i granice. Nauczyłam się wielu nowych czynności medycznych związanych z pielęgniarstwem. Nauczyłam się reagować na objawy natychmiast. Czasem nie było chwili, żeby się zastanawiać, trzeba było działać. Poza tym poznałam naprawdę wspaniałych ludzi. Poznałam też siebie. Gdyby odjąć zmęczenie psychiczne i fizyczne, to znalazłoby się wiele pozytywnych rzeczy. Ile ja się tam podłóg namyłam – musieliśmy myć podłogi dwa razy dziennie również w ośrodku, w którym mieszkaliśmy. Więc teraz jestem nawet mistrzynią mopa <śmiech>.
Posiadając obecne doświadczenie, gdybyś jeszcze raz miała podjąć tę decyzję sprzed kilku tygodni, to czy zdecydowałabyś się na wyjazd?
Tak, zdecydowanie. Myślę, że nawet gdyby za tydzień do mnie zadzwonili, że potrzebują pomocy, to pojechałabym tam jeszcze raz. Nabieram teraz sił, nowej energii. Wyspałam się, zjadłam normalne jedzenie.
Czy namawiałabyś innych studentów i studentki do takiej pomocy?
Próbowałam. Wiem, że nie mam prawa ani chęci nikogo oceniać. Tylko że jak na trzydzieści osiem milionów Polaków do DPS-u w Bochni zgłosiły się tylko dwie studentki pielęgniarstwa i trzech ratowników medycznych, to jak to o nas wszystkich świadczy? Nie tylko o osobach medycznych, ale o niemedycznych również? My wszyscy boimy się koronawirusa, ja to zupełnie rozumiem, bo ja też nie jestem bez obaw. Tylko czy chodząc w pełnym zabezpieczeniu, w kombinezonach, w maskach z filtrem, masz większe prawdopodobieństwo zarażenia się niż w momencie, gdy jesteś w supermarkecie? Czy sytuacje dnia codziennego nie stanowią większego zagrożenia dla nas? To jest moje pytanie. Powinno to być chyba pytaniem trzydziestu ośmiu milionów Polaków. Dlaczego tak bardzo boimy się nieść pomoc innym i dlaczego skupiamy się tylko na sobie? My zrobiliśmy z tego koronawirusa taki trąd.
Ludzie w DPS-ach nie dadzą sobie rady bez pomocy wolontariuszy. Siostry, które nie mają żadnego wykształcenia medycznego, rzuciły wszystko i pojechały. Ktoś może powiedzieć, że nie mają swoich rodzin. Ale siostry zakonne mają swój zakon, tworzą rodzinę w zakonie. Czasem ludzie mówią, że one nie mają nic do stracenia. Co to znaczy? Każdy z nas nie ma nic do stracenia. Ja wierzę w życie po śmierci i wiem, że stracić możemy tylko siebie, miłość i dobroć. Było mi przykro, gdy szukałam kogoś na swoje miejsce i spotkałam się z niesprzyjającym mi odbiorem. Niektórzy znajomi ze studiów twierdzili, że nie mam prawa nawoływać do takich działań, skoro nikt za tę pomoc nie płaci i skoro studenci nie mają jeszcze wykształcenia. Inni tłumaczyli, że nie zgodził się chłopak albo rodzice. To jest wsparcie w naszych czasach? To jest ogromna samotność, która dotyka nie tylko pacjentów, ale ludzi, którzy chcą nieść pomoc. Wymyśliliśmy sobie, że siedząc w swojej bezpiecznej strefie ze swoimi znajomymi, z rodziną, oglądając seriale, wszystko przetrwamy. Przetrwamy to fizycznie. Ale czy tym samym nie utracimy czegoś ważniejszego? Czas koronawirusa jest czasem egzaminu naszego człowieczeństwa. Pomagajmy, oczywiście w granicach bezpieczeństwa. Tylko róbmy to w tych granicach, a nie czekajmy, aż wszystko minie. Gdyby nie siostry, gdyby nie to, że z Weroniką zdecydowałyśmy się tam pojechać, to kto by pomagał? Dalej leki rozdawałby pan, który na co dzień dba o ciepłą wodę i szczelne okna?
Czy ten egzamin z człowieczeństwa był dla Ciebie poświęceniem?
Nie, w ogóle nie lubię tego słowa. Poświęcenie kojarzy mi się z przymusem, że idę i rezygnuję ze wszystkiego. To była moja decyzja, w której odnalazłam siebie. Nic nie straciłam, zyskałam jedynie nowe doświadczenie. Myślę, że wszyscy, którzy tam są, nie poświęcają się, oni wiele zyskują i to była ich świadoma decyzja. Z niczego nie zrezygnowaliśmy, chyba że ze swojej strefy komfortu.
Skomentuj artykuł