Miłosierdzie to punkt wyjścia

Kiedy w niektórych sytuacjach kończy się nam cierpliwość, to mówimy, że to już koniec. Poddajemy się, odpuszczamy, przestajemy walczyć. Gdy z różnych powodów tracimy materialne zabezpieczenie, zastanawiamy się, co to dalej będzie, jak wyglądać będzie nasza przyszłość. I myślimy może, że to już koniec.
Kiedy w relacjach z innymi ludźmi coś się psuje – tracimy do kogoś zaufanie, bo zawiódł na całej linii, lub stwierdzamy, że uczucia, które tak bardzo nas swego czasu rozpalały, po prostu wygasły – mówimy: to już koniec. Rozstajemy się, odchodzimy bądź pozwalamy odejść. Jednym z bardziej dramatycznych końców jest dla nas śmierć – nasza i tych, których kochamy. Z duchowego punktu widzenia równie bolesnym końcem wydaje się być grzech, nazywany przecież często duchową śmiercią. Na to wszystko przychodzi dzisiejsze słowo od Boga, który mówi: „Dla Mnie nie ma końca. Dla Mnie zawsze jest początek”.
W pierwszym czytaniu widzimy Izraelitów stawiających swoje pierwsze kroki w Ziemi Obiecanej. Doszli do Kanaanu – wreszcie, po tylu latach: „Manna ustała następnego dnia, gdy zaczęli jeść plon tej ziemi. Nie mieli już więcej Izraelici manny” (Joz 5,12). Z jednej strony wydaje się, że to koniec, finał ich wędrówki, czego zewnętrznym znakiem jest ustanie manny z nieba. Nie będzie już tego codziennego cudu, do którego tak przywykli. Ale dla Boga to nie koniec, tylko nowy początek. Ziemia Obiecana nie jest metą, lecz przestrzenią nowego życia. Do tej pory jedli mannę, która była pokarmem „na drogę”. Teraz spożywać będą plony ziemi, którą biorą w posiadanie. Bóg daje im też coś innego: dojrzałość i wynikającą z niej odpowiedzialność. Wchodzą w nowy etap budowania z Nim relację, która nie będzie się już więcej opierać na cudach, ale na zaufaniu.
Warto tę historię przełożyć na naszą duchowość. Tak łatwo widzieć ostateczny cel w czymś, co było tylko etapem. Tak łatwo usiąść (czy wręcz niekiedy: spocząć na laurach) i stwierdzić, że już się jest na swoim miejscu – lepiej nie będzie, a dobrze jest, jak jest. Kiedy jednak ktoś żyje w bliskości z Bogiem, to zaczyna dobrze rozumieć, że dla Niego nie ma punktów dojścia, lecz są tylko punkty wyjścia. Sakramenty, które często traktujemy jak cel sam w sobie, bo trzeba się do nich przygotować, mają być dla nas dopiero początkiem nowego etapu. Chrzest to przecież początek bycia dzieckiem Boga. Bierzmowanie to duchowe umocnienie, by świadczyć o wierze w Chrystusa. Małżeństwo to nie bajkowe „żyli długo i szczęśliwie”, ale trudne i wymagające „od teraz na zawsze razem”. Kapłaństwo to nie dyplom ukończenia seminarium duchownego (nazywanego czasami złośliwie technikum ślubno-pogrzebowym), ale wezwanie do niesienia Chrystusa w pełnej miłosierdzia posłudze słowa i sakramentów. Natomiast Eucharystia to pokarm dla potrzebujących siły na drodze życia, a nie nagroda za dobre sprawowanie.
Zwróćmy uwagę na to, co w drugim czytaniu Paweł Apostoł, pisze do Koryntian: „Jeżeli ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe. Wszystko zaś to pochodzi od Boga, który pojednał nas z sobą przez Chrystusa i zlecił nam posługę jednania. Albowiem w Chrystusie Bóg jednał z sobą świat, nie poczytując ludziom ich grzechów, nam zaś przekazując słowo jednania” (2 Kor 5,17-19). To bardzo ważne słowa. Apostoł Narodów podkreśla, że zostaliśmy pojednani z Panem nie po to, żeby poczuć się lepiej. Przebaczenie, którego doświadczamy ze strony Boga, ma nas uzdolnić do bycia wśród ludzi narzędziami pojednania. Otrzymujemy je nie po to, żeby zatrzymać je tylko dla siebie, ale żeby tę miłosierną miłość naśladować w relacjach z innymi. To jest właśnie głębszy sens sakramentu pokuty, którego nie wolno ograniczać do wymiaru indywidualnego – on jest zawsze darem dla całej wspólnoty. Bo spowiedź to nie sprzątanie serca na święta. To nie jakiś swego rodzaju „reset duchowy”. To przede wszystkim spotkanie z miłosierdziem, które ma mnie tak poruszyć, żebym był gotowy przebaczać i wyrwał się z błędnej logiki „oko za oko”, w której odpłata wydaje się sprawiedliwością. Jeśli jednak wciąż żyję w świecie rządzącym się zemstą, pełnym pretensji i roszczeniowego rozliczania, to znaczy, że jeszcze nigdy nie spotkałem się z miłosiernym Ojcem.
I o tym właśnie mówi nam dzisiejsza Ewangelia poprzez przypowieść o synu marnotrawnym. Choć tak naprawdę marnotrawni są w niej obaj synowie – i ten, który zabrał swoją część majątku i wyjechał, i ten drugi, który został w domu. Przy tym pierwszym sprawa wydaje się dość oczywista: „odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swoją własność, żyjąc rozrzutnie” (Łk 15,13). Przepuścił pieniądze, zbankrutował, głodował. „Wtedy zastanowił się” (Łk 15,17) i postanowił wrócić do Ojca gotów na przyjęcie statusu sługi, byle tylko dostać cokolwiek. Ale Ojciec nawet nie pozwala mu skończyć jego obmyślonego wcześniej wywodu. Daje mu najlepszą szatę, pierścień, sandały, a więc przywraca mu godność. Bo dla ojca, o którego miłosierdziu mówi ta przypowieść, grzech syna nie był końcem, lecz momentem, w którym mogła objawić się miłość. Tak właśnie działa Bóg. Tam, gdzie my widzimy koniec, On stwarza od nowa. Tam, gdzie my się załamujemy, On podnosi. Tam, gdzie my zamykamy serce, On je otwiera. To jest Jego styl. Taka właśnie jest Jego miłość: „Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i weselić się, ponieważ ten syn mój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się” (Łk 15,23-24).
A co z drugim synem? Dlaczego i jego można nazwać marnotrawnym? Przecież nie odszedł z domu swojego ojca. Ale też nigdy go nie zrozumiał: „Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi” (Łk 15,29). Mówi: „służę”, a nie: „jestem twoim synem”. Nie mówi: „kocham cię”, ale: „robię, co trzeba, jestem porządny”. Myśli, że wszystko działa według zasady: zrobię – dostanę. A ojciec mówi: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, do ciebie należy” (Łk 15,31). Lecz on z tego nie korzysta. Starszy syn symbolizuje grzech zaniedbania dobra. Jest obrazem ludzi, którzy są w Kościele, ale nie są w domu Ojca. Którzy traktują Boga jak szefa wypłacającego nagrody lub nakładającego kary. Którzy znają modlitwy, ale nie znają serca Boga.
Co więcej, będąc zamkniętym na miłość ojca, nie potrafi zobaczyć w swoim bracie brata, nazywając go w rozmowie z ojcem: „ten syn twój”. I dodaje od siebie coś, o czym tekst ewangeliczny wcześniej nie wspomina, opisując perypetie młodszego z braci: „roztrwonił twój majątek z nierządnicami” (Łk 15,30). Skąd on to wie? Sam to dopowiada. Niekiedy sami pewnie powtarzamy ten sam tok myślenia: znamy tylko fragment czyjejś historii i dopowiadamy sobie resztę. W tym właśnie wyraża się brak miłosierdzia pozbawiający człowieka spojrzenia na grzech z Bożej perspektywy, w której nie ma końców, lecz są tylko początki. Historia marnotrawnego syna nie osiągnęła swojego finału w ramionach miłosiernego ojca, lecz tam dopiero rozpoczął się jej nowy, choć nieznany nam, rozdział.
Skomentuj artykuł