Kobieta w Kościele

Kobieta w Kościele
(Fot. sxc.hu)
Logo źródła: Znak Joanna Petry-Mroczkowska

W ciągu wieków również w Kościele kobiety uważano za istoty „konstytucyjnie” niższe od mężczyzn, nieczyste, słabsze intelektualnie, psychicznie i moralnie, niezdolne do wielu zajęć (na czele z tymi związanymi z władzą).

Czy do tematu emancypacji kobiety w Kościele może przystawać podtytuł: "prawdziwa czy fałszywa reforma"? Czy nie lepiej byłoby raczej powiedzieć: "dzieło ledwie rozpoczęte"?

Dlaczego w ogóle uznajemy za ważne podjęcie tematu, który przez wieki wydawał się nie istnieć? Kobiety milczały, decydowano za nie - i wszyscy wydawali się zadowoleni. Czy możliwe jest utrzymanie dziś tego stanu?

DEON.PL POLECA

Ruch emancypacji kobiet, stojący w bezpośrednim związku z industrializacją i modernizacją, przyniósł zmianę w całej kulturze Zachodu. Problem kobiecy narastał od dawna - nie sądźmy, że chodzi tu o ostatnie dziesięciolecia. Nie posługiwano się powszechnie (dla niektórych ciągle jeszcze alergicznie odbieranym) terminem "feminizm", kiedy Pius XII przy okazji zjazdu Międzynarodowego Związku Katolickich Lig Kobiecych w 1947 roku kierował do kobiet takie oto słowa:

„Nie wystarczy być osobą dobrą, czułą i hojną. Trzeba być mądrą i silną (...). Waszym zadaniem jest, ogólnie mówiąc, praca na rzecz uczynienia kobiety bardziej świadomej swoich świętych praw, obowiązków i siły na drodze kształtowania opinii publicznej, przez jej codzienne kontakty, a także wywieranie wpływu na prawodawstwo i rządy poprzez właściwe wykorzystanie jej prerogatyw jako obywatela.”

Nie było więc jakiegoś radykalnego przełomu, kiedy w soborowym Orędziu do kobiet (1965) napisano: "Nadchodzi, nadeszła już godzina, w której powołanie niewiasty realizuje się w pełni. Godzina, w której niewiasta swoim wpływem promieniuje na społeczeństwo i uzyskuje władzę nigdy dotąd nie posiadaną".

Drugi Sobór Watykański, który sprawą kobiet w szczególny sposób się nie zajmował, wzmocnił jednak poczucie wagi kobiecego problemu. Od lat 60. coraz częściej w dokumentach Kościoła pojawiają się zatem sformułowania o kobiecej godności i prawach. Uznano bowiem, że kobieta ma potrzebę wykorzystania swojej twórczej energii poza domem, w działalności publicznej.

Z tradycjonalistycznych pozycji najłatwiej widzieć miejsce kobiety w rodzinie, nieco trudniej w życiu publicznym (choć - jak widzieliśmy - doszło tu do dużego postępu), ale najtrudniej w życiu Kościoła.

Z tym problemem borykamy się albo go ignorujemy. Mimo iż słyszymy, że ,,kobiety winny uczestniczyć w życiu Kościoła, nie podlegając żadnej dyskryminacji, również w zakresie konsultacji i wypracowywania decyzji".

Prawa, teoria i praktyka

W ciągu swojego pontyfikatu Jan Paweł II poświęcił sprawie kobiet bardzo wiele życzliwej uwagi. Napisał szereg dokumentów na ten temat. W imieniu Kościoła wyraził słowa przeprosin za błędy popełniane w stosunku do kobiet itp. Jak pisze Mary Ann Glendon:

"W kwestii ulegających zmianie ról [kobiet i mężczyzn - JPM] pisma Papieża nie zawierają śladu dogmatyzmu, który najczęściej charakteryzuje retorykę zorganizowanego feminizmu czy kulturowych konserwatystów. Uznaje on wagę biologicznej tożsamości płciowej, ale też nie daje argumentów tym, którzy uważają, że role męskie i kobiece są raz na zawsze sztywno wyznaczone.” Jednak nauczanie Papieża-Polaka o kobiecie ciągle czeka - jak na ironię szczególnie w Kościele w Polsce! - na właściwą recepcję i praktyczne wdrożenie. W tym kontekście zastanawia wypowiedź jednej z polskich sióstr zakonnych: "Jesteśmy zgromadzeniem międzynarodowym i być może stąd większa świadomość kobiecej godności. I tego, co kobieta może zrobić w Kościele".

Zobaczmy, jakie miejsce w Kościele przyznają kobiecie zapisy prawa kanonicznego, uaktualnionego w 1983 roku. Otóż kobiety mogą brać udział w soborze. Jest to niewątpliwie zmiana w stosunku do tego, co obowiązywało przez wieki. W pierwszej sesji II Soboru Watykańskiego (od października do grudnia 1962 roku) kobiety w ogóle nie uczestniczyły. Na sugestię kardynała Leona Josepha Suenensa z Brukseli, który stwierdził, że w obradach Soboru "brakuje połowy Kościoła", odstąpiono od dotychczasowego zwyczaju.

 

 

W 1963 roku, na kolejne sesje, w których brało udział dwa tysiące pięćset biskupów i pięciuset katolickich teologów, zaproszono parę przedstawicielek płci żeńskiej (dwadzieścia dwie kobiety) i obserwatorów z innych religii. Kobiety te posadzono nieopodal reprezentantów Kościołów protestanckich. Amerykańska loretanka tak opisywała to doświadczenie: ,,Oni byli obserwatorami, my >>audytorami<<, nikt z nas nie miał prawa głosu".

Zmarły nie tak dawno kard. Suenens już trzydzieści pięć lat temu mówił, że władza - aby być skuteczna - musi działać w klimacie zgody, a tę zgodę uzyskuje się wtedy, kiedy ci, których władza obejmuje, biorą udział jeśli nie w ostatecznych decyzjach, to przynajmniej na etapie kroków do nich prowadzących. Kardynał wspomniał także o pojawiających się tu i ówdzie (już wtedy) głosach, że laikat powinien mieć jakiś głos przy wyborze papieża. O ile uważał on ten postulat za zbyt trudny z praktycznego punktu widzenia, zastanawiał się jednak, czy w pierwszym rzędzie nie powinno tak być przy wyborze biskupów:

"W tym przypadku biskupi byliby nie tylko teologicznie - lecz i psychologicznie - postaciami bardziej zbliżonymi do rzeczników wyznawców, nie przestając jednocześnie być ich przewodnikami".

Jeden z biskupów włoskich i niektórzy teologowie katoliccy w dalszym ciągu sugerują, aby Stolica Apostolska rozważyła w przyszłości możliwość włączenia kobiet do kolegium kardynałów. Funkcja kardynała bowiem jest tworem Kościoła, nie wymaga sakramentalnych święceń, może być zatem modyfikowana.

A jaki przykład idzie "z góry" organizacji kościelnej? Jeszcze czterdzieści lat temu w Watykanie wszystkie prace biurowe wykonywali księża i zakonnicy. Lucienne Sallé, psycholog, pracownik Kurii Rzymskiej od dwudziestu pięciu lat, pracująca dziś w Papieskiej Radzie ds. Świeckich, pisze otwarcie, że "dostojnicy kościelni mogą wiele nauczyć się od kobiet".

W swojej książce pt. ,,Kobieta w Watykanie" (Femme au Vatican, 2000) opowiada o początkach tej kobiecej posługi w Kościele, o tym, jak przez pierwsze lata sam fakt zatrudnienia kobiet utrzymywano w tajemnicy. Pierwsza kanadyjska oblatka, przyjęta do pracy w Kongregacji ds. Zakonów i Instytutów Świeckich, zabierała pracę do domu. Z biegiem czasu uzyskała miejsce w biurze. Nieco później dołączyły do niej inne zakonnice. Ale do 1967 roku nie miały one prawa nikomu powiedzieć, gdzie są zatrudnione.

Dziś w Watykanie kobiety nie muszą się już ukrywać. Nie zajmują jednak, jak dotąd, żadnych stanowisk hierarchicznych. Są to głównie profesjonalistki w "peryferyjnych" zawodach. Lecz ich krąg rośnie. Amerykanka, siostra Judith Zoebelein zawiaduje całym watykańskim systemem komputerowym. Z usług adwokackich kobiet korzysta Trybunał Roty Rzymskiej. Na posadach watykańskich ciągle nieliczne (ale i tu zauważa się postęp) są kobiety, które ukończyły wyższe studia kościelne, posiadają dyplomy i stopnie naukowe z teologii i prawa kanonicznego. Kilka lat temu Jan Paweł II mianował Amerykankę, Mary Ann Glendon, na stanowisko dziekana Papieskiej Akademii Nauk Społecznych. Siostra Enrica Rosanna, salezjanka, zajmuje stanowisko zastępcy przewodniczącego w Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Zgromadzeń Życia Apostolskiego.

Po latach starań kobiety mają już dostęp do teologii. Już w 1944 roku amerykańska siostra Madeleva Wolff, dopominająca się o wykształcenie zakonnic, zainicjowała doktorancki program teologiczny dla kobiet w jednym z college'ów katolickiego uniwersytetu Notre Dame. W kilka lat później (1952) Pius XII założył w Rzymie teologiczny instytut kształcenia kobiet. Pod koniec lat 60. kobietom pozwolono studiować na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Początki nie były łatwe: pierwszą kobietę "obchodzono z daleka", od reszty alumnów odgradzała ją "bezpieczna" pustka. W marcu 2004 roku po raz pierwszy do Międzynarodowej Komisji Teologicznej powołane zostały kobiety: amerykańska zakonnica Sara Butler i Niemka Barbara Hollensleben. Obie są profesorami teologii i specjalizują się w problematyce ekumenicznej. Kobiety mogą już być profesorami i członkami komisji w seminariach.

Najwięcej emocji wywołuje jednakowoż kwestia udziału świeckich, w tym szczególnie kobiet, w posłudze liturgicznej. Na mocy Kodeksu Prawa Kanonicznego z 1983 roku kobiety, jak i świeccy mężczyźni, mogą w Kościele katolickim sprawować funkcję lektora i nadzwyczajnego szafarza Eucharystii. W 1994 roku Jan Paweł II zatwierdził instrukcję zezwalającą na to, by dziewczynki służyły do Mszy świętej na równi z chłopcami. Mogą, ale czy osoby płci żeńskiej pełnią te funkcje?

Trudno nie zauważyć, że - szczególnie w przypadku Polski - natrafiamy na silne opory wynikające ze stereotypów psychologicznych i kulturowych.
 

 

Opory i trudności

Stan stosunków między kobietami i resztą Kościoła nie jest wyłącznie kwestią rozwiązań prawnych, choć czasem wiele trudu wymaga samo zastosowanie przepisów. Nie chodzi jednak o literę prawa, chodzi o ducha, ponieważ - jak o rzymskiej kurii wyraził się Paweł VI -

,,Cóż da zmiana twarzy, jeśli nie będzie przemiany serca?". Musi więc zostać przełamana niechęć władz do słuchania także tych, którym przypisano dotychczas rolę słuchaczek. Bo, jak czytamy w wydanym 31 maja 2004 roku "Liście do biskupów Kościoła katolickiego o współdziałaniu mężczyzny i kobiety w Kościele i świecie", "odwołanie do Maryi z Jej zdolnością słuchania, przyjmowania, pokory, wierności, uwielbienia i oczekiwania, sytuuje Kościół w ciągłości duchowej historii Izraela. Takie postępowanie, w Jezusie i przez Niego, staje się powołaniem każdego ochrzczonego", z - dodajmy - władzami Kościoła na czele.

Nie kwestionując wcale powyższego cytatu, trudno jednak nie dostrzec w Maryi także innych cech - temperamentu kobiety czynnej. Jak pisze Józef Majewski:

„Postawa Maryi w Zwiastowaniu nie ma wiele wspólnego z pasywnością: jawi się ona raczej jako kobieta niezależna i samodzielna, stawiająca Bogu pytania, samodzielnie udzielająca odpowiedzi, nie szukająca rady (męskich) władz religijnych, jak miały czynić wówczas kobiety, przeniknięta wyzwalającą mocą Ducha Świętego, wyśpiewująca wręcz ,,rewolucyjną" pieśń wyzwolenia ubogich i uciskanych - Magnificat. Jej służebność nie jest biernością, ale aktywnym kontynuowaniem i głoszeniem w świecie zbawienia, które stało się Jej udziałem.”

Mężczyźni Kościoła przyzwyczajeni są do kobiecej bierności, co więcej: uczynili z niej kobiecą cnotę. Tymczasem ani aktywność, ani bierność nie są cnotami samymi w sobie. Wymagają rozeznania kontekstu, sił i potrzeb samych zainteresowanych. Dlatego ani zaciekły feminizm, ani jego przeciwieństwo - nieprzejednany tradycjonalizm - nie rozwiążą problemu. Nic nie zahamuje zmiany kulturowej, która powstała w wyniku emancypacji kobiet.

Walka płci jest drogą w najwyższym stopniu błędną, zarówno ta prowadzona pod sztandarami walki o dobro kobiet i zmierzająca do ich wyzwolenia od wszelkich "ograniczeń", jak i ta, która pod innymi hasłami nie przyznaje im prawa głosu i stara się ograniczyć ich sferę działania i realizowania autentycznych charyzmatów.

W ostatecznym rozrachunku cytowany jest argument dotyczący komplementarności mężczyzny i kobiety. Komplementarność rzeczywiście jest podstawą stosunków międzyludzkich. Oczywiste jest to, że mężczyźni i kobiety różnią się od siebie, ale różnice zachodzą też między samymi mężczyznami i samymi kobietami. Zbyt łatwe "odgórne" ustalanie cech ludzkich, osobowych, nie jest jednak w dzisiejszej kulturze tak oczywiste.

Stereotypem trąci przekonanie, że zawsze męskość jest czynna, a kobiecość bierna albo - jak to się teraz mówi - ,,aktywnie bierna". Nie wydaje się, by nacisk na specjalną, asymetryczną wobec roli mężczyzn, misję kobiet był właściwym rozwiązaniem. Szczególnie zastanawia to rozumowanie w sytuacji, gdy misja mężczyzn nigdy nie była tematem specjalnie dogłębnych rozważań.

Kobiety (czy na pewno należy to do przeszłości?) najczęściej albo nadmiernie demonizowano, albo traktowano w sposób przesłodzony. W dzisiejszych czasach zauważamy jakby kurczenie się zjawiska wyłączności uwodzicielstwa kobiet, bowiem w dobie panseksualizmu atrakcyjność seksualna stała się też w otwarty sposób cechą mężczyzn, a nawet - już zupełnie patologicznie - dzieci. Wystarczy przypomnieć rozliczne skandale obyczajowe ostatnich czasów.

Tymczasem jeszcze do tej pory można znaleźć w polskiej literaturze przedmiotu opinie, że na przykład dziewczynki ministrantki - obecne przecież chociażby na Mszach świętych z udziałem Papieża - są wielce niepożądane, bowiem ,,mogą rozkojarzać kapłana". Praktyczne, niejako przyziemne spojrzenie - ,,wzbogacone" smutnym doświadczeniem ostatnich lat - każe na tę sprawę popatrzyć szerzej: chłopcy ministranci też mogą niejednego księdza rozkojarzyć, a pozbawionego właściwej formacji duchowej skłonić do zła. Nasuwa się wniosek, że zamiast bać się i unikać kobiet oraz obarczać je winą za męską słabość wobec pokusy pożądliwości celibatariusze muszą wyrobić w sobie silną duchowość Chrystusową.

Z drugiej strony, nie wydaje się, aby w dzisiejszych czasach rację bytu miało chociażby deklaratywne stawianie kobiety na piedestale macierzyństwa, pomimo w pełni uzasadnionej troski o status atakowanej z różnych stron rodziny. Słusznie zauważa się tu niebezpieczeństwo popadnięcia w witalizm, apoteozy wszelkich zabiegów i technik, by doprowadzić do "stworzenia" nowego życia. Nie odrywajmy macierzyństwa od jego nieodłącznej całości, jaką wraz z ojcostwem jest rodzicielstwo. Trzeba niestrudzenie mówić, że małżeństwo to dziś niełatwa droga wymagająca dojrzałości i partnerstwa, a kobieta, obdarzona "geniuszem empatii", sama emocjonalnie tego ciężaru nie udźwignie. I nikt nie powinien tego od niej oczekiwać.

 

 

Zaryzykujmy twierdzenie, że w czasach, kiedy poprzez zdobycze techniki i farmakologii mniej lub bardziej uporaliśmy się z fizycznym wymiarem znanego z biblijnej metaforyki bólu rodzenia, pojawił się inny, istotniejszy - bo znacznie bardziej "chroniczny" - ból trudności wychowawczych, nieodłącznie związany z upadkiem autorytetu i coraz większym wpływem pozarodzinnej czy wręcz wrogiej rodzinie kultury. Słuszna droga do podkreślania wagi ochrony życia wiedzie przez żmudny trud wychowywania społeczeństwa - tak chłopców, jak i dziewczynek, tak przez kobiety, jak i przez mężczyzn - do poszanowania każdego człowieka na każdym etapie życia, i to w jak najbardziej konkretny sposób.

Jesteśmy na przykład ciągle przyzwyczajeni myśleć, że monopol kobiet w zakresie edukacji pozostaje poza wszelką dyskusją, jest niezawodny i wypróbowany. Tymczasem obserwacja sceny życia społecznego na "trudnych terenach" (a gdzie teraz są tereny "wychowawczo łatwe"?) w Stanach Zjednoczonych nasuwa podejrzenie, że dzieci, szczególnie chłopcy, z rodzin bez ojców, poddani w szkole nieomal wyłącznemu kształceniu kobiet, mają poważne problemy z własną dojrzałą tożsamością i powielają patologiczny model wyniesiony z własnego środowiska.

Kobieca ,,wrażliwość" nie jest odpowiedzią na wszystkie bolączki świata, choć trudno zaprzeczyć, że wrażliwość na drugiego człowieka, umiejętność mądrego prowadzenia relacji ludzkich jest światu niezmiennie ogromnie potrzebna. Czy jednak wrażliwość oznacza wyłącznie abnegację, cichość i bierność? Wszelka skrajność jest niebezpieczna, choćby i przez to, że pociąga za sobą sprzeciw, którym w tym przypadku był zradykalizowany feminizm z jego niewątpliwymi ekscesami. Innym skutkiem są niedobre efekty na ogół kobiecej nadopiekuńczości i permisywizmu.

W kwestii miejsca kobiety w Kościele - i dotyczy to szczególnie realiów polskich - z piedestału musi zejść, jeśli się tam nie daj Boże znalazł, także kapłan. Złe traktowanie kobiet przez księży dotyczy szczególnie kobiet konsekrowanych, jak unaoczniają to świadectwa zakonnic, zebrane w dyskusji i wypowiedziach polskich sióstr (zob. "Więź" nr 6/2004).

Przytoczmy parę znamiennych spostrzeżeń. Siostra Alina Merdas uważa, że dzieje się tak dlatego, iż "wolną od erosa przestrzeń wypełnia całkowicie poczucie dominacji, a zakonnicę, „coś” rodzaju nijakiego, bardzo łatwo traktować instrumentalnie, nie jak osobę, a rzecz". Siostra ta przypomina, że konflikt historycznego chrześcijaństwa i erosa trwał długo, bo nie było łatwo "wyjść poza uwarunkowania biologiczne i ukazać tajemnicę osoby, a szczególnie kobiety, jako istnienia osobowego, a nie tylko reproduktora".

Ojciec Mirosław Pilśniak OP - i nie jest to spostrzeżenie odosobnione - mówi wręcz o praktyce ,,uświęconego chamstwa" w odniesieniu niejednego księdza do zakonnic. Teologia stanów kościelnych usankcjonowała ,,święty dystans" kapłana i reszty społeczeństwa, szczególnie kobiet. (Dzisiaj - dodaje ów dominikanin - w młodszym pokoleniu nierzadko zdarza się z kolei nadmierna poufałość). Jednocześnie o. Pilśniak obserwuje, że to same siostry często utrudniają normalne relacje, bowiem przejawiają cierpiętnictwo i usłużność posuniętą do służalczości. Do tego dołącza się trudność w przekonaniu sióstr, że przyzwolenie na pewne zachowania pogłębia zło. Niebagatelną szkodę społeczną wyrządzają uległe zakonnice, które godzą się na to, co uwłacza ich godności. Dziś kobiety chcą mieć głos w kwestii tej właśnie godności, bo podejrzewają, że mężczyźni powołujący się na nią zbyt często mieli na uwadze przede wszystkim swój taki czy inny interes. Pomóc tu może właściwa formacja kapłańska oraz dialog, który jest podstawą zrozumienia.

Trzeba, aby mężczyźni Kościoła odrzucili postawę protekcjonalności, to znaczy dyktowania kobietom ich roli i zadań. "Kultura klerykalizmu", szczególnie w USA po skandalu obyczajowym, została poddana ostrej krytyce. Trafnie problem ten ujmuje M. Shawn Copeland, Afromamerykanka, profesor teologii i prezes Amerykańskiego Stowarzyszenia Teologów Katolickich:

"Jako Kościół musimy dokładnie raz jeszcze przemyśleć, jaki jest cel kapłaństwa. (...) Może powinniśmy kłaść większy nacisk na to, aby kapłani rozwijali zdrowe relacje z kobietami i mężczyznami, a więc z ludźmi, którzy będą potem ich współpracownikami.”

W Polsce - mówią znowu zakonnice - można by zacząć od przełamania rozpowszechnionej praktyki, że to zakonnice stanowią typową obsadę przy parafii - jako zakrystianki, kucharki i sprzątaczki. Wydaje się, że ich charyzmat mógłby w dzisiejszych czasach być lepiej wykorzystany, a tym samym zajęcia te pozostawione byłyby ludziom potrzebującym pracy. Zadaniem hierarchii i "szeregowych" księży jest dziś nie tylko wypracowanie nowego podejścia do kobiet, ale także nauczenie mężczyzn akceptacji nowych ról kobiet świeckich, sprowadzających się do pełnienia pewnych funkcji liturgicznych czy administracyjnych w Kościele.

Musimy wyjść poza metafory, symbolikę, redukujący paradygmat, stereotyp. Słyszy się na przykład opinie, że władze kościelne, nawet tam, gdzie taka sytuacja zachodzi, nie wiedzą, jak traktować kobiety na ważnych stanowiskach. Sądzą, że wszystkie kobiety - jakżeż inne od mężczyzn - są między sobą w zasadzie takie same, to znaczy mają te same poglądy.

Istnieje ugruntowany pogląd, że są w Kościele pewne domeny, które ,,kobiet nie interesują czy nie dotyczą". Blisko jedna trzecia ankietowanych kobiet zajmujących odpowiedzialne stanowiska w strukturze amerykańskiego Kościoła była zdania, że nie słucha się ich głosu - szczególnie wtedy, gdy ich opinie nie pokrywają się z tym, co władze chciałyby usłyszeć.

 

Feminizm stary i nowy

Nie miejsce tu na samo choćby wyliczenie etapów czy ustalenie określonych nazw nurtów ruchu kobiecego, a tym bardziej wyłożenie ich postulatów. Feminizmem nazywa się dziś poglądy sprzeczne ze sobą, często wzajemnie się wykluczające. Ponieważ punktem zbieżnym jest fakt, iż chodzi tu o ruch kobiecy, mający na uwadze interes kobiety, narzuca się wniosek, że same kobiety różnie ów ,,interes" postrzegają.

Chrześcijański feminizm usiłuje dokonać krytyki patriarchalnych uprzedzeń wpisanych w interpretację Pisma Świętego i tradycji. Chodzi w nim o przezwyciężenie tendencji do definiowania kobiecości przez odniesienie kobiety do mężczyzny. Kobieta w Kościele ciągle nie jest partnerem. Jednak styl autorytarny jest już nie do przyjęcia.

Awangardowy amerykański feminizm katolicki ma związek z faktem, że zakonnice - grupa, która w szczególny sposób doznała patriarchalnych ograniczeń - nie boją się zabierać głosu. Swoista emancypacja zakonnic amerykańskich wynika z faktu, że musiały one zarządzać wieloma instytucjami, takimi jak szkoły, szpitale, przytułki itp., co wymagało od nich talentów przywódczych.

Peter Steinfels w książce A People Adrift (2003) widzi jednak dwa słabe punkty katolickiego feminizmu, który - podobnie jak katolicka teologia feministyczna - nie jest jednorodny. Chodzi tu o brak wyraźnego określenia jego granic oraz nieumiejętność zjednania sobie szerokiego poparcia kobiet. Grunt jest podminowany. Niekiedy feminizm ten idzie tak daleko, że odrywa się całkowicie od nauki Kościoła. Pewne, ale nie wszystkie, nurty feministyczne szukają sojuszników w przeróżnych ruchach nie mających wiele wspólnego z chrześcijaństwem…

Niewątpliwa wartość "nowego feminizmu", który stawiałby sobie na celu zobaczenie w kobiecie człowieka, a nie upieranie się przy takiej czy innej - mniej lub bardziej spornej - formie kobiecości, polega na trosce o wzbogacenie starego terminu "godność kobiety" o nowe treści. O "nowym feminizmie" mówią światli ludzie Kościoła z Janem Pawłem II na czele. Papież apeluje o nową świadomość kobiet, twierdząc, że one same powinny wejść w swoją nową rolę i zabiegać o uznanie ich pełnej godności. Monika Waluś, teolog, daje następujące świadectwo:

„Cytowałam wielu księżom zdanie z adhortacji Vita consecrata (nr 57) na temat oczywistości rewindykacji dotyczących miejsca kobiety w środowiskach społecznych i kościelnych. I zazwyczaj natychmiast podnoszono larum: ,,Co ty tu cytujesz jakieś feministki!". Wówczas podawałam numer adhortacji - budząc wręcz szok: ,,Rewindykacji?! - Papież nie mógł tak napisać.”

Sexus obstat

 

Istnieje zgoda co do tego, z jakich powodów kobiety nie były dopuszczone do kapłaństwa. Uważane były za ,,konstytucyjnie" niższe od mężczyzn, nieczyste, słabsze intelektualnie, psychicznie i moralnie, niezdolne do wielu zajęć (na czele z tymi związanymi z władzą). Kobiety traktowano jak osoby małoletnie, niepełnosprawne, takie, którymi trzeba kierować poprzez system nakazów i zakazów, ponieważ nie są zdolne do odpowiedzialnych wyborów. Na tej zasadzie wymagano od nich podporządkowania i posłuszeństwa. Dziś nie da się już utrzymać tego rozumowania i Kościół temu nie zaprzecza.

Płeć niejednokrotnie była jedynym powodem, dla którego dyskryminowano kobiety. Nie musimy zresztą używać terminu ,,dyskryminacja". Wystarczy powiedzieć, że dla mężczyzn i kobiet stosowano inne standardy... Spójrzmy na przykład na przyznawanie tytułu doktora Kościoła. Usiłowania, żeby tytułem tym obdarzyć jedną z wybitnych kobiet, trwały długie lata. Pierwsze starania spełzły na panewce w początku lat 30. Oficjalną procedurę i publiczną debatę Rzym skwitował ostatecznym argumentem: Sexus obstat. ,,Niemożliwe ze względu na płeć".

Blisko czterdzieści lat później Paweł VI ogłosił doktorem Kościoła świętą Teresę z Avili, a po tygodniu świętą Katarzynę Sieneńską. Dołączyły one do grona trzydziestu mężczyzn, wyłącznie biskupów, kapłanów czy diakonów. Tymczasem jeszcze w Nowej Encyklopedii Katolickiej (1967) w haśle na ten temat pisano, że kobieta prawdopodobnie nigdy nie dostąpi tego zaszczytu z powodu "związku pomiędzy tym tytułem i nauczaniem, które jest zastrzeżone dla mężczyzn". W 1997 roku Jan Paweł II doktorem Kościoła ogłosił świętą Teresę z Lisieux.

 

 

Czy można tutaj zastosować jakąś analogię odnośnie do kwestii podejścia do kapłaństwa? Chodzi tu o spojrzenie na sprawę miejsca kobiety w Kościele z perspektywy, jaką stwarza - i wymusza - dzisiejsza kultura. Chrześcijaństwo bowiem, jakkolwiek kontrkulturowe, tylko poprzez odczytanie kultury może ją zgodnie z nakazem Chrystusa uświęcać. Zamykać się na nią nie może, musi trwać z nią w dialogu. Doskonale mówi o tym soborowa konstytucja Gaudium et spes.

Trzeba dodać, że pewne głosy z kręgów feministycznych upominają się o święcenia kobiet jakby z pozareligijnych powodów. Istnieją jednak głosy poważne, w pełni świadome, że kapłaństwo jest służbą w imię Boskiej chwały. Żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie ma "prawa" do ordynacji, jeśli jej lub jego powołanie nie jest owocem działania Ducha Świętego.

Trzeba odpowiedzieć na pytanie, dlaczego stanowisko Kościoła nie wydaje się przekonywać milionów amerykańskich - i nie tylko - katolików? Dzisiaj, w świecie kurczenia się bądź zaniku autorytetu, zakaz podejmowania dyskusji na jakikolwiek temat budzi złe skojarzenia lub też w ogóle nie działa. Ponadto prowadzi do wniosku, że mamy tu do czynienia z automatycznym przyznaniem, iż zastrzeżona cenzurą kwestia po prostu nie wytrzymuje krytyki. Słyszy się też głosy, że powoływanie się na dyscyplinę i sankcje jest poniekąd przyznaniem się przez władze kościelne do tego, że nie udała im się misja przekonania wiernych do słuszności takiego czy innego stanowiska.

Dlaczego problem ten tak żywy jest na Zachodzie? Bo zmiany posoborowe - daleko idące, a jednak możliwe - były tam znacznie lepiej widoczne niż na przykład w Polsce, która w latach 70. w dużym stopniu była zajęta innymi sprawami - ciągle zmagała się z wrogim reżimem. Po drugie, na Zachodzie maleje liczba księży, chociaż trzeba dodać, że święcenie żonatych mężczyzn mogłoby być znacznie mniej drastycznym odstępstwem od tradycji.

Pozostaje jednak problem równości kobiet. Katolikom coraz trudniej zaakceptować argumentację, że brak zgody na święcenia kobiet pozostaje w pełnej zgodności z nauczaniem o równości mężczyzn i kobiet i o powołaniu wszystkich ochrzczonych do pełnego udziału w czynnościach Kościoła. Dodajmy od razu, iż święceniami zainteresowany jest bardzo znikomy procent kobiet, choć pozytywnie ustosunkowanych do kwestii kapłaństwa kobiet jest 60% amerykańskich katolików. Problem ten staje się jednak symbolem postawy hierarchii wobec kobiet. I nie miejmy złudzeń: problem ten będzie narastał.

Z drugiej strony, nawet w USA zwolennicy święceń kobiet mają pełną świadomość, że byłby to ogromny przełom w Kościele głęboko przywiązanym do tradycji. Wiedzą, że grunt nie jest jeszcze przygotowany. Znacznie mniej kontrowersyjny charakter mają postulaty ustanowienia czy też przywrócenia diakonatu kobiet. Dałoby to kobietom możliwość czytania Ewangelii w trakcie liturgii i wygłaszania homilii, czynnego uczestnictwa w obrzędach pogrzebowych i ślubnych itp. W szerszym zakresie zajmowałyby się też katechizowaniem i poradnictwem.

Dzisiejszą linią opozycji w sprawie święceń jest argument z oblubieńczego charakteru Kościoła. Wymaga on jednak ,,postawy oblubienicy" niezależnie od płci wiernych - tak od kobiet, jak i od mężczyzn. Inny argument głosi, że kobiety są ,,równe, lecz różne". Powstaje tu jednak pytanie, jak wykazać ową deklarowaną równość. Obrona takiego rozumowania musiałaby w pierwszym rzędzie oznaczać przyznanie kobietom ról publicznych w kluczowych, podejmujących decyzje organach Kościoła. Tak mówią niektórzy komentatorzy: włączenie kobiet w podejmowanie decyzji dotyczących całego Kościoła utwierdziłoby katolików w przekonaniu, że nie mamy do czynienia z męskim monopolem i dyskryminacją. W przeciwnym razie bowiem istnieje przypuszczenie, że chodzi tu o obronę władzy. Jednak, zdaniem innych komentatorów, dopuszczenie kobiet do ważnych stanowisk i do posługi liturgicznej (diakonat) wzmocni argument za… ich święceniami.

Można przyjąć - twierdzi Steinfels - że jeśli obecne argumenty teologiczne przeciwko święceniu kobiet są zasadne, nowa sytuacja większego udziału kobiet w życiu Kościoła nie wpłynie na stanowisko ogółu wiernych. Gdyby jednak było odwrotnie, Kościół miałby za sobą pierwszą próbę i mógłby poczynić dalsze konieczne kroki na drodze zmiany.

Nie chodzi tu o szukanie całkiem nowej drogi, która mogłaby wyprowadzić nas na bezdroża. Celem powinno być raczej właściwe, Boże - to znaczy pełne miłości do Boga i człowieka - przysposobienie tej drogi, po której w Polsce idziemy. Bowiem dawna "umajona" ścieżyna w naszych modernizujących się, postmodernistycznych, informacyjnych, globalistycznych czasach po prostu może okazać się anachronicznie niedrożna.

Drogą dla nas musi być Jezus. Niezwykle istotne jest to, na co zwracał uwagę choćby kardynał Suenens: aby nie dać okazji do zarzutu wobec Kościoła, "że zdradza czystość Ewangelii, zamiast kierować się nią w życiu". Jezus - o czym teraz mówi się więcej niż dawniej - wyłamał się z panującej w Jego czasach tradycji uznawania kobiety za istotę niższej kategorii, rytualnie nieczystą i podległą mężczyźnie. Uzdrawiał i oczyszczał z duchowych i cielesnych dolegliwości zarówno mężczyzn, jak i kobiety. W przypadku kobiet czynił to nie dlatego, by akcentować szczególną grzeszność czy "nieczystość" kobiecej natury, lecz po to, aby pokazać obłudę ludzi, głównie uczonych w Piśmie mężczyzn, zadowolonych z legalistycznej konstrukcji kultury opartej na nierówności. Owej kulturowej nierówności wprawdzie nie obalił, ale też jej nigdy nie usankcjonował.

Przyniósł natomiast swoje rewolucyjne przykazanie miłości drugiego człowieka - na równi kobiety i mężczyzny - które postawił (obok miłości Boga) w samym centrum swojej nauki. Przykładem uczył o istocie tego, co dziś nazywamy relacją, tak w wymiarze międzyludzkim, jak i przede wszystkim na linii Bóg-człowiek. Swoją naukę powierzył mężczyznom i kobietom i nie wahał się uczynić kobiety emisariuszką prawdy o swoim Zmartwychwstaniu.

JOANNA PETRY MROCZKOWSKA, dr filologii romańskiej, krytyk literacki, tłumaczka i eseistka. Ostatnio wydała: Siedem grzechów głównych dzisiaj (2004). Mieszka w Stanach Zjednoczonych.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kobieta w Kościele
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.